Razem Lepiej!

Razem Lepiej!

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Opowieść o moim debiucie w roli Pani Domu.Cz.3.

Całkiem dumna z siebie wprowadziłam rodziców do uszykowanego pokoju. Mamie bardzo spodobały się firany i zasłony.
Za moment Misiek przywiózł drugich rodziców.
Zasiedliśmy do stołu.
Aż samej mi się wierzyć nie chciało, ale odczuwałam lekkiego stresa.
Tak się poczułam w tym moim debiucie :)
"Teściowa" również skomplementowała firany.
Urosłam :D
Misiek też, widziałam :)

Drugi raz urosłam, gdy posypały się komplementy na temat żeberek.
I na pewno nie były li tylko grzecznościowe, bo z ponad dwukilogramowej porcji , zostały jedynie dwa małe kawałki.

Tak sobie siedzieliśmy kilka godzin razem. Kolacja zakrapiana, a że w naszych rodzinach nikt za kołnierz nie wylewa, to atmosfera szybko sie rozluźniła.
Mamuśki się zgadały na wspólny wyjazd nad jezioro.
Miśka mama wyznała , że już od początku naszej znajomości, podejrzewała, że Misiek się we mnie podkochuje. I jak najbardziej była za tym, chociaż on się zapierał, że tak nie jest.
No i chyba rzeczywiście nie było...chociaż wiecie jak to jest z Mamami. Czasem wiedzą nawet lepiej niż my :)
Później przypałętał się temat jego ślubu z O.
Okazało się, że "Teściowa" mocno przeżyła, co się stało i nawet popłakała się, gdy o tym rozmawialiśmy. Chcąc ją wesprzeć, wyznałam, że właściwie mi na tym ich ślubie też trochę ciężko było. Wzięła mnie w ramiona :
- Wiesz, że ja Ciebie zawsze traktowałam jak córkę. Nie nazywaj mnie już "panią", mów do mnie "mamo", proszę.
Ale fajnie :)
Mam dwie Mamy.

Na to wszystko wzruszył się Miśka ojczym.
Misiek pokrzepiająco go objął.
I tak staliśmy, bo to było w kuchni "na fajce" , w tym dymie, we łzach, w objęciach, w śmiechu, we wzruszeniu...

No takiego obrotu sprawy, to ja nie przewidziałam.
Ale "najlepsze" miało się dopiero wydarzyć.

Po uspokojeniu emocji, wróciliśmy do stołu.
A "Teściowa" rozpoczęła przemowę.
Że skoro my już tak od roku razem jesteśmy. I mieszkanie mamy razem i kredyt i wspólnie dziecko wychowujemy, to ona wnosi postulat o ustalenie daty ślubu.

Mało z krzesła nie spadłam.

Misiek się zakrztusił.

Po czym zaskoczył mnie pozytywnie, bo spokojnie, acz tonem nie znoszącym sprzeciwu. Wyjaśnił, że on już raz został przyciśnięty o tę samą sprawę i bardzo tego żałuje. I że tym razem, to on ma zamiar zrobić wszystko po swojemu, ma swój plan na zaręczyny i ślub i zrobi to właśnie wtedy, kiedy wszyscy będą się najmniej spodziewali. Taki był asertywny, że mama dość szybko odpuściła dyskusję.
A ja dumna byłam. Bo chociaż marzy mi się ten ślub, to chcę zostać zaskoczona zaręczynami. A jeszcze bardziej chciałabym, żeby on się oświadczył właśnie wtedy, kiedy sam będzie w 100% na to gotowy. A nie, że usiądziemy przy stole całą, połączoną już familią i z kalendarzem w ręku będziemy wybierać taką sobotę, żeby było R w nazwie miesiąca, a żeby nie wypadła przypadkiem trzynastego, i żeby broń boże nie kolidowała z planami ciotki z Zamościa i kuzyna z Półtuska.
I Misiek mój dobrze wie o co kaman. Temat został zamknięty i reszta wieczoru przebiegła już praktycznie bez większych przebojów.
Pomijając fakt, że po pożegnaniu rodziców, mój dzielny chłopak, postanowił jeszcze wyprowadzić psa. Pies niesiony euforią na myśl o nocnej przechadzce pociągnął pana swego tak silnie, że ten zaliczył glebę i następnego dnia odwiedziliśmy jeszcze pogotowie.
Misiu ma limo pod okiem i zajada same papki, bo gryźć nie może... szczęka stłuczona, na szczęście nie złamana, bo przed nami drugie obchody Miśkowej trzydziestki.
Za tydzień impreza dla znajomych.
Na całe szczęście, znaleźliśmy pub, który można w całości wynająć na tę okazję.

I to koniec hsitorii mojego debiutu :) Udało się.
Miło było, goście zadowoleni, gospodarze nie mniej.
W sumie to taka prozaiczna rzecz. Ale dla mnie, to naprawdę było wydarzenie warte tego długiego opisu. 
W całej mojej karierze, chyba tylko dwa razy zdarzyła się sytuacja, że przy jednym stole zasiadała rodzina moja i partnera.
Naprawdę się starałam.
A popołudnie następnego dnia przeleżałam jak skóra od byka na wersalce rodziców, najedzona pysznym obiadkiem mojej Mamusi :)

To nie jest łatwy kawałek chleba , być Perfekcyjną Panią Domu.
Oj niełatwy...

Na koniec wiadomość prywatna: Jestem przekonana, że właśnie teraz to czytasz, nasza droga Bree z "Rodzinki ZG". Po raz kolejny: jestem pełna podziwu dla wszystkiego, co i jak robisz. Jesteś moją Boginią Domowego Ogniska i składam Ci hołd. Długo jeszcze będę gonić niedościgniony ideał :)

Opowieść o moim debiucie w roli Pani Domu. Cz.2.

Ulga jaką poczułam w związku z  obaleniem 1/3 pysznego likieru oraz z tym, że sprzed moich oczu zniknęła jednak wizja smutnych stuzłotówek, a zamienił je widok całkiem przyzwoicie i elegancko wyglądających okien, sprawiła, że w środku nocy dostałam zastrzyku energii.
Zatem udało mi się jeszcze zamarynować żeberka. Tu obyło się bez przebojów.
W łóżku zlądowałam ok 1, a przede mną dzień Wielkiej Próby :)

Syn litości nie zna.
Po 7 rano w błogi mój sen, wdrał się uroczy dźwięk kłapiących w stronę naszego łóżka bosych stópek.
-Mamoooo mleko ciałem!

Na autopilocie wybrałam się do ciemnej jeszcze kuchni.
Lodówka.
Mleko.
Szklanka.
Mikrofala (wiem...wiem, że powinnam na gazie w garnuszku, ale mikrofalówka wygrywa w mojej wewnętrznej batalii...)
Kubek.
I już jestem w łóżku przy cieplutkim moim Synku.

Zamykam oczy.

-Mamooo siku ciałem! Włąciś mi światełko?
Drepczemy razem do toalety. Wracamy.
Przytulam ciepłe ciałko.
-Pośpij jeszcze chwilkę.
-Juś jeśtem wypany. Włąćiś mi baję? Włączam i zyskuję jeszcze 30 minut drzemki. Póżniej bajki zaczynają być nudne, ciekawsza zdaje się być konwersacja z zaspaną matką.
Na zegarku prawie 8. Wiem, że już muszę wstać na dobre. Zaraz Misiek wróci z nocki.
Wstajemy dość leniwie.
Wraca Misiek, padnięty jak koń po westernie. Układam go do snu w dziecięcym pokoju. Tam najciemniej i najciszej.
Seba głaszcze go po głowie i całuje w czoło.
-Doblanoc Tatusiu.
Jakie cudne to nasze Dziecię :) Takie widoki natychmiast ładują moje baterie na full.

Po śniadanku i prysznicu ubieramy siebie i psa i idziemy spacerkiem do Dziadków. Seba zostaje, a ja z psem idziemy po brakujące zakupy.
Po drodze przystaję koło ławki, gdzie przeszukuję całą zawartość torebki oraz wszystkich swoich kieszeni, w poszukiwaniu listy. Nigdzie jej nie ma. Postanawiam odstawić psa do domu i zabrać listę, gdyż najwyraźniej musiałam zapomnieć jej zabrać.
Guzik.
Wcale jej tam nie ma.
Psa zostawiam i idę do sklepu z nadzieją, że kupię wszystko.
O 17 okazało się, że zapomniałam kukurydzy :)

Calutki dzień spędziłam na przygotowaniach.
Pół dnia sprzątałam, drugie pół szykowałam to, co ma znaleźć się na stole. Żeberka zrobiły się same, ale z całą resztą było trochę babrania. Jedyne momenty, kiedy udało mi się usiąść to wyjścia do toalety.

Misiek wstał o 16. Wyspany i zadowolony.
Koniecznie chciał wykorzystać ten rzadki moment, że jesteśmy sami w domu. A że nocki miał przez cały poprzedni tydzień, niezbyt długo zajęło mu wyciągnięcie mnie z kuchni za gumkę od majtek ;)
W ten sposób mój czas na dokończenie przygotowań skrócił się w pięć minut o pół godziny ;)
Miałam napisać, że straciłam 30 minut, ale przecież nie mogę tego nazwać straconym czasem.
W każdym bądź razie nieco oszołomiona wróciłam do rozpoczętych sałatek, a lubego delikatnie zagoniłam do odkurzania i mycia podłóg.
Koniec końców, gdy o 18:30 rozległ się dźwięk domofonu, wszystko było na ażur, a na moich paznokciach właśnie dosychał lakier.

C.d.n

Opowieść o moim debiucie w roli Pani Domu. Cz.1.

Właściwie nie powinnam się przyznawać.
Bo to wstyd trochę.
I jakoś kiepsko świadczy o mnie... ale niech będzie.
Staram się być szczera na tym blogu, więc czuję się zobowiązana.

Wyznaję zatem, że przez 31 lat mojego życia, nigdy, ale to nigdy nie wydawałam rodzinnego przyjęcia, które bym od A do Z przygotowała sama.

Z jednej strony obciach.
Z drugiej właściwie, to szczęściara ze mnie ;)

Oczywiście to nie tak, że nie szykowałam żadnej imprezy, czy odświętnej kolacji.
Ale zawsze ktoś pomógł.
Zazwyczaj rodzice.

Przyszła jednak kryska na matyska.


Partnera - konkubenta mam?
Mam.
Mieszkanie nowe mamy?
Mamy.
Okazja w postaci 30-lecia wyżej wymienionego Konkubenta oraz nabycia wyżej wymienionego mieszkania jest?
Jest.

No to nie pozostało nic innego jak organizacja rodzinnej kolacji.

Pierwszy dreszczyk emocji miałam już w trakcie zapraszania.
Bo oto pierwszy raz zapraszam do siebie własnych rodziców.
Wierzcie, albo nie, ale od lat marzyłam o tym, aby zaprosić moją mamę na wieczór, przy którym ona nie będzie musiała robić niczego poza siedzeniem przy stole, braniem udziału w konwersacji i ładnym wyglądaniem.
W czasie imprez mama zawsze biega. Najpierw biegała z kuchni do pokoju przez dwa przedpokoje.
Później ułatwiła sobie sprawę i przerobiła jeden pokój na jadalnię, więc dystans jej się skrócił. Co nie zmieniło jednak faktu, że i tak raczej nie siedzi gdy ma gości.
Kiedy robilismy Wigilie u Dziadków- też biegała, żeby pomóc Babci.
Gdy odbywała się jakaś impreza u mnie, w Zielonej Górze - pomagała mi. Więc tym razem postawiłam sobie za punkt honoru, że mama będzie siedzieć. Zwłaszcza, że następnego dnia miały być też jej urodziny.

No tu muszę jeszcze wyznać, że tak na 100% nie obyło się bez jej nieocenionej pomocy, ponieważ w czwartek zrobiła za mnie zakupy :) Akurat ma chwilowo sporo wolnego czasu i sama zaproponowała tę formę pomocy....z której skwapliwie skorzystałam.
Aha... no jeszcze w sobotę, razem z Tatą wzięli do siebie Sebka na cały dzień...
Także ten...
...no cóż mogę powiedzieć? Bez rodziców, to jednak jak bez ręki i tyle w temacie :)  

Poza moimi rodzicami, zaprosiliśmy także rodziców Miśka.
Tutaj też wielki mój debiut.
No kurczę poważna sprawka. "Teściowie" na pierwszej kolacji.
Chyba wiecie co to za stres?

Mój szał zaczął się już w piątek.
Kiedy przystąpiliśmy do wieszania firan w dużym pokoju.
Jeśli jeszcze kiedyś wymyślę sobie firany z marszczeniami, na ponad 5 metrowy karnisz, mam nadzieję, że ktoś mi ten pomysł wybije z głowy i przypomni miniony piątek.
Prasowałam cholery z godzinę. Marszczyłam na tej przeklętej taśmie, chyba z drugą godzinę.
Zawiesiliśmy.
Coś nie gra.
Misiek przypomniał, że coś mu świta,iż jedna była zamówiona trochę szersza i to ona miała zasłaniać drzwi balkonowe.
Racja.
Przewiesiliśmy.

Na te firany wydaliśmy naprawdę dużo kasy. No po prostu jak dla mnie to jakaś niedorzeczna suma , ale tak bardzo chciałam żeby było pięknie...
I zawisło te moje kilkaset złotych.
A efektu wow brak.
Pomarszczyłam jakoś krzywo.
Przerwa między oknami miała być odsłonięta, abyśmy mogli powiesić tam nasze zdjęcia....wyglądało to  niechlujnie.
Porażka.
Dowiesiliśmy jedną zasłonę (20 minut prasowania). Okazało się, że za długa. Moja frustracja sięgnęła zenitu.
Ręce mi mdlały, miałam wyrzuty sumienia, bo tak długo trwało to wszystko, że nie poszłam na zajęcia z ladies dance, a wyglądało to zupełnie inaczej, niż sobie wymarzyłam.
Zamiast ślicznych kremowych firanek w delikatny mieniący się wzorek, widziałam po prostu smętnie zwisające z karnisza wymięte banknoty stuzłotowe.
Tyle zmarnowanych pieniędzy. Rany! Jak ja tego nienawidzę!
Padłam na łóżko twarzą w poduszkę i zawyłam żałośnie. Mój chłopak poklepał mnie krzepiąco po plecach ze słowami "no najwyżej jakoś je przerobimy" (tak, k***, nie dość, że wydaliśmy tyle kasy, czekaliśmy na nie miesiąc, to teraz oddamy do przerobienia!) i ekspresowo zmył się na nockę do pracy.

No i cóż było robić?
Udałam się do barku :)
Z kieliszkiem ulubionej podróby Baileysa, najpierw zadzwoniłam pożalić się mamie, następnie wyżaliłam się Anetce na WhatsAppie i po wysłuchaniu ich rad ponownie wdrapałam się na taboret. Pozmieniałam, porozciągałam , wyrównawałam, przykryłam przerwę, dowiesiłam drugą zasłonę.
Zeszłam z taboretu, stanęłam w drzwiach...
Alleluja! Udało się!

Było koło północy, a w lodówce wciąż czekały na mnie niezamarynowane żeberka...
c.d.n.

sobota, 24 stycznia 2015

Przydługi dyskurs w temacie Matki Polskiej Domowej

Na temat "Matki-Polki W Domu Siedzącej" napisano już chyba wszystko.
Połowa czytanych przeze mnie blogów parentingowych zawiera przynajmniej jednego posta, poruszającego tę problematykę.
I ja już chyba kiedyśtam cośtam wspominałam.
Dziś jednak wrócić muszę do tematu.
Zagotowana jestem nieco, bo na świeżo właśnie po przeczytaniu komentatorskiej burzy pod postem uwielbianej przeze mnie Mamy Dwóch Córek.

Różne mamy modele życia w naszym cudownym kraju.
I różne modele Matki-Polki.
Sama już przerobiłam ich kilka.

Pół roku siedziałam w domu na macierzyńskim.
Dwa lata byłam samotną matką pracującą.
Od kilku miesięcy jestem już nie samotną matką pracującą.
A od lutego najprawdopodobniej będę niesamotną matką, prowadzącą coś w stylu własnego biznesu.

I powiem tak - za każdym razem nie czuję się w pełni usatysfakcjonowana.

Pół roku macierzyńskiego.
Fajna sprawa.
Zwłaszcza,że przemieszkałam ten czas u rodziców. Oboje pracujący, wtedy jeszcze od rana do wieczora, ale i tak pomoc ogromna.
Po 4 pierwszych miesiącach stwierdziłam, że trochę nuda.
Po 2 miesiącach od porodu chodziłam już 4 razy w tygodniu na tańce i fitness.
Miesiąc później doszedł jeszcze cotygodniowy basen z niemowlakiem.
Na koniec jednak, cała szczęśliwa wróciłam do pracy i firmowych znajomych.
Łączyło się to z wyprowadzką od rodziców. Wyprowadzką 160km dalej, bo praca została właśnie tak daleko. Niewiele mogłam dla siebie zrobić. Czułam , że moje życie to głównie praca i bycie mamą. Starałam się w "wolnym czasie" być jak najbardziej aktywna. Robiliśmy sobie z Sebą wycieczki, chodziliśmy na basen, na salę zabaw, na imprezy, odwiedzaliśmy znajomych. Pamiętam jednak, iż czułam, że mało tego jest.
Pogodzenie pracy, macierzyństwa i KAŻDEGO jednego obowiązku związanego z prowadzeniem gospodarstwa domowego - od obiadu przez wyprowadzanie psa, po mycie podłóg ; od zaprowadzenia auta do mechanika po wymianę przepalonej żarówki - to jest jednak dużo jak na dwudziestoczterogodzinną dobę i jednego człowieka.
Wszystko było po łebkach. Sprzątnięte było z grubsza. Pieniędzy było "na styk"...ale najgorsze wyrzuty sumienia dręczyły mnie z powodu uczucia, że za mało czasu poświęcam synowi. Świadomość, że on tylko raz jest mały, wyrośnie szybko i przestanie mnie potrzebować tak mocno jak teraz, a ja właśnie teraz nie mogę być dla niego tak, jakbym chciała, zżerała wręcz moje serce. Poza tym notoryczne przemęczenie. Fizyczne, psychiczne. I poczucie, że utknęłam w miejscu.

Później nastąpił gwałtowny obrót spraw, kolejna zmiana modelu życia.
Tak do końca jeszcze się w niej nie odnalazłam...a już czeka mnie następna.
Jest lepiej.
Dużo lepiej.
Już jest nas - Rodziców - dwoje.
Dwie pensje, dwie pary rąk i dwie głowy do ogarnięcia chałupy, dwa serca dla Syna.
I Dziadkowie blisko.
Raj, zdawać by się mogło.
Ogólnie nie narzekam, ale wcale nie czuję, żeby było idealnie.
Wracam po pracy do domu ok 16:20. Do tej pory Syn jest albo w przedszkolu, albo od półtorej godziny u Dziadków. Zanim obiad, ogarnięcie chaty, robi się prawie 18. Zostaje 2,5 godziny na bycie Mamą. Jeśli akurat tego dnia nie ma dodatkowych zadań, zakupów, wizyt lekarskich itd itp. 2,5 wieczornej godziny, kiedy dziecko, budzone o 7:00 jest już zmęczone po całym dniu.
To też nie jest wcale to, czego tak naprawdę bym chciała.
No oprócz tego jestem przecież jeszcze ja - kobieta. Mam pomysł na swój samorozwój, znalazłabym nawet na niego czas, ale odbędzie się to znów trochę kosztem dziecka i wspólnych weekendów. A ono wciąż rośnie. W tempie zastraszającym. Jak długo jeszcze Mamusia będzie tak niezbędna w jego życiu?
Mam pomysł na inny typ pracy. Z jednej strony czuję potrzebę wcielenia go w życie.
Bo  docelowo więcej pieniędzy, a lubię czuć komfort w tej materii, bo to dla mnie krok do przodu, inwestycja w siebie i rodzaj sprawdzianu, a że jeszcze jakieś ambicje mam, to kusi trochę wizja.
Ale znów, czy aby nie obędzie się to kosztem dziecka?
Nowe obowiązki, stres, odpowiedzialność i brak stabilizacji jeśli chodzi o finanse. Zwłaszcza początkowo. Może być lepiej, ale może też być gorzej. Istnieje jakieś ryzyko. To wszystko znowu nie do końca to.

Do czego zmierzam?
Zostając matkami, podejmujemy jakieś wybory.
Czasem jesteśmy do nich zmuszone przez sytuację.
Czasem świadomie decydujemy się na ten, czy inny model.
Czasem mamy nawet możliwość zdecydować o tym wspólnie z partnerem.
Nie podpisujemy jednak cyrografu własną krwią.
Oświadczenia, że od tej pory, wchodząc w rolę matki pracującej/ matki biznesmenki/ korpo-matki/ pełnoetatowej piastunki domowego ogniska etc., zobowiązujemy się do nienarzekania, bycia wiecznie uśmiechniętą i radosną.
I całe szczęście!
Realia często okazują się być nieco inne niż nam się zdawało. 
A wyjść z roli bywa niezwykle trudno.
Wiem coś o tym. Bo każde moje wyjście z roli, to było postawienie naszego małego Świata na głowie. Masa wyrzeczeń z mojej strony i zmiana porządku, w którym Dziecko czuło się bezpiecznie. Doskonale zdaję sobie sprawę, że większość wychowawczych problemów, z jakimi ścieramy się w wychowaniu Syna, związana jest z roller coasterem, jaki mu funduję regularnie od 3,5 roku.
Taki minus.

Jaką mam konkluzję?
A taką, że nie ma Złotego Środka.
Chociaż wydaje mi się, że coś na krój idealnego stylu życia, odnalazłam u moich koleżanek, żyjących w innych krajach. Tam istnieje pomoc socjalna. Dla niemal każdego dziecka. Pomoc, która pozwala matce na dużo więcej. Na wykonywanie pracy w mniejszym wymiarze godzin (i ofert rzeczonej pracy nie brakuje), na spędzanie czasu z dzieckiem inaczej, niż tylko w domu - istnieją miejsca, gdzie za darmo odbywają się zajęcia dla rodziców z dziećmi. W dodatku rozwojowe dla obu stron. Od kilku lat mam wrażenie , że tak właśnie byłoby idealnie. I wilk syty i owca cała. I dziecko zaopiekowane i matka niezgnuśniała i dom ogarnięty i relacje partnerskie nadal pozostają partnerskie. Można? Można.
Ale pomoc państwa i jego organizacja, wydaje mi się, ma tutaj znaczącą rolę.
Niestety żyjemy, gdzie żyjemy.
W kraju, gdzie najpierw należy sobie przekalkulować co się w ogóle opłaca.
Bo mając dwoje dzieci, zwłaszcza zbliżonych wiekowo, często okazuje się, że większość zarobionych przez ich matkę pieniędzy, zostanie przeznaczonych na żłobek czy przedszkole. I czy te poranne łzy, nieraz odparzone pupy, miesiącami ciągnące się smary i kaszle, są tego warte?
Każdy musi sobie sam na to pytanie odpowiedzieć.
Moim subiektywnym zdaniem, kiedy Mama pracuje na cały etat, w domu nie jest już tak fajnie. Często nie pachnie mamusinym obiadem, częściej kończą się czyste skarpety, z dzieciństwa nie zostaje już tak dużo wspomnień o tym, jak się z mamą grało w planszówkę, asystowało przy garach, chodziło na spacery.
I zapach pieczonego ciasta zdarza się już tylko od większego święta.

Kobieta, która decyduje się zająć domem i dzieckiem /dziećmi, również nie ma łatwo.
Jej codzienność, to Dzień Świstaka.
Ponieważ nie zarabia, dużo się od niej oczekuje...ona sama zwykle bardzo dużo od siebie wymaga. Rezygnuje przy tym z własnego ego. I prawdopodobnie nie dlatego, że brak jej ambicji. Może dlatego,że właśnie ma ogromne poczucie obowiązku i świadomość, że musi być w pełnej gotowości 24h/d. W ten sposób "odpracowuje" zarabiającego męża.
I tak naprawdę, dla mnie nie jest to wielka różnica.
Równie dobrze można by zawiesić grafik na lodówce;
Od godziny 8 do 16 robota kucharki, sprzątaczki i niani, a po 16 bycie mamą. I byłoby prawie tak samo jak gdyby wyszła do biura, fabryki czy gdziekolwiek.  

I jeszcze na koniec parę słów na temat panów w całym tym bałaganie.
Zwykle to wszystko nie dzieje się poza nimi.
Oni też chcą mieć dziecko.
Przecież to nie jest tak, że wiedzione niepohamowanym,zwierzęcym instynktem macierzyńskim, dosiadamy w czasie owulacji wierzgającego jak dziki mustang, partnera, zaciskając mocno uda, by nie spaść i by, nie daj Boże, nie wystrzelił gdzieś w ścianę, zamiast prosto w nasz jajowód. Przeważnie dziecko powstaje, bo para tego pragnie.
I później w parze zostają podjęte pewne wybory i dalsza droga, jaką potoczą się losy rodziny, zostaje wspólnie obrana.
Totalnie nie rozumiem więc, skąd potem pretensje, wypominki, poczucie wyższości - bo on zarabia, a ona TYLKO w domu siedzi. Przecież to się samo nie zrobiło i nie postanowiło.
Nie generalizuję tutaj, bo znam facetów, którzy doceniają wartość szczęśliwych dzieci, wychowanych przy mamie i zaopiekowanego domu.
Mój M. sam ma w najbliższej rodzinie "kurę domową" i pełen jest podziwu do jej pracy.
No ale M. jest generalnie wspaniały, więc... ;)
Żartuję oczywiście - prawda taka, że jeszcze się okaże jak to z nami będzie i jak się dalej ułoży, co się zmieni, gdy kiedyś pojawi się drugie dzieciątko?
Na chwilę obecną jednak, cieszę się, że ma na to zdrowy ogląd, i że znam jeszcze inne przykłady mężczyzn, którzy też taki mają.

Ja osobiście wiem, że długo nie wytrzymałabym zupełnie nie pracując zawodowo, ale zdecydowanie chciałabym móc poświęcać więcej czasu mojej Rodzinie. 
Nie ma ideału.
Dlatego nie ma sensu oceniać przyjętego przez kogoś modelu.
Jeśli istnieją kobiety, którym udaje się wzorcowo i bezbłędnie funkcjonować w opisanych przeze mnie sytuacjach, to naprawdę szacun z mojej strony.
A tym, którym się nie udaje, które czują się nie do końca spełnione, mogę podać rękę.
I chociaż wierzę, że wiele zależy od nas samych i osobiście staram się tę zasadę wprowadzać w życie, to zdaję sobie również sprawę, że nie zawsze się da zmienić coś tak, aby było naprawdę dobrze.

 A jak to wszystko dodatkowo jeszcze zależy od pieniędzy, to już jest historia na osobny wywód.

 Amen.

środa, 21 stycznia 2015

Zwykłe sprawki

Realizowanie nowego planu mojego życia zawodowego - w toku. 
Pomału kształtuje się zarys i wygląda na to, że od pierwszego lutego, nie dosyć,że w ramach home office, to jeszcze sama sobie będę sterem, żeglarzem i okrętem. 
Trochę strach, trochę ekscytacja. 
Nie wiem czy podołam, ale spróbuję. 
W sumie i tak niewiele mam do stracenia.   
Na razie muszę plan poukładać do końca i wymyślić jak to wszystko ma dokładnie wyglądać.   

Trzymajcie za mnie kciuki :)   
Dawno nic się nie działo wywrotowego, prawda? :)     

W sprawach pozazawodowych - uroczo :) 
Rocznica związku wpłynęła na nas pobudzająco i właśnie przechodzimy kolejny już etap wzmożonej wzajemnej fascynacji...co oznacza, że gdyby nie obowiązki, to najchętniej nie wychodzilibyśmy z łóżka i rozmawiali tylko o tym jak nam razem dobrze i jak się kochamy.  
Planujemy teraz huczne obchody Miśka 30 urodzin, połączone z parapetówkami. Przed nami dwie imprezowe soboty...to tak na początek, bo mamy tyle znajomych, że na pewno będzie potrzeba więcej tych parapetówek.
Cieszę się, bo lubię organizować imprezy, chociaż roboty czeka mnie sporo.   

Wczoraj odebraliśmy nasze piękne, wyczekane miesiąc czasu firany i zasłony. I ja już oczywiście cała rozentuzjazmowana, w podskokach, z tymi firanami wkroczyłam do mieszkania z pieśnią na ustach "Wieszajmy już, wieszajmy..."(nie żeby istniała taka pieśń - sama stworzyłam na poczekaniu), a tu zonk. 
Ekscytację schłodził Mój Ukochany, słowami, że jak to już wieszajmy? Skoro on jeszcze wokół okien musi pomalować, bo tu coś odprysnęło, tu coś nierówno...to jeszcze popoprawiać trzeba. 
Gdyby życie miało podkład muzyczny, to w tym momencie rozbrzmiałoby takie smętne  "blę blę blęęęęęęęęęęęęęę" - takie jak w kreskówkach, kiedy coś się nie uda. Albo właśnie jak w tym teleturnieju z Zonkiem :)   
No i co Pan zrobisz?...nic Pan nie zrobisz.... Czekam nadal aż okna będą gotowe. Szczerze mówiąc, powinnam je przy okazji umyć od razu, ale przy temperaturze 0 stopni, moj zapał do mycia 5 okien i drzwi balkonowych jest właśnie równie gorący.   

I tak sobie płynie..drugi rok naszego rodzinnego życia.  Niby zwykła normalność...codzienna zwyczajność. A jednak dla mnie jest tak wyjątkowo. 
I uwielbiam nasze plany na przyszłość. Nawet jesli nie każdy uda się zrealizować, to przyjemnie jest snuć i próbować coś robić, aby wcielać je w życie.   

I wyszeptam na koniec, że wróciły rozmowy o drugim dziecku.
Od poronienia , ja owszem - tutaj otwierałam się w tym temacie, ale jakoś z M. praktycznie nie poruszaliśmy tego. Ale powiedziałam mu wszystko co czuję, własnie w naszą rocznicę.  I wczoraj na szafce znalazłam siateczkę z apteki...z kwasem foliowym. Dla nas obojga. :)   To tak na początek, żeby na spokojnie i pomału zacząć się przygotowywać od nowa.

Edit(po 2 h od publikacji posta): Misiek umyje okna.
No czy ja mogę nie wariować na Jego punkcie? <3

sobota, 17 stycznia 2015

Rocznica już jutro...

To tylko rok.
Jedyne 12 miesięcy.
365 dni.
365 wschodów i 365 zachodów słońca.
Kilkaset wspólnych śniadań, obiadów i kolacji.
I tyleż wspólnych nocy.
Wypitych razem kaw.
Kilkadziesiąt tysięcy pocałunków.
Godziny tulenia.
Kilkanaście wycieczek.
Popołudnia pełne wygłupów.
Kilka romantycznych posiłków przy świecach.
Parę spięć, które policzę na palcach obu rąk.
Parę gorszych momentów.
Trochę trudów razem zniesionych.

Bliskość...
pasja rozgrzana do czerwoności...
strzelająca iskrami wyjątkowa namiętność.

Tylko rok.

Dla mnie to AŻ rok.

Zostawiłam wszystko.
I dostałam wszystko.

365 dni Szczęścia o jakim marzyłam.

Codziennie patrzę na Niego i myślę "jest cudowny. I mój."

Jest moim Misiem - przytulasem. Najcieplejszym mężczyzną jakiego znam.
Silne jego ramię, czuję tuż tuż, w każdym momencie. Gotowe wesprzeć, gdy tylko się potknę.
Jest Tatusiem Syna. Wzorem w dziecięcych oczach.
Jest naszym niestrudzonym Bobem Budowniczym, który stworzył własnymi rękami piękne mieszkanko.
Jest Pracusiem ambitnym, upartym, silnym i odpowiedzialnym.

Jest powalająco seksowny w moich oczach... i nie wiem kiedy najbardziej....czy kiedy wierci wiertarą udarową...czy może kiedy myje podłogę...albo gdy miesza swój supersmaczny szpinak - pierwszą potrawę, którą ugotował specjalnie dla mnie?
Albo kiedy myje zęby....lub bierze prysznic i widać tylko zarys sylwetki zza szyb kabiny prysznicowej?
I w spodniach od piżamy. I w obcisłych dżinsach i w tej powalającej,czarnej podkoszulce.

Mój ukochany.
Bliski od lat.
Od roku najbliższy.
Jedyny.

Jestem zakochana po czubek głowy.
Zapatrzona, rozanielona, uszczęśliwiona.
Unoszę się 10 centymetrów ponad chodnikami.

Kocham jak nigdy dotąd.
I pragnę nigdy nie przestać.

Dziękuję za ten rok.
Proszę o więcej :)



środa, 14 stycznia 2015

Olśniło

Zdarza Wam się czasem moment "olśnienia" ? 

Nosisz się z czymś w tę i nazad...
kręcisz, jak przysłowiowe g***o po przerębli...
i nic. 
Wreszcie odpuszczasz myślenie o temacie, aż pewnego pięknego dnia
ni stąd ni zowąd, pojawia się myśl. 
O tak! To jest to! 

Znacie? 

Właśnie miałam ostatnio takie olśnienie. 
Zakreślił mi się w głowie, sam z siebie, mały plan. 
Plan na moją zawodową przyszłość. 

Od razu następnego dnia przystąpiłam do działania i orientowania się, czy to, co wymyśliłam, jestem w stanie zrealizować. 

Wygląda na to, że powinno się udać. 
Aczkolwiek trzeba będzie się zmobilizować i wziąć do roboty. 
I trochę zainwestować w siebie. 

Po pierwsze - szukam pracy w systemie home office. Od 8 miesięcy jestem właściwie samodzielnym spedytorem, więc nie muszę specjalnie jeździć do biura, aby robić to, co robię. A home office daje mi większe możliwości - mogę się zatrudniać w firmach z całego kraju. Ogłoszeń jest więcej, niż tu na miejscu. Mam za sobą już pierwsze rozmowy i myślę, że to może się udać. 

Po drugie - w tym roku biorę się ostro za swój taniec. A szczególnie za belly dance. Rozmawiałam już z moją instruktorką z ZG, jest w stanie znaleźć czas aby mnie doszkolić. 
Kiedy już dotrę do satysfak...satysfakt...satysfakcyjnu....no patrzcie to za słowo wymyśliłam.... Satysfakcjonującego (hell yeah!) mnie poziomu, wtedy zacznę prowadzić zajęcia w szkole tańca mojego sąsiada :D On sam mnie na to namawia, panie się pytają i tylko brak instruktorki. I tu właśnie będzie moje miejsce. 

No! 
Taka zadowolona z siebie jestem, że w ogóle jakiś plan wreszcie mam, że aż mnie moc roznosi od środka. 

A najbardziej mnie cieszy, że może się okazać, że wreszcie robię to, co lubię i jak lubię. 
Dodając, że mieszkam z trzema postaciami, które kocham ogromnie, mam szansę na zostanie w 100 procentach spełnioną kobietą roku 2015. 

Byle mi się tylko ten zapał nie ostudził. 

Ja - przeciwniczka postanowień Noworocznych, obietnic bez pokrycia, właśnie sobie coś obiecałam.... więc żeby nie było- nie traktuję tego jako postanowienie, a moją afirmację. Taniec brzucha umieściłam w poprzednim roku na Mapie Marzeń. Sporo rzeczy tam ujętych, mam już zrealizowanych, więc może teraz czas właśnie na to zadanie? Każde z nich, ma przecież swój czas. 

A na koniec, żeby było jeszcze przyjemniej w tym poście, kolejny tekst Syna mego - Sebastiana, który sprawił, że matka rozpłynęła się i odleciała 
Rzecz miejsce miała w momencie odbioru wyżej wymienionego ze "służby"u Dziadków
-Moja Mamusia!!! Tak długo na ciebie ciekałem! 

Bezcennym darem jest bycie miłością tego małego Życia, które jednocześnie jest Miłością mojego życia :) 

środa, 7 stycznia 2015

Gadu-gadu trzylatka

Mieszkanie pod jednym dachem z rozgadanym trzylatkiem dostarcza nam tyleż nerwów, co śmiechu. 
Syn nasz charakterny jest okrutnie.  Tupie nogami ilekroć coś mu się nie spodoba...a nie podoba mu się 90% rodzicielskich decyzji. 
Przyznam szczerze, że często mamy problem by do niego dotrzeć.
Ja, pomimo niezmierzonych pokładów cierpliwości, wielokrotnie kapituluję z bolesnym odczuciem poniesionej kolejnej porażki wychowawczej. 
M. cierpliwości ma dużo mniej niż ja, więc przynajmniej raz dziennie w naszym domu rozlega się ryknięcie króla naszego stada... ryknięcie od którego mi włosy na rękach stają dęba...i właściwie tylko mi, bo Syn przejmuje się dopiero gdy zostaje wyprowadzony na przemyślenia do swojego pokoju, postraszony obietnicą pozbawienia wszelkiego dostępu do słodyczy lub MiniMini+ . 
Nie jest lekko... Czasem po prostu nam się odechciewa, bo staramy się robić wszystko, aby nasze życie rodzinne było udane i wesołe, a Seba jak to dziecko...ma swoje humorki i choćbyśmy na rzęsach tańczyli, to i tak okazuje swoje niezadowolenie. 
I naturalnie mamy świadomość, że najprawdopodobniej to my gdzieś popełniamy błąd.  M. zamówił już,w akcie rozpaczy, jakiś poradnik na temat tego jak rozmawiać z dzieckiem. Jak przeczytamy i zaczniemy stosować, to dam znać, czy podziałało.   

Ale żeby nie było, że tylko tak strasznie jest... Gdy małe diablę znika z ramienia naszego Syna i przestaje mu podpowiadać te wszystkie złośliwości, mamy w domu słodkiego, kochanego przytulaska i całuśnika. W dodatku niezmiernie rezolutnego...i naprawdę aż żałuję, że jego najlepsze teksty nie nagrywają się same, bo umykają niestety, a pewnie za paręnaście lat byłoby się z czego pośmiać.   

Na drugi dzień Świąt byliśmy u brata Miśka. Seba widząc, że J. nalewa sobie piwo i w szklance tworzy się piana pyta:
-A ja mogę piankę?
J: A ty pijesz piwo? 
S. z powagą: Tak. I wino.   

Ja w żartach:
-Chciałam mieć córeczkę,a nie takiego rozbrykanego urwisa za synka
S:  No plosię...ale Ty musisz być moją mamą!   

Zaparkowaliśmy samochód pod domem, ale w radiu leci "Defto", więc chcę dosłuchać do końca i nie gaszę jeszcze auta
S.( patrząc na mnie z pogardą) : No chyba nie będziemy tu siedzieć i śpiewać?   

W samochodzie, w czasie oczekiwania na zmianę świateł M. zaczyna mnie całować
S: Psieśtańcie się liziać!   

M. ciągnie Sebka na sankach i próbuje go rozśmieszyć 
S. z pobłażaniem w głosie: Taatoo..weś się nie wygłupiaj....  

Kiedy kąpię S. rozkręcam w łazience grzejnik i wieszam na nim piżamkę małego, aby była ciepła do ubrania
S: Jaka cieplusia...dzięki mamo! jeśteś kochana, wieś?   
JA: Sebciu, pójdziesz się pobawić do Jagody, ale musisz zjeść obiadek, który da Ciocia, jasne? 
S: Jeśtem pewien!   

S: Mamooo, Kajka właziła na moje łóśko! Powiedz jej ukeciaj stąd! Ale tak głośno!     

Uwielbiam to! Z uśmiechem obserwuję moje rozgadane dziecko, słucham jego opowieści, które z taką pasją i zaangażowaniem nam przedstawia, że często ciężko zrozumieć, o co w nich tak naprawdę chodzi.  Jest to jednak tak zabawne i fascynujące, że sprawia nam sporą radość. A czasem i do zdziwienia nas doprowadza, bo człowiek sobie sprawy nie zdaje jak dobrymi obserwatorami bywają dzieciaki. Seba ma w dodatku taką pamięć, że naprawdę z wieloma rzeczami trzeba się już przy nim pilnować. Np. ostatnio pokazał mojej mamie - przeciwniczce jadania na mieście, że w tej właśnie pizzerii kupowaliśmy pizzę... no i nic nie ukryjesz :)   

poniedziałek, 5 stycznia 2015

A jednak reasumując...

Miało nie być podsumowania. 
Ale to przecież coroczna moja tradycja, więc jak to tak? 
Nie przemyśleć co się zdarzyło? 
Co było dobre? Co złe? Co zrobić, żeby było lepiej?  
No musi być.  Więc piszę. I streszczać się postaram na maxa, bo TAKIEGO roku, jak mój 2014, to nie było. 
Chyba nigdy.  

Poprzedni styczeń przyniósł tak spektakularną, nieoczekiwaną, choć przecież wymarzoną od dawna zmianę, jakiej się nie spodziewałam.  
Miłość przyniósł.  
Prawdziwą. Wspaniałą. 
Dorosłą, odpowiedzialną, z przyjaźni wieloletniej odkrytą nagle, trochę przypadkiem, trochę może pod wpływem sytuacji. 
Ale przyniósł mi tę Miłość w darze, na cały rok.  
I sprawdza się ona.  
Za 12 dni będziemy z Miśkiem moim obchodzić rocznicę. Aż się wierzyć nie chce! Nasza pierwsza rocznica :) Jestem taka szczęśliwa, że nam się udało, że całe ryzyko, jakie podjęliśmy okazało się słuszne i warte całej sprawy.  
Temperatura między nami wciąż gorąca, choć wiadomo, jak to w życiu bywa...róże trochę przyblakły, motylki aż tak nie trzepocą, że nawet jeść się nie chce. 
Ale nadal patrzę na Niego i dziękuję Losowi, że tak pokierował nami.    

Co dalej?  
Kolejne zmiany.  
Rozwód M.  
Wygrana moja sprawa z J. o uznanie ojcostwa i alimenty. Udało nam się dogadać - to sukces.  
Później przeprowadzka. Pożegnanie z miastem moim ukochanym. Nadal tęsknię i czuję, że to tam powinniśmy być.  
Pierwsza nowa praca. Pełna stresu, nerwów. Praca, w której wiele dowiedziałam się o sobie, swoich możliwościach i wytrzymałości. 
 W międzyczasie podpisanie naszego "paktu" - wspólny kredyt na 10 lat. Odważnie. Dzisiaj, z perspektywy kilku miesięcy, myślę, że wręcz bardzo odważnie :)  
No ale przecież znaleźliśmy mieszkanie - azyl nasz wymarzony. I kupiliśmy. I remontowaliśmy. Całe 4 miesiące...i nadal  kończymy ;) 
Póżniej kolejna nowa praca.  I wytchnienie. Bez nerwów, bez stresu. Z przyjemnością. Z poczuciem własnej wartości. W miłej atmosferze.  
Niestety nie na długo... bo koniec roku przyniósł następne zmiany i po raz kolejny pracy nowej poszukuję. Z żalem ogromnym, bo dobrze było.  

Przykre wydarzenia wręcz skumulowały się w końcówce roku.  
Choroby obojga Dziadków i śmierć Babci przyniosły ciężki czas.  

Poronienie.... im dalej od niego, tym ciężej jest mi się z nim pogodzić. Wydawało mi się, że czas zaleczy, ale to nie do końca tak działa. Myślałam, że w miarę lekko to przeżyłam  - nieprawda. Zazdroszczę koleżankom w ciąży. Tęsknię za moją kropeczką w brzuszku. Za tym wyjątkowym stanem. 
Za cudowną świadomością, że "tam" ktoś jest. 
Że powstał, bo bardzo bardzo kocham "ktosiowego" tatusia...
 Po ciążowej euforii pozostał strach, niepewność i poczucie zagubienia.

    Mimo wszystko, spędziliśmy niby całkiem zwyczajne, ale dla mnie wyjątkowe Święta. 
Święta we troje. 
Otoczeni sporym gronem dwóch rodzin. Takie Święta, o jakich marzyłam. Wypełnione Sebciowymi okrzykami "Tatusiuuuu, Mamusiuuu!" i pocałunkami nie tylko pod jemiołą. 
Rok temu o tym marzyłam, o to prosiłam właśnie...i otrzymałam.    

Kilka dni temu obchodzilam kolejne urodziny...już bez takiego przeżywania, bo przecież 3 z przodu od dwunastu miesięcy jest...i na szczęście jeszcze trochę ze mną zostanie ;) I wiecie co...po raz pierwszy miałam problem z tym, czego sama sobie życzę. 
Bo tak naprawdę pragnę przede wszystkim, aby zostało jak jest.  
W zdrowiu i w tej miłości, w naszych relacjach. 
 Marzę już tylko o stałej pracy. Takiej fajnej, jak ta, którą pozostawiłam w ZG.  

No i o tym, by nadszedł dobry czas na naszą dzidzię. Nie musi być w tym roku...poczekam cierpliwie. Niech tylko będzie dobry dla naszej trójki i dla Niej od początku do końca.  

Na 2015 rok...trochę więcej spokoju. Po tych wszystkich wywrotach przyda się odrobina wytchnienia, spokojnego układania tego, co z takim rozmachem rozpoczęliśmy. 
 Czasu sobie życzę na pisanie i na czytanie.  
Więcej silnej woli i motywacji. 
 Mniej rozczarowań...i mniej tęsknoty za Przyjaciółmi...bo doskwiera mocno.   

 A Wam?  
Tym, które czekają zmian - aby teraz do nich trafiło takie Szczęście, jakie mnie spotkało w 2014.   
Tym, które , jak ja dzisiaj , oczekują spokoju - właśnie tego.  
Wszystkim i sobie - zrowia. 
Abyśmy mogli podsumowując mijający rok, stwierdzić, że spełniły się marzenia.
 I tego, aby zawsze z tyłu głowy mieszkała sobie pamięć i wdzięczność za to wszystko, co dobre. 
Bo dobrego jest cała masa.
  I w dodatku wraca!