Razem Lepiej!

Razem Lepiej!

czwartek, 30 stycznia 2014

Machina w ruch

Żeby nie było za różowo...
Wczoraj wieczorem odebrałam telefon od Ojca mojego Dziecka.
Pierwszy od kilku miesięcy.
Co skłania J. do odezwania się do mnie?
Odebranie pozwu.
To już dobra wiadomość. Pozew doręczony, więc sprawa ruszy na 100%. Jednocześnie jest to też potwierdzenie adresu.

Oczywiście, ten idiota próbował najpierw prośbą, potem groźbą zmusić mnie do wycofania się z sądu.
Obiecał podpisać umowę notarialną, dogadać się, przylecieć.

O nie! nie! Już ze mną te numery nie przejdą.
3 lata czekałam.
3 lata dawałam mu szansę, żeby zrobił to dobrowolnie, wysyłałam pisma, prosiłam, dzwoniłam. I nic.
Powiedziałam, że nie wierzę już w ani jedno jego słowo. Że dawno stracił moje zaufanie i nie mam najmniejszej podstawy, aby teraz wierzyć w jego obietnice.

Wściekł się.
W takim razie on będzie mi utrudniał. Weźmie adwokata, sprawa będzie się ciągnęła latami, będzie walczył o prawa do dziecka?

O jakie, k***a prawa???
Jakie prawa może mieć ktoś, kto nigdy dziecka na oczy nie widział, nigdy o nie nie zapytał i gdybym go nie używała, nawet nie znałby imienia własnego syna.
O jakich mówimy prawach?

Poczuł, że nie ustąpię i że już nie ma na mnie takiego wpływu jak kiedyś.
Wściekł się jeszcze bardziej.
I padło zdanie na które czekałam "skąd ja mam wiedzieć, że to w ogóle moje dziecko?"
Fuck....gdyby stał na przeciwko mnie, nie powstrzymałabym się.
Oczami wyobraźni widziałam własną pięść lądującą z całą siłą na tej fałszywej twarzy...

"Jeśli masz wątpliwości, możesz wykonać test DNA, który sam opłacisz. Nie ma sprawy"

Mnie samą zaskoczył własny spokój.
"Przykro mi , ale nie dogadamy się. Nie wycofam pozwu. Musisz zrozumieć, dla mnie to jest zabezpieczenie. Więc przyjedź na rozprawę i załatwmy to raz na zawsze. Rozejdźmy się w spokoju i nie chcę Cię więcej widzieć, poza Twoim nazwiskiem przy wpłatach na konto"

Dalej jednak uważa, że mnie przekona.
W takim razie wyśle jakiegoś maila, do notariusza pójdzie, do konsulatu....

A tyle czasu o to prosiłam.
Proponowałam, żebyśmy to zrobili, kiedy będę w Anglii.

"Nic z tego - możesz przyjechać, spotkamy się u mojego adwokata, możemy negocjować jedynie wysokość alimentów"
"Nie przyjadę! Biorę prawnika!"
"W porządku, jak wolisz."

Z jednej strony czułam rosnące ciśnienie i palącą twarz.
Z drugiej wewnętrzny spokój.

"Nie jestem sama. Mam wsparcie. Zamkniemy to i mogę budować nowy rozdział mojego życia. Nie jestem sama."

Nie pamiętam nawet z tych emocji na czym stanęło.
Chyba on na swoim, ja na swoim.

Ja dumna z tego jak przeprowadziłam tą rozmowę.
Dumna z woli walki.
Dumna, że jestem Matką - Fighterką, że odrzucam sentymenty, że poświęcę wszystko w imię dobra mojego Dziecka.
Nie dałam się wyprowadzić z równowagi, przekonać, zastraszyć.
Twardo stoję przy swoim.
Mam obok wsparcie.
Rodziny, przyjaciół, Jego.

Czuję się gotowa i silna na każdą walkę.

wtorek, 28 stycznia 2014

Szaleństwo Panny M.

Proszę o wybaczenie!
Obiecuję poprawę.
Wiem, że zaniedbałam blogowanie.
I pisanie i czytanie i komentowanie.
Tak wiele się ostatnio wydarzyło, że kompletnie nie miałam nawet spokojnej chwili, aby usiąść, przemyśleć wszystko i opisać.
Teraz siedzę sobie w fotelu, w kubku paruje herbata z sokiem różanym, Moje Chłopaki (!!!) są  w Wałbrzychu, a ja mam wreszcie moment tylko dla siebie.

Niestety, muszę rozczarować od razu wszystkich ciekawych - w dalszym ciągu nie zdradzę tajemnicy. Myślę, że uda mi się to zrobić do końca lutego.

Mogę natomiast zdradzić jak się czuję....
Jest takie modne ostatnio określenie: Rzygam tęczą!
To o mnie! :)

Jestem szczęśliwa. 

Ale to tak niesamowicie, że czasem zastanawiam się, czy to wszystko dzieje się naprawdę.
Historia jest niezwykle skomplikowana, długa, dziwna...niemożliwa do uwierzenia.
Jest też pełna obaw...
strachu, że za wcześnie
za szybko
zbyt mocno.

Walczymy z tym, ale jakoś bezskutecznie.
Wszystko dzieje się jakby poza nami, strach i napięcie powoli ustępują, niepewność zamienia się w przekonanie, że jednak się nie mylimy. Że to wszystko idzie w takim kierunku, w jakim powinno.

Schudłam 3kg...zapominam jeść z tej euforii...i ciągle coś mi "lata" w brzuchu. 

Źrenice mam okrągłe i błyszczące, jakbym codziennie rano częstowała się porcyjką kokainy.

I głupawo uśmiecham się do siebie pod nosem na różne, krążące mi po głowie myśli.

Oczy zachodzą mi łzami, a serce topnieje kiedy patrzę jak Sebcio wsuwa małą rączkę, w Jego dużą i tak sobie idą razem. Jak On poprawia małą czapkę, jak sznuruje małe buciki. Jak ciągnie sanki, ogląda z Becim koparki na YT...Jak wspólnie ucinają sobie poobiednią drzemkę.
Patrzyłam na to przez ostatnie dni i czułam, jakby jedno za drugim, spełniały się moje marzenia.

Przeżyłam swój wyśniony poranek, kiedy razem z Nim leżeliśmy w łożku przytuleni, ledwo przebudzeni, a do sypialni wpadł Beci, również świeżo wybudzony, rozczochrany...i z takim uroczym poranno-dziecięcym uśmiechem wskoczył do łóżka, wpakował się pomiędzy nas, a później we trójkę się wygłupialiśmy, zaśmiewając się do rozpuku.
I Jego słowa wtedy "Tak fajnie, rodzinnie jest!"

Naprawdę jest pięknie.
Tak cudnie, że nawet jeśli to jest tylko na chwilę, jeśli coś się zmieni, nie uda się, jeśli jednak to był tylko akt desperacji, lizanie ran, strach przed samotnością...to jednak warto.
Warto to wszystko teraz przeżywać.
I doceniać...a po tylu latach, gdy tego wszystkiego tak mocno mi brakowało, doceniam naprawdę, całym sercem wszystko, co aktualnie Nas spotyka.

I wierzę, że jednak dalej tak będzie. Że spotkaliśmy się na jakimś skrzyżowaniu, czy rozstajach po to,abyśmy dalej mogli sobie razem iść w tą samą stronę.

W poniedziałek miałam rozmowę kwalifikacyjną.
Do końca tygodnia mam otrzymać odpowiedź co dalej.
Jeśli dostanę tę pracę, będziemy musieli wyprowadzić się z ZG w ciągu miesiąca.
A CV wysłałam z przypadku. Przeglądając z ciekawości ogłoszenia, natknęłam się na to jedno. Uznałam - a co mi szkodzi wysłać....pierwszy raz w życiu oddzwoniono do mnie po dwóch godzinach, z zaproszeniem na rozmowę za 4 dni.
Nie jestem w 100% zadowolona z jej przebiegu, natomiast wierzę w swoje umiejętności i doświadczenie i mam nadzieję, że udało mi się to przekazać.
Chociaż tak w głębi sama nie wiem, czy jestem już na to gotowa.
To wszystko tak nagle...

Choć jeśli spojrzeć na to z drugiej strony, to wcale nie aż tak nagle... Ale o tym powiem w lutym i wtedy wszystko stanie się jaśniejsze.

Teraz wszystko w rękach Losu.

I jeszcze wiele nieodkrytego przed nami, co bardzo nas ekscytuje i cieszy.

Wiedziałam, że nadejdzie moment przełomu w moim życiu.
Ale czegoś tak niesamowitego, w najśmielszych marzeniach sobie nie wyobrażałam.
Cokolwiek o tym zadecydowało - jestem wdzięczna.

Szczęśliwa M.

wtorek, 21 stycznia 2014

Moje przyjaciółki - blogerki :)

Haha Kobity moje... rozbawiły mnie Wasze komentarze :)
I rozczuliły w ogóle...urocze jesteście wszystkie :* :* :*
Obiecuję Wam, że wszystko napiszę i opowiem!
Ale w swoim czasie.
Nie mogę na razie.
Bo to wszystko tajemnica.
W dodatku w powijakach.
Dajmy się rozwinąć sytuacji.
Jedno Wam zdradzę, tak jak niektóre z Was się domyśliły - chodzi o Miłość.
Zupełnie niespodziewaną.
Ale jak już będę mogła się dzielić, kiedy już będziemy pewni, że się nie pomyliliśmy.
To Wam obiecuję, że dostaniecie historię na miarę dobrego filmu ;)
Musi Wam to wystarczyć, póki co.

Dziękuję za Waszą obecność. Naprawdę z każdym komentarzem pod poprzednim postem miód płynął na moje zdziwione, skołatane serce :)

niedziela, 19 stycznia 2014

:-)


To był bardzo dziwny weekend.
I chyba nic już nie bedzie takie samo.
Po raz drugi w życiu wypełnia mnie mieszanina zdziwienia, szczęścia i strachu jednocześnie...
I nie-tym razem to nie jest ciąża z zaskoczenia :-)
Teraz trzeba czasu...  i woli walki.
I chyba będzie dobrze.
Może tak dobrze,że nigdy bym nie przypuszczała :-)
Nie do wiary....

piątek, 17 stycznia 2014

O tym jak Matka sprzęt kupowała...

Matka sprawiła sobie prezent.
Jak na możliwości domowego budżetu, prezent dość kosztowny.
Z pewnością znalazłoby się wiele bardziej potrzebnych rzeczy, niż on.
Więc radosne podekscytowanie towarzyszące matce przez dzień cały, przed udaniem się do sklepu, zamieniło się w gryzący wyrzut sumienia.
Bo okazało się, że do zakupu potrzebna torba jeszcze.
A przy małym fanie elektroniki, jakim niezaprzeczalnie jest Sebastian (obawiam się, że jest wręcz uzależniony i naprawdę nie wiem co znowu zrobiłam źle), dobrze by było wykupić dodatkową gwarancję z ubezpieczeniem.
Wszystko to razem, opiewało już na taką sumkę, którą z wielkim bólem serca należałoby jednorazowo wyłożyć, więc się matka zdecydowała na raty.
Pierwszy i ostatni raz.
Na sam koniec, tzn już przy podpisywaniu umowy kredytowej, okazało się, że raty, to może i owszem są 0%, ale zabezpieczenie kredytu, jest obowiązkowe i kosztuje.
Na każdym kroku nabijanie klienta w butelkę!
Pani od rat oczywiście pominęła ten drobny szczegół, kiedy Matka o warunki wypytywała.
Na temat Pani, osobny akapit.
W każdym bądź razie, Matka nauczkę ma.
Skoro kasa na koncie oszczędnościowym była na ten cel, to należało z nią przyjść do sklepu i tyle.
Ostatecznie i tak spłacić trzeba będzie wcześniej, bo inaczej się nie kalkuluje zupełnie ten interes.

I tak to własnie z radosnego zakupu zrobił się wyrzut sumienia.
Wyrzut nieco się przytłumił, kiedy wreszcie matka w domu zasiadła i cacuszko swoje wyjęła z pudełka.
Prezent ten, uznajmy że urodzinowy spóźniony, ode mnie dla siebie, to nowy aparat fotograficzny.
Nic specjalnego właściwie. Żadna lustrzanka. Taki sobie cyfrowy kompaktowy, może z nieco wyższej półki.
Miał być urodzinowy wyjazd, ale nie wypalił.
Miał być nowy tatuaż, ale ostatnimi czasy pałam niechęcią do ciała własnego, więc ochota na tatuaże przeszła.
Postanowiłam więc, że nowy aparat, to jest to, co sprawi mi przyjemność.
I póki Mini jest mały i ładny, to chcę robić mu zdjęcia.
Uwielbiam wieczorem sobie usiąść i przeglądać pliki, albo albumy. I wielką radość mi sprawia, kiedy okazuje się, że fotkę udało się zrobić naprawdę ładnie.
Tak więc teraz trochę treningu i myślę, że już wkrótce będę mogła powrzucać tutaj coś przyjemnego dla oka :)

Wracając jednak do samych zakupów...
Wiem, że obciach być w sklepie "klientem-turystą", ale postanawiam , że własnie takim klientem będę od dziś!
Od dawna robię większość zakupów przez internet, jednak w pracy tak mnie jakoś nastawili, że sprzęt,to w sklepie lepiej, bo wytłumaczą, pokażą, bo gwarancja i raty, bo odsyłać nie trzeba w razie problemów...
Udałam się więc do sieci z Euro w nazwie.
Jakieś 10 minut trwało, zanim ktoś zauważył, że stoję przed tym jednym aparatem i oglądam. Aparaty do prądu podłączone nie są, więc ile czasu można się przyglądać obudowie??
Ale ok...czasem oglądam i nie chcę kupić, a wtedy się stresuję, kiedy w minutę pojawia się przy mnie sprzedawca i muszę mu wytłumaczyć, że na razie tylko się orientuję.
Pan chyba w aparatach niewiele mocniej zorientowany niż ja. Na szczęście wybór swój skonsultowałam i omówiłam szeroko na FB, więc wiedziałam co chcę i dlaczego.
Pan zaproponował torbę. Ok, musi być, o sprzęt trzeba dbać. Torba 99zł...o nie, mój drogi...za 99zł, to ja dla siebie torebek nie kupuję nawet.
Pan znalazł jeszcze za 79.
Ostatecznie sama sobie znalazłam za 50...

Następnie musiałam udać się do Pani od rat.
Pani młodsza ode mnie.
Pytania spod nosa zadaje... muszę się wysilić żeby zrozumieć.
Ale Sebastianowi daje kartkę i pisaki, żeby się zajął... on jednak za chwilę dostrzegł laptopy na ekspozycji i to zajęło go do tego stopnia, że w ogóle ze sklepu nie chciał wyjść.
Tak jak wspominałam, Pani "zapomniała" uprzedzić mnie o zabezpieczeniu kredytu.
Na większość moich pytań odpowiadała jednym zdaniem: "tutaj daję Pani wszystko,to sobie Pani doczyta".
Doczytałam w domu, i owszem....i zadowolona nie jestem do końca!
Ale to wszystko to nic.
Bo najbardziej rażące w tym wszystkim, były Pani komentarze.
Pani komentowała pod nosem i Pana , który mnie obsługiwał: "Jezu! Jaki on jest zakręcony"; "Dobra, idź mi stąd!", jak i pozostałych klientów: "No przecież widzą, że rozmawiam z klientką o ratach"; "Skoro się spieszysz, to po co przychodzisz do sklepu?" (??!!); "Boże! Co za upierdliwa baba!...eee nie mówię o Pani, oczywiście".
"No fajnie, teraz o mnie nie mówisz, ale równie dobrze, ja mogłam stać tam i chcieć za swój sprzęt zapłacić szybko gotówką"
To sobie oczywiście pomyślałam, bo już w tym całym zamieszaniu nie miałam siły w dyskusję się wdawać. Zawsze się waleczna robię, jak już mi emocje opadną i na chłodno przemyślę sytuację...
Tak na marginesie , to chyba coś tu jest nie tak, że klienci płacący gotówką muszą czekać cierpliwie i się nie odzywać i o nic nie pytać, bo dwoje kasjerów zajmuje się klientami ratalnymi....
Ze sklepu wyszłam z ulgą, że to już koniec...i z bardzo nieprzyjemnymi wrażeniami.

Czytałam ostatnio w Newsweeku artykuł poruszający kwestię "showroomingu" - czyli chodzenia do sklepu w celu pooglądania.
Niech się właściciele sieci zżymają na to, ale jeśli zapewniają kupującemu obsługę na takim poziomie, to nie ma czemu się dziwić.
Przez internet taniej i przyjemniej.
I naprawdę, wiem dobrze jak to jest pracować w bezpośredniej obsłudze...ludzie faktycznie bywają upierdliwi niejednokrotnie...Znam te myśli, że tak gówniane pieniądze nie są warte silenia się na bycie uprzejmym i znoszenia czyichś fochów.
Ale takie komentowanie wszystkich do klienta, to już naprawdę jest chamstwo.

I w ten własnie sposób, radość moja została przyćmiona kiepskimi odczuciami wspomaganymi dodatkowo wyrzutami sumienia, że taka rozrzutna jestem.
Pozostaje mi mieć nadzieję, że udane zdjęcia i frajda z ich robienia, wszystko zrekompensują i okażą się warte tych przeżyć oraz wydanej egoistycznie, na przyjemność własną, kasy ;)

czwartek, 9 stycznia 2014

Dzień jak co dzień...

Popołudnie jakich wiele... nawet nie zawsze chce mi się je opisywać. Ale wierzcie mi, że to wcale nic bardzo wyjątkowego...

15:30 wychodzę z pracy na pocztę

15:40 robię ekspresowe zakupy

15:50 jadę do żłobka po Sebcia

16:05 usiłuję zaparkować pod żłobkiem. Nie ma miejsca. Ustawiam się pod rozdzielnią na kopercie...przecież tylko na 3 minutki - już wysiadam, a w moją stronę jedzie auto pogotowia energetycznego. Na pewno pod rozdzielnię! Odjeżdżam na drugi koniec ulicy i staję na parkingu. Przechodzę koło rozdzielni...wcale tam nie stanęli. Pojechali dalej.

16:15 dzwoni telefon, właśnie kiedy usiłuję zapakować Sebę do auta. To Tato pogadać o ofercie z T-mobile. Oddzwonię, jak będę mogła gadać.

16:35 parkuję pod bankiem, muszę dopytać o zmiany na koncie firmowym. Seba usnął w aucie. Niosę go...lekki nie jest. Wybudza się w banku

16:40 - 17:00 rozmawiamy z Panią z Banku. Całe szczęście, że to "Wyższa kultura bankowości" i Pani jest wyrozumiała, ponieważ po 5 minutach Seba jest już znudzony kostką edukacyjną, po 10 kostką i drobiazgami z biurka Pani, po 15 moim portfelem...usiłując uciszyć jego jęki i płacze, wyłapuję tylko co drugą informację na temat kont...obiecuję Pani, że przemyślę i wrócę. Wszytko w akompaniamencie dzwoniącego jeszcze 3 razy Taty.  Zabieram ulotki, zbieram Seby bałagan i nagle słyszę...

17:00 "Mama sisi!" "Eeee od kiedy on woła sisi poza domem i bez przypominania...?"....ano od wtedy, gdy ma krzywo ubraną pieluchę i całe sisi pozostawia ją totalnie suchą, zamaczając tym samym body, rajstopki i spodnie po same kostki.

17:05 dobiegam do auta z Sebą na rękach - przecież zmarznąć nie może. Siłuję się z nim podczas zapinania w foteliku...trudno mu się dziwić, skoro go zmuszam do siadania w totalnie mokrych ciuchach. Znów słyszę dzwonek telefonu...na szczęście rozładowuje się bateria.

17:15 wysiadamy z samochodu. Wypuszczam Sebę, stawiam na trawniku, sięgam po torbę z zakupami i torebkę. Beci wściekły dostrzega kałużę, nim zdążam zareagować, stoi w niej po same kolana. Na dnie jest miękkie błoto, nogi mu się zapadają, traci równowagę....i siada.

17:15:30 Zastanawiam się, czy mogę uciec na koniec świata?

W domu rozbieram go z mokrych: butów, rajstop, spodni, bodziaków i kurtki. Suchą ma za to pieluszkę....

Porzucam to wszystko na środku przedpokoju, szybko wycieram dziecię i ubieram, żeby nie zmarzło...
"Mama leluś! Mamaaaa leluuuśś! Maaaaamaaaaaa!!!!!!!!!"
Serek chce.
Ok! Przekładam serek do kubeczka, Głodomor w tym czasie wybiera sobie łyżeczkę, wysypując zawartość z jego kuchennymi akcesoriami na środek podłogi w kuchni.  Sadzam go w foteliku. Wsuwa "leluś". Chwila spokoju.
Grzeję szybko zupę dla siebie.
Siadam, oddycham głęboko, wiosłuję w tempie barszcz (Mamusiu! dziękuję za słoiki!!!To moje zbawienie!) .
Pukanie do drzwi!
Ja j****!
To sąsiad...skory do żartów, więc pytanie, czy mam pożyczyć foremki do muffinek zadaje mi przez około 1,5 minuty...aż wreszcie jego żona zniecierpliwiona sama zagląda o to zapytać.
Ogarnia pełnym politowania wzrokiem moją minę, ubrudzonego "lelusiem" Sebę, niedojedzoną zupę, oraz pokrywającą podłogę, mieszaninę mokrych ciuchów oraz dziecięcych plastikowych łyżeczek.
Opowiadam jej przebieg zdarzeń, gorączkowo poszukując we wszystkich szafkach tych foremek. Na pewno schowałam je przed Sebą...tylko gdzie? No są...tam, gdzie sprawdzałam na samym początku oczywiście.
Sąsiadka zabiera foremki... i Sebastiana też zabiera..."dojedz obiad i przyjdź".

Wdzięczność moja nie zna granic.

Potem było już lepiej....pomijając fakt, że muffinki były tak pachnące i apetyczne, że skusiłam się na jedną! A przecież na diecie jestem... ;)

środa, 8 stycznia 2014

Wsparcie

Muszę wesprzeć Przyjaciela.
W mega trudnej sytuacji.
W takiej emocjonalnej kaszanie, że aż brak słów, żeby to nazwać.
I nie wiem jak?...
Pierwszy raz czuję się jakbym stąpała w tej kwestii po kruchym lodzie.
Strasznie chcę pomóc, a nawet nie wiem jakie dobierać słowa!

A poza tym, to wszystko jest nie fair!
Nie tak miało być!
I przeczucia miały mnie mylić. A nie myliły...dziwne, że jakoś wobec samej siebie zawsze mam mylne przeczucia.

A może gdybyśmy wtedy....
...może by się to nie wydarzyło?
ani tamto?

Dziwne, że ekspresowe decyzje mogą mocno zaważyć na naszym życiu.
I to, co kilka lat temu wydawało się najlepszym wyjściem i wydawało się, że klamka zapadła i jest ok, dzisiaj można by poddać wątpliwości. Bo może by nas to uchroniło od późniejszych cierpień?
Dziwny ten Świat...

Zamieniam się więc w zdalne pogotowie ratunkowe. Bo póki co, muszę wspierać zdalnie.
A za półtora tygodnia na głowie stanę, żeby pomóc wyprostować...jeśli nie całą sytuację, to chociaż sposób jej postrzegania.
Winna to jestem, za miesiące służenia rękawem do ocierania łez nad własnym złamanym sercem.


wtorek, 7 stycznia 2014

Felicytologia po raz kolejny.

Muszę przyznać, że zaskoczyły mnie komentarze pod poprzednimi postami.
Okazało się, że jestem niemożliwą optymistką...w dodatku jeszcze zarażającą innych pozytywnym myśleniem!
Aż wierzyć mi się nie chce, że ktoś może mnie tak odbierać... ale cieszy mnie to niezmiernie.
Zwłaszcza, że przyznam szczerze - taka postawa, to efekt ciężkiej pracy nad sobą.
Tak tak - można zmienić własne myślenie.
Mało tego...okazuje się, że łatwiej zmienić swoje myślenie i przeobrazić się z chodzącej depresji w uśmiechniętą wyznawczynię holistycznej filozofii szczęścia...niż z wiecznej pyzy w kobietę normalnej budowy...żeby już nie mówić o jakiejś szczupłości :P
Chociaż akurat w moim przypadku jest tak, że Szczęście = Jedzenie, więc siłą rzeczy nie mogłam przejść obu przemian.
Coś za coś :P

Człowiek jest wstanie nauczyć się podchodzić do życia w inny sposób.
Żałuję tylko,że nie mogę zapisać tutaj nikomu recepty, jak do tego dojść.

W liceum byłam strasznym smutasem.
Już to kiedyś pisałam... wiecznie nieszczęśliwa. Bo zawsze nieszczęśliwie zakochana.
Słuchałam dołujących piosenek Smashing Pumpkins i pisałam baaardzo smutne pamiętniki. Miałam miliard kompleksów, kłopoty z nauką w najlepszym LO w mieście...zawsze czułam się gorsza od innych.
Zmiana szkoły trochę pomogła.
Potem studia, na których mi nie wyszło... ale wtedy miałam już większą pewność siebie.
Na drugich studiach, a dokładniej na egzaminach wstępnych, poznałam M.
Tą M.z którą spędziłam właśnie Sylwestra tydzień temu :)
Zaprzyjaźniłyśmy się od razu.
Wiele nas łączyło, chociaż i wiele dzieliło. Ale przemieszkałyśmy razem 5 lat.
I w tym czasie bardzo dużo nauczyłyśmy się od siebie wzajemnie.
Między innymi nowego podejścia do życia:
ona dzięki mnie, zrozumiała, że nie można wszystkiego traktować zbyt lekko (to tak ogólnikowo rzecz ujmując).
Ja dzięki niej, że nie trzeba do wszystkiego nastawiać się negatywnie.

Największy przewrót nastąpił w dniu pierwszego egzaminu.
Uczyłyśmy się razem, umiałyśmy tak samo mało - egzamin był z filozofii i za nic nam to nie chciało do głów wejść...poza tym miałyśmy ważniejsze sprawy - gdzie iść na imprezę na przykład :)
M. poszła na egzamin z myślą , że się uda i zda.
Ja, że na bank nie zdam.
Zgadniecie jakie wyniki?
Każda miała dokładnie to, na co się nastawiła.
Ja w lutym zakuwałam na poprawkę.
A M. latała po baletach :P
Wytłumaczyła mi wtedy, że to wszystko wina mojego nastawienia. Że ona wierzy w to, iż kiedy się myśli pozytywnie, to przyciąga się dobre zdarzenia. A kiedy ja non stop sobie powtarzam, że coś nie wypali...to tak się własnie dzieje.
Nie pozostało mi wtedy nic innego, jak spróbować jej filozofii.
Sprawdziła się.
Na poprawce.
Na innych egzaminach.
W związkach z facetami.
W sprawach rodzinnych.
Raz nawet w odchudzaniu się sprawdziła - ale wtedy M. była również moją trenerką i motywatorem.... efekty były takie, że ostatnio koleżanka z pracy, którą znam od 2 lat nie poznała mnie na zdjęciach z tamtego okresu (ale obciach tak btw!). Takie cuda razem z M. zrobiłyśmy! Naszą wiarą, dobrym podejściem i pozytywnym myśleniem.
W tym roku podarowałam M. kalendarz Ewy Chodakowskiej...z dedykacją, że dla mnie Chodakowska, jej nie przebije nigdy :) Była pierwszą osobą, którą znałam z taką pasją do sportu i zarażaniem pozytywnym myśleniem.

Nie zawsze było łatwo utrzymywać w sobie przekonanie, że będzie dobrze.
Często sytuacja mnie przerastała.
Czasem nie miałam już siły sama siebie przekonywać.
Wierzyłam, że będzie ok, a było źle.
Jednak zawsze ostatecznie dochodziłam do wniosku, że przecież nastawianie się na najgorsze i negatywne podejście, mogą zmienić wszystko na jeszcze gorsze.
Że taka zrezygnowana i smutna, czuję się ze wszystkim już zupełnie fatalnie.
I że tak naprawdę, nic mi już nie pozostaje poza wiarą i nadzieją, że przyjdą lepsze dni.
I zawsze przychodzą.

Teraz, kiedy chandra mnie dopada, pozwalam sobie na dni...a nawet tygodnie (niestety) spędzone w smętach,bo przyznać muszę, że im problemy poważniejsze, tym trudniej myśleć dobrze. Ale jak już się wysmucę, wypłaczę i wymarudzę, przypominam sobie podejście M. Czasem wracam też do książki "Sekret" i nastawiam się na zmianę myślenia.
Lubię mieć kontrolę nad własnym umysłem.
Tak samo, jak lubię się cieszyć, uśmiechać, chichotać do łez i bólu brzucha, lubię czuć się szczęśliwa. Kocham rozejrzeć się dookoła i pomyśleć "Ale jest ZAJEBIŚCIE!".
Dużo lepiej się z tym czuję, niż z każdym innym spojrzeniem na Świat.
I niesamowicie cieszy mnie świadomość, że to widać :D

piątek, 3 stycznia 2014

Co to był za rok?

Zawsze robiłam podsumowania.
W tym roku trochę się bałam.
Bo to nie tylko zwykły sobie Koniec Roku.
To jeszcze koniec jakiegoś etapu w moim życiu.
Etapu trzydziestoletniego.

Nie, nie obawiajcie się - nie będę podsumowywać minionych 30 lat :) Zwłaszcza, że nadmiarem sukcesów pochwalić się nie mogę.
Dziełem mojego życia...choć przypadkowym poniekąd, jest oczywiście Sebastian. Moja duma, mój sens, moje szczęście. Jest najważniejszy i jego pojawienie się przysłoniło resztę Świata.

Oprócz tego mam też: kochającą Rodzinę, zdrowie, wspaniałych przyjaciół, tytuł naukowy ze szkoły wyższej, o której niektórzy nadal nigdy nie słyszeli, prawo jazdy, niewychowanego psa, mieszkanie dzięki rodzicom i dziadkom.
I właściwie to chyba wszystko.
Niby niewiele, a jednak tak dużo! Wiem, że nie brakuje ludzi, którzy marzą o 1/4 z tych rzeczy.

Doceniam.
Każdego dnia doceniam i dziękuję.
Czasem zapominam, czasem jestem zbyt smutna, aby się tym cieszyć, ale tak naprawę w głębi duszy rozpiera mnie szczęście, ponieważ w ciągu tych 30 lat, własnie to wszystko otrzymałam w darze od Życia, Losu oraz ludzi, których kocham.


Miniony Rok, w mojej wewnętrznej ocenie uznałam za:
po pierwsze ekspresowy
po drugie niespecjalnie atrakcyjny.
W sensie takim, że nie zapewnił żadnych wybitnych emocji i wzruszeń. Może to i lepiej - wolę tak, niż żeby były to przykre emocje i wzruszenia niewynikające z nadmiaru Szczęścia.

Był to rok pełnej organizacji. Wypracowałam kilka rodzajów trybów dnia, które stosuję, w zależności od sytuacji, jaka akurat panuje w naszym domu. To chyba one sprawiają, że dzień za dniem płynie, a potem tydzień za tygodniem i miesiąc za miesiącem.
Ten skrupulatnie opracowany schemat, przerywany był kilkoma wyjazdami, które warto pamiętać.
Spędziłam więc weekend spa z Przyjaciółką w marcu.
Udane i wyjątkowo pogodne wczasy nad morzem w Pogorzelicy z Mamą i Sebciem.
W sierpniu kilka cudnych dni u A. nad jeziorem.
We wrześniu wycieczka firmowa do Dźwirzyna.
W listopadzie - wyjazdowa babska 30-tka koleżanki ze studiów.
Najważniejszy wyjazd roku - to listopadowy lot do Siostry. Próba sił, z której wyszliśmy jako zwycięzcy. Dowód na to, że damy sobie z Sebciem zawsze radę!
Przy okazji spędziliśmy weekend z A. w Poznaniu.
No i na sam koniec - Urodziny i Sylwester w Gryfinie u M.

W 2013 roku moje Koleżanki rodziły zdrowe dzieciaczki - przywitaliśmy z radością na świecie: Addison, Radzia, Malwinkę i Kalinkę.

Pożegnaliśmy jedynie naszą króliczkę - Zuzię. I przyznam szczerze, że jednak trochę brak mi "klatkowego" zwierzaczka. Zawsze jakiś w naszym domu mieszkał.

Towarzysko było dość spokojnie. Tylko jedna dzika impreza, z której wróciłam w fatalnym stanie. Poza tym raczej spokojne posiadówki.
Tylko jedno wesele - Brata mego - Miśka.
I jedne Chrzciny.
Jedna 40tka
I jedna 30tka - moja...która nie wypaliła. No ale w zamian spędziłam ją z M.i A. i to mnie cieszy, zwłaszcza, że udało nam się w tym roku spotkać dwa razy i wreszcie poznali Sebcia, który miał w tym momencie już prawie 2 latka.
Po kilkunastu latach udało nam się spotkać z A. i także dwa razy!
Zakumplowałam się z sąsiadami.
Odnowiłam też kontakty z koleżankami ze studiów, co bardzo mnie cieszy.

Sprawy sercowe....
no jakby nie patrzeć, były przynajmniej jakieś zarodki.
Klapa z Włochem.
Totalna klapa z W.
"Nawrót depresji gangstera", czyli powrót mojego bzika na punkcie P. Na szczęście bzik został w porę uśpiony, mam nadzieję, że na dłużej.
No i wisienką na torcie był romansik z T.
Przyjemny, lecz niestety krótkotrwały.

Definitywnie porzuciłam wszelkie złudzenia i nadzieje, związane z J. Złożyłam pozew do sądu. Termin rozprawy został wyznaczony na marzec 2014.
Z tym wiąże się jedno z życzeń Noworocznych, jakie sama sobie złożyłam - oby ta sprawa zdążyła zakończyć się w 2014 roku, pomyślnym dla mnie i Sebcia wyrokiem. Oraz bez, idących za tym wszystkim, przykrych konsekwencji.

Rok zakończyłam zmianą kodu.
Szczycę się swoją trójka z przodu ;]
Strasznie to przeżywałam, do momentu, w którym "Brat" określił mnie jako "Gorącą Trzydziestkę".
Od tej pory zaczęłam myśleć o sobie własnie w ten sposób i bardzo dobrze się z tym czuję :D


Ahhhh no i oczywiście zapomniałam o czymś istotnym.
W styczniu 2013 zaczęłam pisać tego bloga :)
I pokochałam to! Po raz pierwszy tworzę bloga, z którego jestem naprawdę zadowolona. Ze zdziwieniem przyglądam się statystykom, z radością czytam wspaniałe komentarze. I jestem dumna z siebie - bo wygląda na to, że się w blogowaniu realizuję :)
Nawiązałam tu kilka interesujących znajomości, które - mam nadzieję - uda się przenieść wkrótce do "reala".

Wszystko to, nie działoby się, gdyby nie mój Kochany dwulatek. Który bardzo się zmienił przez miniony rok - wydoroślał, usamodzielnił się, aktywnie komunikuje się ze wszystkimi.
W obecnym roku czekają go dwie ważne sprawy - obowiązkowe pożegnanie z pampersami oraz debiut w przedszkolu.

Co mnie czeka? Poza procesem sądowym?
Tego nie wiem.
Więcej postanowień - poza tymi dotyczącymi własnego samopoczucia, nie podejmuję.
"Niech się dzieje wola Nieba..."

Witaj Nowy Roku!
Bądź dla nas łaskawy, proszę :)

czwartek, 2 stycznia 2014

Świętowanie

Czuję się jak słonica!!!!
Koniec!
Naprawdę koniec chociaż na kilka tygodni: z alkoholem oraz życiem dla jedzenia.
Czas zacząć jeść, żeby żyć, pić herbatkę z pokrzywy i wrócić do wchodzenia po schodach na 8 piętro.
Więcej ambitnych postanowień nie czynię, bo i tak z tymi dwoma będzie ciężko :P
Ale one w sumie postanowiły się same. Po prostu naprawdę czuję się we własnym ciele fatalnie. I nie chodzi o to , co w lustrze widzę, bo tam nigdy szału nie było.
Jest mi ciężko jak nigdy w życiu i po raz pierwszy naprawdę nie mam nawet ochoty na żadne jedzenie.
To znaczy, że jest naprawdę źle :P

Mimo tego, czas świąteczno-urodzinowo-noworoczny oceniam jako całkiem udany. Wyłączając kilka kłótni z mamą, kilka smutków i tęsknot oraz kilka rozczarowań.
Ogólnie jednak pozytywnie.
Spędzaliśmy czas z towarzystwem, które lubimy.
Były rozmowy poważne i mniej poważne.
Były rozgrywki w "Kolejkę" (dostałam w prezencie urodzinowym - polecam!) i czas na jakąś formę odpoczynku....chociaż nie powiem, żebym się czuła wielce wypoczęta ;)

Sebastian wreszcie nauczył się nazywać samego siebie.
To skomplikowane imię, jakie mu wybrałam, zdrobnił sobie do "Beci", co momentalnie się przyjęło i weszło w użycie.
Oprócz tego, tak jak pisałam wcześniej, przykleił się do mnie do tego stopnia, że gdy wyjeżdżałam z W-cha w niedzielę, zostawiając go tam, miałam obawy, czy nie będę musiała po niego zawrócić.
Na szczęście zniósł to dzielniej, niż się spodziewaliśmy wszyscy.
Rodzice wprowadzili mu unormowany tryb dnia, dbają o to , aby załatwiał się na nocnik (albo na toalecie, na którą zakupili mu specjalną nakładkę) i nawet widać postępy w tej materii.
Oprócz tego napatrzył się na wiecznie znerwicowaną moją mamuśkę, która co najmniej kilka razy dziennie wydziera się na mojego biednego ojca... no i dziecię zaczęło mi pyskować! :P Ma szczęście, że po swojemu, bo nic nie rozumiem, co takiego ma mi do wykrzyczenia :P
Sylwestra spędził z Dziadkami i ciotkami. Przespał północ, za to o 1:30 pojawił się niespodziewanie w drzwiach salonu, wykrzykując radośnie "Cieeeeść!". Udało się go jednak przekonać, że musi pospać trochę dłużej.
Jutro po niego jadę i bardzo mnie to cieszy, bo już stęskniona ze mnie Mama :) Chociaż wyjeżdżałam z ulgą, że chwilę od siebie odpoczniemy  :P Ale ta chwila już za długa się robi :)
A wiele się działo od wyjazdu mojego.

Spontanicznie odbyła się mała parapetówka u A. i T. Mają piękne, nowe, wielkie mieszkanie, które będzie prześlicznie urządzone i aż nie da się im nie zazdrościć.
W pracy dostałam różowy bukiet różnych, pachnących kwiatów z takimi życzeniami od Szefa, że aż nie zacytuję :P
Urodzinowy wieczór spędzałam już z M.i A. oraz Mamy M., z którą w Sylwestra przeszłyśmy na "Ty".
Zabrali mnie na przepyszną urodzinową kolację do Szczecina do knajpki z tradycyjnym ukraińskim jedzeniem. Bajka!
I tort był - ten, którego zdjęcie wczoraj wrzuciłam. Dmuchając świeczki nie mogłam się zdecydować na życzenie...i w końcu pomyślałam chyba o co najmiej 3 :P Ale w końcu to 30 urodziny, to mogłyby się wszystkie spełnić.
W domu czekała na mnie wielka torba prezentów - wszystko, co chciałam dostać: nowa płyta 30 seconds to mars i zestaw do Sushi oraz kilka pamiątkowych drobiazgów.
Wieczór przedłużył się, jak zawsze do po 3....a kolejny dzień, to Sylwester.
Do południa gadu-gadu w piżamach. Oczywiście w akompaniamencie, wygrzebanej z barku wujkowej naleweczki.
A potem jak zawsze- ogarnianie imprezy na biegu. No istna powtórka z czasów studenckich.
I nawet jak to było właśnie w tamtych czasach - będąc na zakupach spontanicznie zaopatrzyłyśmy się w piwko, które obaliłyśmy na ławce na boisku przy szkole, pod karcącym wzrokiem pana ochroniarza :P Na szczęście chyba tak go zaskoczył nasz wiek, że uznał, że to po prostu wybryk podstarzałych koleżanek, więc poprosił abyśmy tylko wyrzuciły butelki do kosza :P
Powiedziałam M. , że im jestem "wiekowo posunięta", tym większą mam chęć robienia głupot jakichś :P
To chyba działa mechanizm wyparcia :)

W związku z faktem, iż co chwilę coś popijałyśmy, przed północą musiałam walczyć sama ze sobą, żeby nie przespać najważniejszego.
Sylwester był spokojny, ale całkiem wesoły. Do naszej 4 dołączyła P. oraz przyjaciel mamy M., a wiadomo - im więcej ludzi, tym weselej.
Nawet zatańczyliśmy trochę po dwunastej. I graliśmy w "Zgadnij kim jesteś".  Oprócz porannej naleweczki, popołudniowego piwka oraz obowiązkowego szampana...a nawet dwóch, wlaliśmy w siebie też wódkę oraz drinki z whisky. Zerwało dachóweczki - nie ma co :P
Po imprezie do 3:30 leżałyśmy we dwie na łóżku i wykładałam M. zalety płynące z macierzyństwa...skrzętnie skrywając wszelkie niedogodności z tym związane :P Wiem - jest moją Przyjaciółką i nie powinnam jej oszukiwać, ale ona sama siebie próbuje do tego przekonać, więc kierowałam się chęcią pomocy w podjęciu decyzji ;]

Nowy Rok niestety był już dniem rozstania. M.i A. wracali do Szwajcarii, ja do ZG. Ja i M. oczywiście czułyśmy się fatalnie - nie dość, że kac męczył, to jeszcze smutki, że znowu przez kilka miesięcy się nie zobaczymy. Tak więc noworoczny poranek okraszony został potokiem łez...moich, M. i mamy M. też.
Mama M. zaopatrzyła nas wszystkich w zapas jedzenia (ehhhh) na jakieś dwa tygodnie :)
Po dotarciu do ZG, co kosztowało mnie niemało wysiłku :P Spędziłam jeszcze popołudnie z Sąsiadami, i wieczór z rodzinką J. I tu i tu otrzymałam urodzinowe prezenty i życzenia.
I w ten sposób, chyba zakończyłam te moje Urodziny, które tak naprawdę trwały od 28go :P Tak to jeszcze nie było.
Były to jedne z najmilszych Urodzin, jakie dane mi było przeżyć :) Tylu życzeń i prezentów chyba nigdy nie dostałam, nawet na 18 :P
WSZYSTKIM jestem wdzięczna...bo okazało się, że ten fakt, który mnie napawał lekkim przerażeniem, okazał się ostatecznie całkiem przyjemny.
Jest dobrze!
A będzie jeszcze lepiej!!!
Buziaczki!

środa, 1 stycznia 2014

Czas się ogarnąć

Mam wrażenie,że moje urodziny zaczęły się w sobotę,a skończyły dzisiaj. Codziennie ktoś przynosi mi jeszcze spóźnione prezenty i składa życzenia.
To takie miłe!!!
Ale też i takie pochłaniające.
Dlatego dziś znowu nie będzie porządnego posta. Mam nadzieję,że od jutra życie wróci na jakiś mniej pokręcony tor i będę mogła na spokojnie poukładać wszystkie przyjemności, w jakich się ostatnimi czasy pławiłam.
Kurczę!
Skończyłam te 30 lat!
I 2013 rok się skończył.
A mi się to wszystko nawet podoba :-)
Mam przeczucie, że od teraz będzie lepiej
Tej myśli będę się trzymać i tego życzę sobie, Wam i Światu !
Zwykle nie czynię noworocznych postanowień, ale tym razem chyba muszę, bo trochę mnie poniosło ostatnimi czasy.
Od jutra odpoczynek od alkoholu, ciężkiego jedzenia i niewyspania. 
Nastała pora na regenerację..
cóż...w tym wieku należy trochę zadbać o własny organizm ;]