Razem Lepiej!

Razem Lepiej!

czwartek, 24 grudnia 2015

Już na spokojnie

Odetchnęłam.
Już wiem, że zdążę.
Dziś pomiędzy obowiązki wplotłam kilka istotniejszych spraw.

Odwiedziłyśmy z Siostrą cmentarz i grób naszych kochanych Dziadków.
To pierwsze Święta, gdy nie będzie z nami żadnego z Nich...
Popłakałyśmy sobie na tym wietrznym wzgórzu we dwie.
Tak po siostrzanemu.

Wieczorem pomogła mi w pieczeniu i udało nam się razem z Sebkiem przygotować części do piernikowej chatki.
Jutro na spokojnie ją złożymy i ozdobimy lukrem.

Wychillowałam, zwolniłam, poluzowałam kitki ;)

Przez następne trzy dni będzie powoli, rodzinnie, przyjemnie i miło.

I Wam życzę, aby u Was było tak samo.

Czas na koncentrację nad rzeczami, które są najważniejsze w tym wszystkim.



Spokoju i radości, Kochani!
Przyjemnego czasu z rodziną, w oderwaniu od codziennej gonitwy.
Niech będzie tak, jak każdy z nas marzy, aby było.

Wesołych Świąt!





wtorek, 22 grudnia 2015

Przedświąteczna spina.

Zbieram się, żeby coś napisać, ale cierpię na przedświąteczny niedoczas.
I przedświąteczną depresję, że jestem Chujowa Pani Domu.

Za rok chcę wyjechać.
Bez myślenia, planowania, kupowania, sprzątania i gotowania.
Zabrać rodziców do jakiejś góralskiej chaty i spędzić fajne, spokojne Święta.

Bo kurczę zrobiła się z tego jakaś dziwna gonitwa.
Nie dość , że gonitwa, aby ogarnąć sprawy bieżące.
To jeszcze sprawy świąteczne.
I te problemy... jak obskoczyć dwie Wigilie? jak to zrobić, aby w Pierwszy Dzień Świąt mieć czas, powitać przyjezdnych gości, wyszykować dom na wieczór, wyszykować naszą czwórkę na Chrzciny? Jak po obiedzie w knajpie, uszykować biegiem kolację w domu...na 16 osób?
Te Chrzciny w Święta miały mi ułatwić życie, a w sumie skomplikowały.

Jestem zła na siebie, że się tak spinam, że mnie jakaś ambicja nadmierna ponosi.
Bo kurczę mogłabym powiedzieć, że sorry...ale mam dwoje dzieci, w tym jedno niemowlę i będzie jak będzie.
I myślę, że nikt by się nie obraził.
Ale ja od jakiegoś czasu chcę być taka super.
I mieć tak wszystko idealnie ogarnięte.... bo cholera, mam wrażenie, że wszystkie moje koleżanki tak mają.
Tylko ja nie!

No nic...siedzenie przed kompem, na pewno nie pomoże mi w ogarnianiu, więc kończę marudzić, idę prasować.
Może po drodze znajdę gdzieś swój zagubiony sposób na wyluzowanie.
Od kiedy ja się taka spięta zrobiłam?
Wstyd mi przed samą sobą.
A w ogóle, to się chyba po prostu zestarzałam.
O!

piątek, 18 grudnia 2015

Ani lepiej,ani gorzej

Wczoraj jednak podjechaliśmy do szpitala.
Uznałam,że skoro i tak nie zasne ze strachu,czy tam trafimy,to wolę jechać od razu.
Jednak nie było potrzeby zostawać. Mamy nadal robić to,co dotychczas i obserwować.
No i dziś udać się na kolejne osłuchanie.
Noc minęła lepiej niż poprzednia,bo ułożyliśmy Alicję wysko na poduszkach,więc nie krztusiła się wydzieliną.
Za godzinę idziemy do kontroli.
Dziękuję za wsparcie i za cenne rady!

czwartek, 17 grudnia 2015

Pierwsze choróbsko...

...już się przypałętało.
I to od razu z grubej rury.
Lekarka podejrzewa zapalenie oskrzeli. Jeśli inhalacjami i czyszczeniem noska do jutra nie zminimalizujemy charczenia, to czeka nas pobyt w szpitalu :(

Jestem osrana po pachy.

A do tego w poniedziałek przylatuje moja siostra, której już ponad rok nie widziałam.
A na 25.12 mamy zaplanowane Chrzciny.
Knajpa zapłacona.
Chrzestna na rzęsach stanęła, żeby urlop dostać i specjalnie ze Szwajcarii przyjechać...

No nie możemy teraz chorować i leżeć w szpitalu.

Po prostu nie i już !


środa, 9 grudnia 2015

Nie ma nudy

No nie ma...ani nudy, ani nadmiaru wolnego czasu.
Nie ma kiedy pisać.
M. zajęty głównie pracą i studiami, więc większość domowych obowiązków spadła na mnie.
Pamiętam siebie 3 lata temu - samą z wózkiem i szalejącym psem.
Dzisiaj tarabanię się z wózkiem, szalejącym psem i szalonym czterolatkiem. Chociaż przyznać muszę, że usiłuje mi pomagać jak potrafi.
Czterolatek, nie pies :)
Nie narzekam, chociaż bywa ciężko.
Ciężki wózek.
Ciężko nadążyć z tymi obowiązkami.

Ciężka ja.
Staram się walczyć z nadmiarem wagi. Od porodu ubyło 7kg, ponad połowa, którą przytyłam, a nadal w nic się nie mieszczę. Ciuchy ciążowe stały się normalnymi ciuchami. Dupsko tak mi się poszerzyło, że szok. I nie wiem, kiedy to się stało, bo latem nosiłam niektóre normalne letnie spódnice sprzed ciąży. Chyba nie zauważyłam, że były z gumy :)
Pilnuję jedzenia, zasuwam z tym wózkiem w tempie i zaczęłam chodzić na zajęcia Fit Mama - ćwiczenia dla mam z dziećmi.
Po pierwszym razie zakwasy takie, że dziś każdy krok stawiałam niemal ze łzami w oczach.
To oznacza,że mam jeszcze jakieś mięśnie i że nawet nimi ćwiczyłam.
Na sali bowiem, miałam wrażenie, że chyba przez 9 miesięcy zapadłam na ich zanik.
Ciekawe co by było, gdybym przez ten czas nie tańczyła.

Ruch też pomaga na głowę.
A w głowie kombo.
Hormonalnej sinusoidy ciąg dalszy.
Nawet nie chce mi się o tym pisać, co mi się w tym łbie roi.
Jakie ja mam myśli!
O losie!
Jakie mam chęci i niechęci.

Dobrze, że nie mam za dużo czasu na głębsze rozważania.
Skupiam uwagę na tym co dziś zrobić na obiad, jak wyeliminować z diety nabiały, w co ubrać Małą Księżniczkę na Chrzciny, jaką kupić lodówkę i komu jaki prezent pod choinkę.
W miarę nieźle mi idzie.
Ale czekam aż TO się skończy.
Bo chyba się skończy? nie?



niedziela, 22 listopada 2015

Szczególne daty i zdarzenia

Życie naszej mniejszej pociechy, właściwie już od początku nierozłącznie splatało się z różnymi znaczącymi momentami.

Informacja o jej poczęciu zakończyła wyjątkowo ciężki okres w życiu naszej rodziny.

Nim test pokazał dwie kreski, pożegnaliśmy ukochaną Babcię, a 2 miesiące później Dziadka.

Myśl, że niebawem pojawi się nowy członek rodziny, była jak światełko w tunelu. 
Co prawda przyblakło na moment, kiedy wysypała mnie ospa, ale dałyśmy radę zarazie. 

Pierwsze ruchy Brzuszkowej Lokatorki, co do których byłam pewna, że to jej ruchy, poczułam w Dzień Matki. 

W 7 miesiącu ciąży, zostałam narzeczoną.

Na datę narodzin, Alicja wybrała sobie niebanalny dzień - 1 listopada. 
Miała możliwość jeszcze wstrzelić się w święto 11 listopada, oraz w 14 listopada - czyli urodziny własnego Dziadka :) 

Pępek odpadł jej 13 listopada. 13 w piątek :) Siłą rzeczy, był to także trzynasty dzień jej życia ;) 

W związku z tym upodobaniem, postanowiliśmy Chrzciny zorganizować w samo Boże Narodzenie. 

Pośród ogromu życzliwości i gratulacji, z którymi spotykaliśmy się po jej narodzinach, ze strony bliższych i dalszych znajomych, a nawet nieznajomych, przytrafiła nam się jeszcze jedna rzecz. 
Zapewne przypisywanie jej głębszego znaczenia, będzie już przesadą, ale było to sympatyczne i zapadło mi w pamięć, pewnie już na zawsze. 

Do Urzędu Stanu Cywilnego po Akt Urodzenia, musieliśmy wybrać się we troje. 
Nie jesteśmy małżeństwem, więc M. nie mógł załatwić tego sam. 
Spędziliśmy tam jakiś kwadrans, czekając aż pani sporządzi dokument. 
W tym czasie do biurka obok podszedł starszy Pan. 
Jakoś tak od razu skojarzył mi się z moim Dziadziem. Wyprostowany, przystojny, wszedł dziarskim krokiem. 
Dziadek bardzo długo taki był. Nawet mając około 80 lat, wyglądał na dużo młodszego. 
Ten pan pewnie też miał więcej, niż mogłoby się wydawać. 
Pani urzędniczka, zapytała go, "Czy po medale?". Przytaknął i musiał zaczekać. 
Usiadł na krześle, akurat blisko nosidełka, w którym spała Alicja. 
Patrzył na nią z uśmiechem, aż stwierdził "Nowa obywatelka. Pięknie". 
Uśmiechnęliśmy się z M. do niego. 
Za chwilę wróciła pani z tymi medalami i z listami gratulacyjnymi. 
Okazało się, że to nagroda od Prezydenta z okazji Złotych Godów. 
Spojrzałam na nie niemal z zazdrością. 
I szepnęłam do M., że my, nawet jakbyśmy się postarali, to już pewnie nie dożyjemy takiego Święta. 
Jakoś tak od słowa do słowa, wywiązała się rozmowa na ten temat. Powiedziałam Panu, że gratuluję i zazdroszczę. I że jestem ciekawa jaka jest tajemnica takiego małżeństwa. 
A Pan, już na odchodnym powiedział "Potrzeba dużo, dużo cierpliwości". 
I wyszedł. 
Dziarskim krokiem. 

Cała ta sytuacja, to w zasadzie nic specjalnego. Poza tym, że później jeszcze zastanawialiśmy się z M. jak to jest być ze sobą tyle lat. I że teraz rozwody bierze się tak szybko i łatwo. 
Kiedyś ludzie jakoś "cerowali" te małżeństwa. 
Przynajmniej chciałabym wierzyć, że tak było. 
Bo kiedy zaczęłam liczyć, czy przypadkiem moi Dziadkowie, również nie obchodzili 50-lecia, i zastanawiać się, czy także otrzymali takie nagrody od miasta,M stwierdził, że może Dziadek nie poszedł ich odebrać, bo uznał, że nie ma czego świętować....Zaśmiałam się z tej teorii, aczkolwiek wysoce prawdopodobne, że tak właśnie było! 
Cóż, Dziadek nie był wymarzonym mężem. 
Ani nawet ojcem. 
Ale był wymarzonym, najlepszym na Świecie Dziadkiem. 
I ten Pan, którego spotkaliśmy w Urzędzie, i który uśmiechnął się do naszej Alicji, przywołał Go szczególnie mocno w moich myślach i sercu. 
On pewnie też nazwałby Prawnuczkę "Małą obywatelką". 
To takie dziadkowe :) 

Nie odżałuję nigdy, że nie zdążył. Zabrakło tylko 9 miesięcy. Tylko i aż. 

Wszyscy w domu, przed nadchodzącym okresem Świątecznym, myślimy o tym, że to pierwsze Boże Narodzenie bez nich. 
Akurat też pierwsze takie od kilku lat, kiedy wszyscy w komplecie usiądziemy przy wigilijnym stole. Nas czworo, moi rodzice i siostra z narzeczonym. 
Ostatnie takie Święta mieliśmy 4 lata temu. Wtedy jeszcze Dziadkowie mieli siłę przyjść. Mam nawet zdjęcia - Oni i 3-miesięczny Sebuś, przebranym za Mikołajka. 
Wtedy też ja byłam sama z Sebkiem. 
A Misiek był z ówczesną przyszłą żoną ;) 


Szkoda...wielka szkoda, że nie zdążyli zobaczyć nas teraz. 
I mamy, która wreszcie nie spędzi świąt w Niemczech, u jakiejś obcej Babci. 
I Sylwii, której udało się załatwić świąteczny urlop. 
Na pewno cieszyliby się. 
A najbardziej Babcia. 
I oglądałaby nasze pierścionki zaręczynowe. 
Zawsze sprawdzała mi palce, czy już dostałam od kogoś ten najważniejszy pierścionek :) 

Pozostaje mieć nadzieję, że w jakiś sposób widzą nas "z góry". 

I wiarę mam, że wyjątkową opieką otoczą nasze dzieciaki. 



niedziela, 15 listopada 2015

Zdjęciowo


Dzisiaj zostawiam zdjęcia. 
Te brzuszkowe wciąż jeszcze nieobrobione, ale obawiam się,że dłuuugo przyjdzie nam czekać. 
Sesja była przyjacielska, więc nie chcę poganiać naszego fotografa. Szczególnie, że dla mnie te zdjęcia są cudowne i pozostaną wspaniałą pamiątką już na zawsze. 

Patrzę na nie i wierzyć mi się nie chce, że to było zaledwie 3 tygodnie temu. 
21 dni, a wszystko się zmieniło. 

Czasem jeszcze łapię się na tym, że kładę rękę na brzuchu i czekam na ruch mojej Małej Lokatorki. Czasem sama jestem zaskoczona jak łatwo się schyliłam i że założyłam buty bez problemu i sapania. 
Cóż... zakończyłam jeden z najprzyjemniejszych etapów w moim życiu. 
Jak dziś pamiętam ten świt, kiedy przybiegłam do łóżka z kolejnym testem ciążowym, na którym widniały wyraźnie dwie kreski. 
Później obawy związane z ospą. 
Rozdarcie w kwestii pracy. 
A potem już tylko spokój. I to cudowne uczucie, że jestem taka zaopiekowana. Otoczona troskliwą ochroną i miłością moich chłopaków. 
Naprawdę czułam się cudownie w tej ciąży. 
Tak sobie to zawsze wyobrażałam i tak właśnie było. 
I chyba to widać na tych zdjęciach. 
Tak, jak zwykle postrzegam siebie bardzo krytycznie, tak teraz pozwalam sama sobie nieskromnie stwierdzić, że na tydzień przed porodem, wyglądałam jakoś tak...wyjątkowo. Fajnie. 

No i zostałam w międzyczasie narzeczoną! 
To jeszcze bardziej sprawiło, iż ten czas był szczególnym. 

Dzisiaj czuję trochę żal, że to już koniec tej fantastycznej podróży. I że odbyłam ją najpewniej ostatni raz w życiu. 
Jeśli jeszcze kiedyś miałaby mi się przydarzyć, to będzie już raczej tylko kwestia przypadku. I nie jestem pewna, czy wtedy przyjmę ją z takim entuzjazmem. 

Na szczęście, jednocześnie zaczęła się kolejna nasza podróż. 
Mija 14 dni życia we czwórkę. 
Jeszcze tak bardzo tego nie odczuwamy, bo mała Królewna bardzo dużo śpi, je i wydala ;) 
Jednak są już momenty, które leją beczułkę miodu na moje serce. 
To wspólne spacery w aurze złotej polskiej jesieni. 
Wieczory, kiedy już we czwórkę mościmy się na naszej kanapie.
Maleńka przy piersi i tulący się do nas Sebastian....

A najbardziej lubię....
 brzmienie słowa "dzieci". 
W liczbie mnogiej. 
Sprawia mi to ogromną przyjemność...aż taką wyczuwalną wewnątrz. 
Coś jak motyle w brzuchu ;) 

I czasem tylko spojrzę na to zdjęcie poniżej i uśmiecham się sama do siebie....
Gdyby tak cofnąć nas w czasie o te 10-11 lat, trochę przebrać, odchudzić razem o jakieś 40kg....
To to zdjęcie mogło być zrobione w drodze na jedną z naszych ulubionych imprez...czasem nawet tą drogą szliśmy. 
W głowach totalny misz-masz i jeden priorytet -wybawić się, wytańczyć, zaszaleć...chłonąć trance'y aż słońce wzejdzie...albo i do końca weekendu. A co! 
Czasem aż mi się wierzyć nie chce, że z dwojga imprezowych przyjaciół, przeobraziliśmy się w mamę i tatę...Rodziców dwojga dzieci.
I po tym, co kiedyś, zostały nam głównie sentymentalne wspominki.... i może jeszcze czasem ten charakterystyczny błysk w oku...gdzieś w tych fotkach można nawet go znaleźć ;) 






















A na sam koniec, próbka z sesji naszej Myszki. 
Tych fotek też będzie więcej. 
Póki co - Niunia w dwóch wersjach - "na Calineczkę" i "na Pokahontas" :) 





sobota, 7 listopada 2015

Welcome to this place, I'll show You love, I'll show You everything...With arms wide open

Podkład muzyczny proszę: 



Well I just heard the news today
It seems my life is going to change
I closed my eyes, begin to pray
Then tears of joy stream down my face

With arms wide open
Under the sunlight
Welcome to this place
I'll show you everything
With arms wide open
With arms wide open

Well I don't know if I'm ready
To be the man I have to be
I'll take a breath, I'll take her by my side
We stand in awe, we've created life

With arms wide open
Under the sunlight
Welcome to this place
I'll show you everything
With arms wide open
Now everything has changed
I'll show you love
I'll show you everything
With arms wide open
With arms wide open
I'll show you everything ...oh yeah
With arms wide open..wide open


If I had just one wish
Only one demand
I hope he's not like me
I hope he understands
That he can take this life
And hold it by the hand
And he can greet the world
With arms wide open...

With arms wide open
Under the sunlight
Welcome to this place
I'll show you everything
With arms wide open
Now everything has changed
I'll show you love
I'll show you everything
With arms wide open
With arms wide open
I'll show you everything..oh yeah
With arms wide open....wide open



Męczę tę piosenkę w kółko.
To najpiękniejszy kawałek o rodzicielstwie jaki znam.
Chociaż wszystkie, które znam są piękne i wzruszające.
Ale ten to mój faworyt. Wyciskacz łez.
Słuchałam po narodzinach Seby, po narodzinach małego R, małego P... no i dzisiaj.

Jest wieczór, zostałam sama z Alicją.
Błoga cisza.
Calineczka moja śpi już kolejną godzinę.
Zaparzyłam herbatę, którą otrzymaliśmy w cudownej paczce od rodzinki M., a stworzonej przez "PaczkaMalucha.pl", zapaliłam świeczkę...
Otworzyłam folder ze zdjęciami z naszej brzuszkowej sesji.
Nie mogę uwierzyć, że minęły zaledwie dwa tygodnie.
Mam wrażenie, jakby to było już wieki temu.
Wszystko się zmieniło.

W poprzednim wpisie wspomniałam o łzach.
Och...nie brak mi ich.

Wzruszyła mnie reakcja teściowej,gdy odwiedziła nas w szpitalu.
Głos ugrzązł jej w gardle...a mnie zaraz potem. Obie miałyśmy łzy w oczach.
Myślałam, że ona już zaspokoiła "babciowy instynkt", ale na szczęście myliłam się.
Widzę, że ukochała A. od pierwszego wejrzenia, a też cała sytuacja wpłynęła na zacieśnienie się relacji między nią a Sebastianem.

Reakcja Seby na Siostrę - znów moje łzy. Ten pisk radości, kiedy wrócił do domu z przedszkola i nas zastał - bezcenny. Nie zapomnę tego dźwięku do końca życia.
Co prawda później sam nie wiedział co ma robić.
Dziś, po kilku dniach widzę, że nie do końca potrafi się odnaleźć w nowej sytuacji.
Zupełnie jak ja.
Ale tłumaczę sobie, że na wszystko potrzeba czasu.
Poukładamy jakoś czas, rytm dnia i te wszystkie emocje.
Bardzo nie chcę, by czuł się poszkodowany, czy zagrożony. A mam wrażenie, że trochę tak jest. Powtarza co chwilę, że bardzo mnie kocha.
A jednocześnie zdarza mu się robić złośliwie pewne rzeczy.
Wiem, że jestem mocno zaabsorbowana Alicją , staram się jednak oddawać Sebkowi jak najwięcej swojej uwagi.
Na drugi dzień po powrocie do domu, wyszliśmy we dwoje wieczorem na spacer z psem i do sklepu, a później piekliśmy razem ciasto.
Wieczorne rytuały pozostały bez zmian, ewentualnie do słuchania bajek, dołącza śpiąca w koszu Alicja.
Angażuję go, na ile to możliwe, w pomoc przy małej. Robi to chętnie. Przynosi pieluszki, chusteczki. Woła mnie, gdy Maleńka zapłacze.
Lubi ją głaskać i całować. Biegnie do niej , wołając "Twój blacik juś do Ciebie idzie".
Jest słodki taki opiekuńczy, a jednocześnie dwa razy bardziej absorbujący z nadmiernie głośnym zachowaniem, lub robieniem niektórych rzeczy po złości.
Momentami tak trudno to zaakceptować....
Myślę, czy go nie pokrzywdziłam, mimo, że pragmatyczna część mojego umysłu jest świadoma jakim darem jest rodzeństwo.
Ale myślę... aż do łez.

Patrzę jak M. kanguruje Alicję. Ona w samym pampersie na jego gołej klatce. Śpią oboje tak wyjątkowo spokojnie. Gdy ją podnoszę, ciężko ją wybudzić i jest tak cudownie cieplutka...  - łzy.

Słyszę jak M. do Niej mówi, jak z zachwytem patrzy i stwierdza, że nie wie, czy ona naprawdę jest taka śliczna, czy tak mu się zdaje, bo to jego córka - łzy.

Przychodzi paczka od Rodzinki N. - łzy.

Myślę jaka szkoda, że moja mama nie ma nawet jak zobaczyć Alicji, bo nie dochodzą do niej mms'y - łzy.

Kładziemy się z M. do łóżka. Przytulamy się, całujemy...chciałoby się coś więcej, ale wiadomo, że to jeszcze nie pora...mam wrażenie, że wszystko jest inaczej - łzy.

Na drugi dzień po powrocie do domu, zalałam się łzami.
Po kryjomu, w łazience.
Jakoś mnie to nagle wszystko przerosło.
Cała ta wielka zmiana.
I to wcale nie były łzy szczęścia, chociaż też nie mogę powiedzieć, że czułam się w tamtym momencie nieszczęśliwa.
Trudno mi to określić, co się wydarzyło tego wieczora.
Jakby przeraził mnie ogrom tej zmiany.
Jeszcze chwilę temu wszystko było inaczej.
Tyle czasu kulałam się z brzuchem, stękałam, sapałam, ruchy sprawiały mi trudność.
Nagle znów robię wszystko bez wysiłku.
Nagle Panie w PoloMarkecie nie patrzą już na mnie maślanymi oczami.
Nagle nie jestem już nosicielką cudu.
Nagle zabrakło tej codzienności, którą zostawiłam w domu jadąc do szpitala.
Nagle nie mam już tylko Synka.
Nagle mam dzieci.
Mamy dzieci.
Nagle mniej czasu dla Seby.
I nagle on mi się wydaje taki inny. Nawet fizycznie wydaje mi się, że taki duży się zrobił. Rozpaczliwie szukam w nim dzieciaczka.
Dlaczego muszę szukać? ...
Nagle mam wrażenie, że między mną a M. jest inaczej. Na 99% to tylko wrażenie. Głupi wkręt, że misja wypełniona i może już nie jestem mu potrzebna. Może już nie będzie tak o mnie dbał i troszczył się, patrzył z zachwytem i w "TEN" sposób. Może będę już tylko matką dzieci....
Jeszcze nawet nie sprawdziłam, ale w głowie już urojenia...

Przespałam noc z głową pełną tych myśli.
W większości minęło.

Fizycznie połóg jest łaskawy dla mnie.
Jestem w super formie, nic poza pogryzionymi na maxa sutkami, mnie nie boli. W ogóle po mnie nie widać, że dopiero co urodziłam (poza flakiem w miejscu uroczego brzucholka).
Problemy z piersiami i bolesne obkurczanie macicy, to jedyne, co mi dolega.
Na sutki zbawienny okazał się olej kokosowy i żałuję, że kupiłam go dopiero wczoraj.
Ale połóg to nie tylko fizyczność.
To niestety także hormony, co odczuwam dużo mocniej niż po narodzinach Seby.
Trochę się z tym zmagam.
Trochę sama nie rozumiem dlaczego.
Bo przecież jest idealnie - tak, jak chciałam.
Przygotowywałam się na tę zmianę. A teraz jakoś ciężko mi się do niej przyzwyczaić.
Są momenty, że po prostu tęsknię. Nawet za tym, co było tydzień - dwa temu.
A przecież za nic na Świecie nie oddałabym Alicji.
Zakochałam się w niej od pierwszego wejrzenia. Oddałam serce tak samo mocno, jak Sebastianowi.
Mam dwoje dzieci i dwa serca.
Kocham podwójnie.
I nie rozumiem, czemu czasem jest mi tak dziwnie...
I dlaczego ten czas taki pełen łez.

O tym jak Alicja odbyła swoją najtrudniejszą podróż

Ten tydzień przeleciał mi ekspresowo.
Od środy popołudnia jesteśmy w domu.
Niunia bezproblemowa - je, śpi i brudzi pieluchy.
Ale oczywiście mam już za sobą chwile oczu pełnych łez.

Jednak po kolei...

W sobotę tydzień temu, miałam masę energii. Rano pojechałam z Sebkiem po zakupy, później byliśmy na działce, porobić porządki przed zimą. Zagrabiłam liście praktycznie z większości trawników, pozbierałam trochę jabłek, pousuwałam ze szklarni zaschnięte krzaczki pomidorów. Po powrocie do domu zrobiłam jeszcze i obiad, a później kolację.
Misiek śmiał się ze mnie, że jestem cyborgiem.
A mnie naprawdę energia roznosiła akurat tego dnia i chciałam to wykorzystać. Zresztą pomyślałam sobie, że może trochę uda się przyspieszyć termin porodu. Chociaż tyle słyszałam historii, że wcale te wszystkie zabiegi nie działają.
Wieczorem wpadł do nas mój tata, Pytali z M. czy będę dziś rodzić, czy mogą usiąść do jakichś drinków.
Czułam się tak dobrze, że z przekonaniem odpowiedziałam, że dzisiaj na pewno nie będziemy jechać na porodówkę.
Posiedzieliśmy do w pół do pierwszej.
Położyliśmy się spać, Misiek padł, a ja nie mogłam usnąć.
I wtedy po raz pierwszy naszła mnie myśl, że chyba coś nie tak.
Ostatni raz na zegarek spojrzałam o 01:23.

Obudziło mnie uczucie, że coś płynie.
Zerwałam się na równe nogi. To nie sen. Odeszły wody.
Była punkt 03:00.
Zbudziłam Miśka, zerwał się przerażony.
Ja poleciałam do łazienki, on za mną z mopem, bo zostawiałam za sobą mokre plamy.
Kilka głębokich wdechów, prysznic i starałam się uspokoić.
Myłam zęby, a kolana po prostu mi latały. Tak się trzęsłam ze strachu i z nerwów.
W końcu usiadłam na łóżku, i trochę zgłupiałam. Wody płynęły, a skurczy zero.
Wahałam się, czy jechać, czy może jeszcze poczekać.
Zadzwoniliśmy jednak po Tatę- pobił chyba rekord szybkości w pokonywaniu odległości między naszymi budynkami :)
Misiek wypił kawę, zadzwoniliśmy po taksówkę, bo jednak czuć było wypite drinki, a to akurat 1 listopada i akcja "Znicz" na drogach.
Taksówkarz aż oczy zrobił, jak usłyszał gdzie jedziemy. Haha...chyba jednak nie co dzień zdarzają się takie kursy ;)
Na izbie przyjęć bałam się, że położą mnie na patologii. Minęła już ponad godzina, a skurczy dalej żadnych.
Jednak pojechaliśmy na porodówkę.
Misiek musiał czekać pod oddziałem, ja w tym czasie godzinę leżałam podpięta do ktg, powypełniałam dokumenty i plan porodu, później dostałam 40 min w łazience po lewatywie.
Wreszcie spotkaliśmy się na sali porodowej. Ja znów pod ktg, Misiek na krześle obok. Włączyliśmy sobie telewizor i czekaliśmy. Momentami odpływałam, ale byłam niespokojna, stresowałam się brakiem skurczy.
Wreszcie położna uznała, że podpinamy oksytocynę.
Pozwoliła mi wstać z łóżka i poinstruowała M., że teraz duża jego rola, żeby pomógł mi się rozluźnić, masował i głaskał, bo oksytocyna z kroplówki to chemia, a najważniejsza jest ta naturalną, którą ja sama wytworzę.
Bujaliśmy się po tej sali, Misiek masował, całował i pomalutku zaczynałam czuć małe skurcze.
Później dostałam piłkę, M. siedział na krześle za mną, ja się kręciłam, on dalej masował. Skurcze delikatnie się nasilały. Jednak kiedy ok, 9 położna mnie zbadała i minę miała średnio zadowoloną, mnie dopadł kryzys. Szyjka nie chciała się skracać i rozwierać. Szło to wszystko bardzo powoli.
Po raz kolejny zwiększona ilość oksytocyny i dalej na piłkę.
Miałam już momenty totalnego znużenia...ponad 6 godzin i nic. Zaczynałam mieć doła, a jednocześnie chciało mi się spać.
Misiek też był już zmęczony, w dodatku kiepsko się czuł.
Jednak odwrotu nie było i nie mogliśmy się poddać.
Skurcze się nasilały, były totalnie nieregularne i o różnym natężeniu, więc musieliśmy się trochę spiąć.
Głównie ja się spinałam - tak dosłownie - co skurcz, to mocniej zaciskałam palce na Miśkowym kolanie, a on jak widział, że zaczynam się napinać, mocniej masował mi krzyż, co działało zbawiennie.
Po ok półtorej godziny tego wysiłku, kolejne badanie.
Kładłam się na łóżko bez przekonania. Skurcze bolały, ale czułam, że to jeszcze daleko.
Położna sprawdziła, zapytała się, jak myślę ile jest.
"Może z 5?"
Pokiwała lekko głową, dalej mnie badając.
Zaczęłyśmy dyskutować o znieczuleniu. Ja chciałam, żeby wkłuwali, ona uważała, że dam radę i że bez sensu, bo dłużej to potrwa. Wciąż mnie badała, ja w międzyczasie miałam skurcz. I nagle okazało , że podczas tego skurczu i naszej dyskusji rozwarcie skoczyło z 5 na 8.
W tym momencie się popłakałam.
Sama do końca nie wiem czemu...czy z radości, czy ze strachu, czy z żalu, że znowu bez znieczulenia...czy ja właściwie wcale jej nie uwierzyłam, że nagle w parę minut ruszyły aż 3 cm.
Zauważyłam jednak, że położna zaczęła się organizować, za moment zaczęło przybywać ludzi, a skurczom zaczął towarzyszyć nacisk.
Misiek tulił i łzy ocierał.
Dostałam gaz rozweselający, który tym razem zrobił robotę.
Co prawda żadnego odlotu po nim nie było, ale skurcze jakby szybciej ustępowały.
Kilka partych, z czego ostatni z zakazem parcia był naprawdę trudny do wytrzymania...i dostałam nakaz parcia. Nie pamiętam ile razy musiałam się wysilić, ale co najmniej 3, lub 4. Na pewno byłam już w tym specyficznym amoku. Chyba nie wszystko dobrze do mnie docierało. Ale położna i lekarz wyraźnie mnie instruowali i bardzo pomogli, za co później im dziękowałam.
Poczułam jak wyszła główka, później ciężko było z ramionkami, ale też się udało i za chwilę poczułam tę dziwną pustkę.
Na sali cisza. Nie widziałam Jej.
Właściwie ,to muszę spytać Miśka co się działo wtedy i ile to trwało. Wydawało mi się, że za długo jest cicho,
Ale w końcu rozległ się upragniony krzyk i za moment przytuliłam Maleńką.
Śliczna była.
Spuchnięta i fioletowo-czerwona, ale dla mnie piękna.
Znowu płakałam, z ulgi i ze szczęścia.
I z niedowierzania, że to już!
Że miało być koszmarnie, nie do wytrzymania.
A już jest po wszystkim. Mamy to za sobą.

Misiek natomiast jak człowiek ze stali. Kiedy na niego spojrzałam, jego twarz, w ogóle nie wyrażała żadnych emocji.
Za chwilę położne zaproponowały, żeby przeciął pępowinę.
Alicję zabrano na podgrzewane łóżko do badania, ja jeszcze urodziłam łożysko i już było po wszystkim.
Żadnego czyszczenia, żadnego szycia.
Urodziłam ją bez znieczulenia, bez pęknięcia ani nacięcia.
Położna stwierdziła do Miśka, że ma kobietę stworzoną do rodzenia.

Kiedy czekaliśmy, aż Alicja wróci do mnie, zapytałam M. jak się czuje. Myślałam, że będzie wzruszony. Powiedział, że jest, ale chyba też w szoku jest. I przyznał, że stanęły mu łzy w oczach, kiedy już Alicja wyszła i wcześniej, kiedy najmocniej cierpiałam.
Był tak chłodny w tych emocjach, że aż musiałam spytać, czy jeszcze mnie kocha.
Zrobił minę, jakbym zadała najgłupsze pytanie na świecie.
Odpowiedział, że teraz to jeszcze bardziej. I pocałował mnie.

Dostałam Alicję z powrotem, skóra do skóry.
Ważyła 3010g (najpierw oboje źle zrozumieliśmy, że 3100) i mierzyła 52cm. Dostała 10pkt Agp.
Wszyscy wyszli z sali i po raz pierwszy zostaliśmy sobie sami we troje.
M. porobił trochę zdjęć, zadzwonił do naszych rodziców i bratowej.
Ja wciąż nie mogłam zrozumieć jak to się stało, że jest już po wszystkim :)
No i w ogóle dlaczego właśnie w Święto Zmarłych :)
Aż sama zła byłam trochę na siebie.... jednak cały ten mój wysiłek dzień wcześniej musiał zadziałać. I to szybko.
Jeszcze siedząc na piłce, wyrzucałam też sama sobie, że jestem głupia i przesadziłam. Że to moja wina, że wody odeszły, a nie ma skurczy i szyjka wciąż długa i niegotowa.
Tak naprawdę nie wiem jak jest. Czy miałam na to wpływ? czy gdybym leżała plackiem, odbyłoby to się tak samo?
Najważniejsze jednak, że skończyło się szczęśliwie.

Powikłań po ospie prawdopodobnie nie ma.
Gdy byłyśmy na roomingu, wykonano u A. badanie słuchu, które z powodu podwyższonego ryzyka, musimy jeszcze powtórzyć, ale wynik zrobionego już badania był dobry. Widać zresztą, że Mała reaguje na dźwięki.

Jest zdrowa i przesłodka.
Malusia jak Calineczka.
Położne na oddziale ciągle się nią zachwycały.

O kolejnych naszych dniach w szpitalu, oraz pierwszych w domu, postaram się napisać dziś wieczorem.
Seba idzie na urodziny do kuzynki, Misiek cały dzień na studiach, więc będę sama z Alicją.

Ah...no jeszcze tylko dodam, że Misiek w całym tym swoim niezłomnym spokoju, wytrwał aż do wieczora. Naprawdę chyba to wszystko było dla niego oszołamiające :) Wieczorem spotkali się z moim Tatą i ten też był zdziwiony, że M. taki bez emocji.
Dopiero kiedy machnęli sobie ze dwa "pępkowe", M. poczuł, że wszystko go puszcza i że tego właśnie potrzebował ;)

Dla nas obojga było to wyjątkowe przeżycie.
Nie rozmawialiśmy jeszcze o tym jakoś tak na spokojnie, ale żadne z nas nie żałuje, że byliśmy tam razem.
Ja uważam, że to najtrudniejsze wyzwanie, jakie wspólnie pokonaliśmy i jednocześnie jedna z najpiękniejszych rzeczy, które razem zrobiliśmy.
Cieszę się, że zmieniłam zdanie odnośnie obecności partnera przy porodzie.
Bez niego nie dałabym rady.

niedziela, 1 listopada 2015

Alicja Po Drugiej Stronie Brzuszka

No i jest :)
Uzupełniła naszą rodzinkę o godz. 11:20.
Waży 3,1kg i jest Słodką Kruszynką- 52cm.

Resztę opowiem jak odpoczniemy.
Ten poród pod wieloma względami był zupełnie inny niż pierwszy.
Ale znów myślałam,że będzie gorzej ;)

No i jestem absolutnie zakochana <3

środa, 28 października 2015

Przyznam szczerze, że zdziwiły mnie trochę komentarze pod poprzednim wpisem.
Nie żebym jakoś szczególnie zagłębiała wcześniej ten temat, ale w większości publikacji, które czytałam, wspominano o tym, że ciążowy seks jest przyjemny.

W praktyce okazuje się, że ciążowego seksu często nie ma.
W dodatku z wielu różnych powodów.

Tak mnie to zaintrygowało, że nie wykluczam ukończenia podyplomówki z seksuologii , którą zwieńczyłabym pracą właśnie na ten temat :)

Zawsze to jakiś nowy, interesujący pomysł na przyszłość, prawda?



U nas bez zmian.
Cisza i spokój na morzu.
Ja dość spokojna.
Tylko Synek dzisiaj zasiał we mnie ziarno zwątpienia. Cały dzień był wyjątkowo przytulaśny, chyba setki razy powtórzył, że mnie kocha.
Przyszło mi do głowy, że może coś wyczuwa.
Dzieciaki mają tę wyjątkową intuicję.
Zobaczymy, czy to to, czy może po prostu miał taki dzień.

A dzień mieliśmy dziś bardzo udany.
Rano zapakowaliśmy się do auta i pojechaliśmy do Wrocławia, odwiedzić moją bliską koleżankę ze studiów oraz jej dwie córeczki.
Mamuśki się nagadały, dzieciaki wybawiły... czas upłynął ekspresowo.
My obie spragnione takich babskich pogaduch. M. mieszka we Wrocławiu od kwietnia, przeprowadziła się z ZG.
Ma w nowym miejscu mniej koleżanek, niż ja tutaj. Praktycznie ciągle siedzi sama z dziećmi.
Żałuję, że nie zebrałyśmy się do tych odwiedzin wcześniej.
Kurczę no...to jest do kitu, że nastały takie czasy, że tak ciężko jest się zmobilizować do spotkania! Jestem przekonana, że kiedyś ludzie widywali się częściej.
Podróż w jedną stronę zajęła nam godzinę. Od kwietnia było tyle dni, kiedy mogliśmy spokojnie te dwie godziny spędzić w aucie,aby się zobaczyć.
Obiecałyśmy sobie, że to poprawimy.
Taki dzień ładuje akumulatory i jest miłą odskocznią od powtarzalnej, przewidywalnej codzienności.
Co prawda, wszyscy, którym mówiłam , że wybieram się do Wrocławia, byli bliscy popukania się w głowę.
Bo co to za pomysł - podróże w 39 tygodniu!
Ale ja na tyłku usiedzieć nie mogę.
I udało mi się nie urodzić na autostradzie :P


No ale teraz....
Teraz to już nie mam chyba żadnych planów.
Nigdzie już nie muszę jechać, niczego kupować, na nic czekać.
Dotarł już kosz do spania.
Zdążyliśmy porobić brzuszkowe zdjęcia....
pokażę po obróbce :)
....chociaż może mały przedsmak zaraz tu dokleję.
Odwiedziłam M.
Pozostało mi czekać i postarać się nie bać.

Jutro jeszcze pediatrę muszę odwiedzić, bo Seba ma kłopoty z brzuszkiem i już poważnie mnie to niepokoi, od tygodnia nie możemy sobie z tym poradzić. Obawiam się, że to jakieś robale...
A teraz robale zapewne niewskazane w naszym domu.


No to czekamy...
Właściwie to na dzisiaj wychodził mi termin z miesiączki. Ale ten był najbardziej nieprawdopodobny, bo moje cykle nie trzymały się nigdy żadnych reguł.
No i zostało 9 minut do końca dnia...marne szanse, by jeszcze okazał się prawidłowy ;)









piątek, 23 października 2015

Co na to doktor? - rodzimy, czy nie rodzimy. I trochę o seksie w czasie ciąży.

No cóż...doktor , pomimo, że z pełnym zrozumieniem odniósł się do aktualnego stanu mojego umysłu, schłodził jednak mą rozpaloną nadpobudliwość , twierdząc, że owszem - szyjka krótsza, ale nic się na razie nie dzieje i raczej na dniach nie wydarzy. 
Mam przyjść na kolejną konsultację 2 listopada. 
W ten sposób zyskałam parę dni spokoju. 
Jakoś tak mi ulżyło, pozwoliłam Miśkowi jechać z bratem na grzyby, bo już nie muszę się obawiać, że zacznę rodzić i zanim on z jakiegoś lasu dojedzie, to ja już pod własnym prysznicem, w rozpaczliwej samotności, albo co gorsza- w towarzystwie Sebastiana, wydam na Świat Brzuszkową Lokatorkę. 
Tak, tak... takie miewam wizje. 
Rodzę w domu, na ulicy, w sklepie, w przedszkolu, w taksówce...
Przez to, że z Sebastianem przeleżałam 5 dni na patologii ciąży, zanim akcja się zaczęła, teraz jakoś nie umiem sobie wyobrazić jak to będzie, kiedy się zacznie,a ja właśnie będę znajdowała się w jakimś zupełnie innym miejscu niż szpital i może nie do końca z możliwością chwycenia torby pod pachę w sekundę i dotarcie na porodówkę w 20 minut. 
To jeden z niewielu razy, kiedy mnie przeraża logistyka :) 

Tym razem patologia mi nie grozi, przynajmniej na chwilę obecną nic tego nie zapowiada. I cieszę się, bo mam przecież jeszcze jedną sprawę, która natrętnie gnębi moje myśli. 
Czyli : "jak oni sobie beze mnie poradzą?" 
;) 
Nigdy nie zostawali tak we dwóch sami w domu. Rok temu, kiedy leżałam w szpitalu, mieszkali z moimi rodzicami. 
A teraz mama w Niemczech, tato może być, a może nie być. 
Liczę na teściów , że staną na wysokości zadania. 
I mam nadzieję, że spędzimy w szpitalu te przepisowe 3 dni i wrócimy, abym mogła mieć chociaż wrażenie, że wszystko znów jest pod moją kontrolą. 


Śmiać mi się chce samej z siebie. 
Ta cała panika, te wizje, plany, nerwy....to takie nie-moje. 
Znów mam to nieodparte wrażenie, że hormony zawładnęły moim umysłem. 
I tym razem chyba pozostaje mi poddać się temu bez walki i jakoś dobrnąć w tym pokręconym stanie do finału. 

Na sprawniejsze zakończenie, doktor zalecił nam tradycyjne sprawdzone metody: 
ruch
masowanie sutków
i współżycie

Jeszcze nie widziałam, żeby mój osobisty Narzeczony podchodził z TAKIM entuzjazmem do jakichkolwiek zaleceń jakiegokolwiek lekarza :) 
Całe szczęście, że z przychodni do domu mamy 3 minuty drogi :P 

On biedny chyba czekał na takie słowa. 

Jakiś czas temu, kładąc się koło niego , zauważyłam, że czyta artykuł na temat seksu w ciąży. Pogadaliśmy trochę o tym. O obawach, o tym czy cokolwiek złego może się wydarzyć. 
Oczywiście nie była to pierwsza taka rozmowa, jednak dostrzegłam, że im bliżej końca, tym M. więcej miał wątpliwości. 
Ale chyba go nie przekonałam. 
Musiał to usłyszeć od lekarza, żeby wyluzować. 
Swoją drogą, ta jego troska, ostrożność i obawy, są urocze. 
Dają mi poczucie świadomości , że bardzo nas kocha i nasze dobro, jest dla niego priorytetem. 

A skoro już poruszyłam ten temat...
Nie będziemy tutaj udawać, że go nie ma. 
Oczywiste, że jest, bo skądś te ciąże się biorą. 
I to raczej nie dzieje się tak, jak sądził Kevin z "Chłopaków na Ibizie" - "Moi rodzice zrobili to raz, żeby stworzyć największego DJ'a, geniusza muzyki i mixu" :) 

Seks jest. 
Jest przed, 
jest w trakcie 
i jest po. 

O tym ostatnim, to niestety niewiele mogę powiedzieć, bo mój pierwszy seks po ciąży miał miejsce, gdy syn miał prawie 2 lata :) 
Natomiast przyznać muszę, że akurat w tej sprawie, to ja mam wiele obaw i strachu. 
Jak to będzie po. 
I kiedy to będzie? 
I czy obecność M. przy porodzie wpłynie jakoś na tę sferę naszego życia?
Obiecuję, że wrócę do tematu, kiedy już to sprawdzę. 

Jak jest przed, to już nie ma o czym gadać, bo to już było. 
Skutecznie, jak widać :) 

A jak jest w trakcie? 
W trakcie jest różnie. 
Mieliśmy to szczęście, że ani przez moment nie było przeciwwskazań. 
Korzystaliśmy więc, zwłaszcza, że hormony szalały. 
I napiszę to otwarcie - dopóki brzuch nie zaczął przeszkadzać, było bosko. 
Bardziej ukrwione, wrażliwsze ciało, intensywniej odczuwa wszelkie bodźce. 
Dowiedziałam się o sobie jeszcze kilku nowych rzeczy, o których nie miałam pojęcia :) 
Z czasem, chęci nie spadały, natomiast możliwości - owszem. 
A to zadyszka, a to niewygodnie, a to irytacja, że już nie wszystko mogę zrobić, a wszystko, co widzę, to właśnie brzuch. 
Plus oczywiście te myśli - czy w tej formie on w ogóle jeszcze postrzega mnie jako seksowną? 
Jakoś jednak przywykłam do wszystkiego. 
M. ani na moment nie dał mi odczuć, że coś jest inaczej. 
W moim zmieniającym się ciele, dostrzegał zupełnie inne rzeczy, niż ja. A nawet jeśli te same , co ja - czyli np. dramatyczny wzrost rozmiaru mojej pupy, to on odbierał to zupełnie inaczej. Nie jako przeszkodę, a jako dodatkową atrakcję, że tak to ujmę ;)  O niemniej dramatycznym wzroście rozmiaru biustu, to nawet nie wspomnę ;)
W takim zgraniu dotarliśmy praktycznie do końca. 
I chyba dopiero od momentu, kiedy dostrzegł, że zrobiło mi się naprawdę ciężko, że źle śpię, że często coś mnie boli, coś ciągnie, że nawet zmiana pozycji we śnie, stała się wysiłkiem...dopiero wtedy on zaczął się trochę bać. 
Że zrobi nam większą krzywdę. 
Siłą rzeczy, znów trochę się zmieniło. Zrobiło się ostrożniej, delikatniej i mniej "fantazyjnie". 
Cóż, taki urok końcówki... tak myślałam. 
I nie , żebym czuła się jakaś pokrzywdzona z tego powodu... absolutnie! Zwłaszcza, że chyba wszelkie endorfiny i serotoniny w moim organizmie, zostały zastąpione kortyzolem a wszelkie myśli o spontanicznej, radosnej miłości, zastąpiły rozważania na temat tego, co należy spakować i do kogo zadzwonić, kiedy zacznie się poród oraz jak bardzo będzie on bolał. 
I tak było do wczoraj. 
A wczoraj oboje uspokojeni przez doktora - ja, że to jeszcze nie pora, a Misiek, że to wręcz wskazane, żeby wciąż się kochać, odzyskaliśmy spontaniczność. 
Dzięki czemu spałam prawie jak dziecko i wstałam w całkiem dobrej formie ;) 

W ramach podsumowania, mogę powiedzieć jedno - z moich doświadczeń wynika, że seks w ciąży jest cudowny. 
Intensywniejszy w doznaniach fizycznych. 
Ale też wyjątkowy, jeśli chodzi o to psychiczne poczucie bliskości. 
Warto o nim rozmawiać otwarcie. 
Zresztą zawsze warto rozmawiać o seksie. Dawno już doszliśmy do tego wniosku i praktykujemy od samego początku. 

I niekoniecznie zawsze musi być to tak śmiertelnie poważnie. 
Ponieważ ja już od prawie dwóch miesięcy, totalnie nie widzę niczego, co znajduje się pod moim brzuchem, a jednak czasem cośtam boli, swędzi, lub wymaga depilacji, naszym ulubionym tekstem w tych sytuacjach stało się "Ginekologiem nie jestem, ale zerknąć mogę" 

:) 





środa, 21 października 2015

Co za stan!

Gdy w ciągu dwóch zaledwie dób jestem: nakręcona, pochłonięta domowymi pracami, zmęczona, głodna, mdli mnie, wkurwiona, zniecierpliwiona, rozdrażniona, rozklejona, spragniona produktów mlecznych, rozpaczliwie poszukująca w pobliżu czekolady, przerażona, niespokojna, zła,bo nic mi nie smakuje, poirytowana,bo nawet pies ciągle czegoś ode mnie chce, nie mogę spać, nie mogę rano wstać...
I przeżywam jeszcze kilka tysięcy innych stanów emocjonalnych...

To czy to znak,że coś się dzieje?

Czy może to jesienna deprecha?

piątek, 16 października 2015

Nie tak szybko ;)

Dziękuję za wszystkie komentarze pod poprzednim postem! Jeszcze bardziej podniosły mnie na duchu :)

Ale...mamy jeszcze trochę czasu i to, że czuję się mentalnie gotowa, wcale nie oznacza, że nasza córunia również się tak czuje.
Ja myślę, że jej tam w ciepłym całkiem dobrze i wcale nie ma ochoty wychodzić na ten szary, deszczowy świat. Zwłaszcza, jeśli właśnie dziedziczy po mnie meteopatię ;)

Tak więc wszystko toczy się dalej...a najbardziej ja się toczę :)
Śmiać mi się chce samej z siebie, gdy gdzieś idę. Po prostu czuję jak się kiwam, a brzuchol ponoć nie jest jakoś szczególnie ogromny. Przynajmniej tak twierdziły moje przyjaciółki....ale może tylko chciały mnie pocieszyć :P

Na koniec jeszcze wymyśliłam sobie sesję zdjęciową. I właśnie teraz zaciskam nogi i mam nadzieję, że Alicja poczeka na termin tej sesji, który jeszcze niestety nie jest ustalony do końca. Teoretycznie powinna się odbyć w przyszłym tygodniu, ale nie dostałam jeszcze potwierdzenia od Pani fotograf. Mam ogromną nadzieję, że się uda. I sama na siebie jestem trochę zła, że jakoś tak późno się za to zabrałam. Właściwie gdyby nie rozmowa z M. to chyba w ogóle odpuściłabym temat ;)
Ale teraz, to już jestem nakręcona!
W razie, gdyby się nie udało wykonać tych kilku brzuszkowych zdjęć, to trudno - i tak zrobimy sesję noworodkowo-rodzinną.

Z nowości, to jeszcze Misiek jutro zaczyna studia.
Nie mówię mu o tym, ale trochę przeraża mnie ta zmiana.
Tak - sama go na to namawiałam, sama go zapisałam nawet.
Ale teraz, kiedy Alicja jest tak blisko, a ja od pewnego czasu siedzę w domu i mniej-więcej wyobrażam sobie jak będą wyglądały moje dni, przyznam że obleciał mnie strach.
Mam wrażenie, że już dużo rzeczy robię sama, że długo jestem sama, a tu jeszcze dojdą samotne weekendy. Ten cały, bo zajęcia są od 8 do 20, przyszłego półtora....
Ciężko będzie wszystko pogodzić. Niby od początku miałam tę świadomość, ale teraz mocniej się urzeczywistniła.
To chyba najgorszy moment z możliwych... ale kolejny byłby dopiero za rok.

Z drugiej strony patrząc - skoro potrafiłam funkcjonować sama z Sebastianem, 160km od rodziców, to teraz chyba też ogarnę.
Najważniejsze, by Misiek nie zwątpił. Współczuję mu, bo sama sobie nie wyobrażam, czy znalazłabym w sobie tyle samozaparcia, by teraz studiować.
Ale zrobienie tego inżyniera przez niego, postawiłam sobie za punkt honoru. I na rzęsach stanę, aby mu pomóc i ułatwić ten czas.
A stało się to, w momencie , gdy o studiach powiedzieliśmy jego Mamie. Ten wyraz twarzy, pełen przekonania , że i tym razem się nie uda i szkoda zachodu... Ojjj moja ambicja jakby z liścia dostała. I obiecałam sobie, że ze swojej strony dołożę wszelkich starań, żeby mu pomóc. I on będzie z siebie dumny, ja z Niego, a niedowiarkom zagramy na nosie :)

Taaaak.... kolejny raz to powtórzę - nie bylibyśmy sobą, gdyby w jednym czasie, działa się u nas tylko jedna hiperważna rzecz. Za każdym razem musi być to jakaś kumulacja zdarzeń :) Taką już chyba mamy naturę.


A jeszcze wracając do Alicji....
wczoraj był Dzień Dziecka Utraconego.
I pomyślałam sobie, że może historia chce zatoczyć koło?
Prawie rok temu, 6 listopada, straciliśmy nasze dzieciątko.
Jeśli Alicja doczeka do tego dnia, to naprawdę będzie to jakiś wyjątkowy znak.

wtorek, 13 października 2015

Gotowa

Zdaje się, że mentalnie dotarłam do finiszu.
Chyba chcę już urodzić.

Jestem zmęczona, rozdrażniona, jest mi ciężko, czuję się brzydka i poddenerwowana.

Przyszło zimno. Nieprzyjemne, przenikliwe...okazało się, że nie mam kompletnie co na siebie włożyć. Jedyna kurtka, w której mieścimy się razem z Alicją, to Softshell z Lidla, który niestety pasuje wyłącznie do adidasów. A na temperaturę bliską 0 stopni już niestety nie wystarcza.
Podjęłam więc dzisiaj nie lada wysiłek i obeszłam....albo raczej "obkulałam" kilka sklepów w galerii. W ostatnim znalazłam idealne ponczo, pod którym mogę tę kurtkę schować i udawać, że nie mam na sobie niczego, co totalnie nie pasuje do reszty stroju :)

Chociaż mam też przeczucie, że już za długo to nie potrwa.....
Coś chyba pomału zaczyna się dziać. Jeszcze tydzień temu u lekarza nie było śladu rozwarcia, ale wydaje mi się, że na kolejnej wizycie już będzie.
Niunia stała się jakoś mniej ruchliwa. Dzisiaj nawet wystraszyłam się, bo zdawało mi się, że od kilku godzin nie czułam jej wcale. Z tego powodu odwołałam odwiedziny u M. we Wrocławiu.
Na szczęścia Alicja się uaktywniła, no ale jakoś strach mnie obleciał, że co zrobię, jakby coś się zaczęło dziać, a ja sama z Sebą na autostradzie. Nie pojechałam i już pewnie nie pojadę.
To aż do mnie niepodobne , takie panikowanie.
Nie wiem, czy to przeczucie, czy może coś miało się wydarzyć i podświadomość mnie powstrzymała.... Ale coś w środku kazało mi już siedzieć na tyłku i torbę do szpitala spakować.

Tak też zrobiłam.

Za nami i tak intensywny weekend.
Od piątku do niedzieli byliśmy w Zielonej Górze.
Wróciłam taka podbudowana i uszczęśliwiona, że udało mi się zobaczyć z Przyjaciółkami. Pogadać sobie troszeczkę po babsku.
Byliśmy na chrzcinach drugiego Synka mojej A.
Mały jest cudny...taki spokojny, malusi i pachnący dzidziusiem....
Od tulenia go, poczułam, że już bardzo chciałabym mieć swoje maleństwo w ramionach :)

Ta wizyta dobrze zrobiła również Sebastianowi.
Był wręcz zafascynowany niemowlęciem. Ciągle stał nad łóżeczkiem, bądź wózkiem, głaskał W. po główce, chciał pomagać w przewijaniu i ubieraniu.
W sobotę rano wstał i od razu poleciał do sypialni A. i T. i nie odstępował łóżeczka prawie na krok.
Gdy tam w końcu zajrzałam, powiedział z zachwytem: "Mamusiu ziobać jaki on jeśt piękny".
Miód na moje serce...
Nie wiem, czy nad siostrą również będzie się tak rozpływał, ale takie reakcje, wskazują na to, że jednak będzie cudownym braciszkiem.
Nasza w tym rola, aby go w tym wesprzeć i niczym nie zrazić.

Oczywiście, jak zawsze , super bawił się również z P. - czyli starszym bratem W.. Naprawdę aż przyjemnie popatrzeć na nich dwóch.
I tylko nie możemy z A. odżałować, że już nie jesteśmy tak blisko siebie i nie możemy spotykać się częściej.

Strasznie mi tu brakuje tych moich dziewczyn... to już ponad półtora roku, jak nie mieszkam w ZG, a ta tęsknota wcale nie słabnie. Wręcz odwrotnie.

Tym bardziej cieszę się, że zdążyłam jeszcze tam pojechać, zanim nasz Świat znów obróci się o 180 stopni. Naprawdę pozytywnie doładowało mi to akumulatory.
W dodatku poczułam się otoczona taką kobiecą troską... taką wyjątkową. Przyjemną bardzo.
M. naturalnie jest bardzo troskliwy...im bliżej końca, tym bardziej.
Ale wiadomo, jak to kobieta z kobietą, młoda matka z drugą młodą matką.... to więź wyjątkowa i szczególne zrozumienie, empatia.
Czułam je przez całe 3 dni pobytu tam.

I wróciłam taka bardziej gotowa.
Na wszystko.

poniedziałek, 5 października 2015

W dół

Mój brzuch poddał się działaniu prawa grawitacji.
Kilka dni temu zjechał w dół... i przy okazji życie stało się łatwiejsze.
Łatwiej mi się schylić, łatwiej oddychać, ustały dokuczliwe kolki wątrobowe.
Czuję tylko w dole trochę większy ucisk i częstsze bóle w krzyżu, ale nie jest to tak uciążliwe jak cała reszta.
Przy okazji zobaczyłam, że jednak regularne smarowanie na niewiele się zdało, Mam sporo rozstępów i to dość rozległych.
Nie martwię się nimi szczególnie. Traktuję je jak blizny po wojnie.
Starałam się utrzymać ciało w dobrej formie przez całe 8 miesięcy, zapewniając mu sporo ruchu. Ominęło mnie nieprzyjemnie puchnięcie, z którym zmagałam się pod koniec ciąży z Sebą. W pierwszej ciąży ćwiczyłam do 7 miesiąca, teraz udało się do końca 8.
W ten piątek już odpuściłam sobie wyjście na fitness latino, w kolejny nie będzie nas na miejscu, a później to już nie sądzę, bym dała radę tańczyć. Zresztą...mówiąc szczerze, już ostatnio wyglądało to dość śmiesznie, żeby nie powiedzieć pokracznie. Miałam wrażenie,że przednia część mnie, tańczy w jakimś, tylko sobie znanym , rytmie :)

Aplikacja ciążowa, już dwa tygodnie temu wzywała mnie do spakowania torby do szpitala.
Jeszcze tego nie zrobiłam, ale zgromadziłam większość potrzebnych rzeczy i myślę, że  w tym tygodniu torba będzie gotowa.

Dziś po południu jedziemy do szpitala na badanie.
M. będzie mi towarzyszył...zaproponował sam, a ja z ulgą tę propozycję przyjęłam.
Boję się tam sama jechać.
Boję się, że nagle coś okaże się nie tak i będę musiała zostać.
No i wiem, że wrócą porodowe wspomnienia i wizje.
A poród nadal mnie przeraża. Wcale na niego nie czekam. Staram się nastawiać pozytywnie , ale mimo wszystko, jestem wystraszona. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że mogę dać radę, że już raz to zrobiłam i skończyłam z odczuciem, że na pewno mogło być gorzej.
A jednak, racjonalizm swoje, a podświadomość swoje...

To także ten strach i pełna świadomość tego, co przede mną, nakazał mi zweryfikować podejście do obecności partnera przy porodzie.
Właściwie to nie...nie tylko te dwie rzeczy.
Miłość jeszcze.

Dziś wiem, że chcę, aby M. był ze mną. Obawiam się jedynie tego, że przy nim, nie będę w stanie zmobilizować się tak mocno, jak przy mamie. Jakoś przed mamą mam poczucie, że muszę być twardzielką.
A M. daje mi takie poczucie bezpieczeństwa, że obawiam się, czy się przy nim za bardzo nie rozmemłam.
Na szczęście jest jeszcze Seba i myśl o tym, że muszę się spiąć, urodzić mu tę siostrzyczkę i jak najszybciej do niego wrócić.

Nadal jeszcze nie zdecydowałam, czy pozwolę M. zostać na samo parcie. Natomiast nie wyobrażam sobie, aby miało go ze mną nie być w dwóch pierwszych fazach.
Kiedyś tego nie rozumiałam.
Dzisiaj wiem dlaczego.

W mojej pierwszej ciąży rola faceta ograniczyła się do jej powstania.
I na tym koniec.
Sama o siebie dbałam, sama chodziłam do lekarza, sama przeżywałam USG, rozterki, pierwsze ruchy, trudności, przygotowania,wybór imienia....
Oczywiście nie mogę w tym miejscu bagatelizować udziału w tym wszystkim mojej rodziny, przyjaciół i współpracowników.
Ale jednak, większość czasu spędziłam ze swoją ciążą sam na sam.
I to sprawiło, że noszenie i rodzenie dziecka, w moim pojęciu , stało się czynnością typowo kobiecą. W moim rozumieniu nie było w tym wszystkim miejsca dla mężczyzny.
Później nieco zweryfikowałam swoją ocenę, kiedy wśród własnych przyjaciół i znajomych, mogłam obserwować zaangażowanych przyszłych tatusiów.
Ale to było już wtedy, kiedy sama wychowywałam synka.

Macierzyństwo, od momentu gdy ujrzałam dwie kreski na teście, do chwili kiedy zobaczyłam jak Misiek zakłada Sebie buciki i wiąże pod szyją troczki od czapki, było dla mnie relacją jedynie na płaszczyźnie mama-dziecko.

Dzisiaj wiem, że może być inaczej.
Że test ciążowy wzbudza tak samo wiele emocji we mnie, co w Nim.
Że przeżywa poronienie tak samo, jak ja. Do dziś nosi w sobie poczucie straty. Nawet częściej ode mnie, wspomina o tym dziecku, które straciliśmy.
Do końca życia będę pamiętać ten moment, kiedy wywożono mnie z bloku zabiegowego i minęliśmy go. Nie zapomnę nigdy tego przejętego wyrazu jego twarzy. Od początku do końca był ze mną wtedy. I tym razem od początku do teraz - jest.
Dlatego zmieniłam zdanie - chcę aby i tym razem był do końca. Zwłaszcza, że ten koniec musi być szczęśliwy.
Zmieniłam je też dlatego, że dopiero przy M. zrozumiałam całą istotę dorosłej damsko-męskiej miłości... wsparcia w związku, współodpowiedzialności i współbycia.
I teraz dopiero wiem, że tatą, jest się chyba tak samo, jak się jest mamą.

Zwracam honor i biję się w pierś :)

P.S. Wylałam może łez, pisząc ten tekst. Brzuch opada, hormony szaleją... godzina 0 coraz bliżej...

środa, 30 września 2015

Moje chłopaki

Mam Ich w domu dwóch.
Dwóch najwspanialszych, najkochańszych i najprzystojniejszych chłopaków mojego życia :)

Każdego dnia z bycia z Nimi czerpię coś pozytywnego.
Potrafią mnie zaskoczyć, wzruszyć i rozbawić.
Niezmiennie wywołują uśmiech na mojej twarzy.
Uwielbiam przyglądać się Im razem.
Przepadam za momentami, kiedy tulimy się we troje - rano w naszym łóżku, lub wieczorem na kanapie.

To dzięki Nim mam Rodzinę.
Oni razem ze mną tworzą Dom.

Są niezastąpieni.
Najlepsi.
Kocham obu ponad wszystko.

Codziennie spotyka mnie z Nimi coś miłego.

Dziś mój Mały Chłopiec zaskoczył mnie, gdy rozpłakał się, oglądając reklamę , w której pokazano przywiązanego do latarni, porzuconego w deszczu psa.
Mały kochany Wrażliwiec.

A Duży zaskoczył mnie w nocy :) I nie - tym razem niczym "niegrzecznym" ;)
Po prostu odkryłam, że On nocami chyba nie sypia, bądź też ma jakiś "radar" ustawiony, bo ile razy się nie odkryję, tyle razy On otula mnie kołdrą, żebym nie zmarzła.

Moje chłopaki.
Dwaj czuli, troskliwi, kochani osobnicy.

Mam Ich i czuję, że mam wszystko.

Oni dwaj, to cały mój Świat.

Z okazji Ich dzisiejszego Święta, upiekłam dla Nich babeczki.

I mam nadzieję, że wiedzą, jak bardzo mocno Ich kocham.

Prawie wszystko, co robię, robię z miłości i z miłością.
To dzięki temu jestem taka szczęśliwa.
I mam nadzieję, że Oni też są.


Czas relaksu

Po raz kolejny dochodzę do wniosku, że nie jestem stworzona do siedzenia w domu.
Fajnie było pierwszy tydzień. 
I drugi. 
Ale ostatnio zrobiło się już trochę nużąco. 
Nie żebym się strasznie nudziła, bo w domu roboty nie brakuje nigdy, ale ta monotonia...
Poza tym sił jednak coraz mniej. Coraz szybciej się męczę, coraz częściej kiepsko się czuję. 
Jak nie "trupie" ciśnienie, to kolka żółciowa. Jak nie kolka, to jakieś ścięgno boli... W nocy skurcze w łydkach....
Te dolegliwości, to chyba po to, żebym znielubiła być w ciąży i zapragnęła urodzić. 
Ale jakoś nadal wcale mi się nie śpieszy :) 

Ubranka już poprane i poprasowane, ułożone w komodzie. 
Zamówiłam pakę różnych rzeczy potrzebnych do porodu i na pierwszy okres. 
Kupiłam rozpinaną koszulę nocną, szukam jeszcze biustonoszy. 
Odnalazłam w czeluściach szafy kilka książek i broszur z podpowiedziami jak obsługiwać małe smerfetki :) 

Na bieżąco dbam o moich chłopaków. 
Gotuję i piekę.
Narobiłam słoików z naszych działkowych, jesiennych zbiorów. 

Wyprawiliśmy też w domu urodziny Syna...na 18 osób. 
Urodziny, po których mamy z M. tylko jedną konkluzję - dwoje dzieci nam wystarczy ;) 
5 wulkanów energii biegających po całej chacie,to był po prostu kosmos! 
Do dziś jeszcze odnajduję w szufladzie na pościel pogryzione gumy do żucia, a pod łóżkiem czekoladki...
Ale najważniejsze, że Seba szczęśliwy. 
Pomiędzy różnymi innymi prezentami, dostał swój wymarzony rower. 
A my w gratisie - treningi. 
Misiek biega za rowerem - bo Seba i owszem, szybko załapał jazdę na dwóch kółkach, ale trzeba go jeszcze pilnować, zwłaszcza, że rower wybraliśmy trochę na wyrost, raczej z myślą o intensywnym jeżdżeniu w kolejnym sezonie. 
Ja i pies usiłujemy za nimi nadążyć. Dla psa, oczywiście nie byłoby to problemem, gdyby tylko dostała wolność bez smyczy. 
Pies zatem ciągnie mnie i mój brzuch. 
Czasem pokonujemy tak trasę o długości ok.4km i jest szansa, że przed porodem formę będę miała lepszą, niż kiedykolwiek wcześniej ;) 
Do tego wszystkiego wciąż jeszcze tańczę....chociaż czasem samej chce mi się śmiać jak widzę w lustrach ten kołyszący się w rytmie salsy lub bachaty brzuchol ;)

Brzucholek jest też intensywnie głaskany, całowany i kochany  :)
A jego mała lokatorka waży już ok. 2,4 kg ! 

Mamy 35 tydzień ciąży.
Jestem trochę podekscytowana, a trochę nadal przerażona.
Nastawiam się na survival.
Ale z drugiej strony nie mogę się doczekać bycia znów mamusią noworodka. Zapachu dzidziusia, chowania maleńkiej rączki w swojej dłoni.
Jestem ciekawa jaki będzie Starszy Brat.
I jak to jest opiekować się maleńkim dzieckiem nie-samej.
Pragnę móc zobaczyć wyraz twarzy świeżo upieczonego Taty.

Lecz to za moment.
Teraz jeszcze położę się i poobserwuję jak spod setek brzuszkowych powłok delikatnie zarysowuje się ruch mojej małej lokatorki. To nasze ostatnie tygodnie w jednym ciele i najpewniej ostatnie TAKIE tygodnie w moim życiu. 


niedziela, 20 września 2015

środa, 16 września 2015

Mały chłopiec

Za 4 dni skończy 4 latka.

4 lata temu o tej porze leżałam już w szpitalu i czułam się psychicznie zupełnie niegotowa na poród.
Na szczęście trzy dni później, ta gotowość jakoś sama się "włączyła".

Liczę na to, że za półtora miesiąca będzie podobnie :)




Wydaje się, że dopiero co taki był.
Tyciuni.

A dzisiaj...

Dzisiaj dowiaduję się, że on lubi i kocha Wiktorię z przedszkola.
Bawili się, że ona była mamą, on tatą, a Emil ich pieskiem.

A Wiktoria nie lubi buziaków...wie, bo próbował ją pocałować.


Dzisiaj...
potrafi rozwalić mnie na łopatki, patrząc spod tych długaśnych, trzepoczących, prawie damskich rzęs i mówiąc:
"Źjem te wsiśkie ciukielki..... dobźie?...kochanie? "

Dzisiaj już dostrzegam, jak rosnąc u boku Miśka, staje się tak zaskakująco do niego podobny.
Ma 4 lata i osobowość, w której łączą się: urocza wrażliwość i troskliwość, z tym, co kiedyś nazwiemy "męskością", a dziś jest taką zawadiacką chłopięcością - ot cały Tata :)

Zmienia się, wyrasta, "przystojnieje"....
a ja z przerażeniem myślę o tym, że ten czas tak szybko mija...
Że nim się obrócę, on już nie będzie mamusi króliczkiem, małym słodkim, rozbrajającym synkiem do tulenia i całowania.
Ja już nie będę najważniejsza i pewnie latami tęsknić będę za tą dziecięcą deklaracją: "Ty jeśteś moja najukochańśia mamusia".

Boję się jego dorastania.
Boję się świadomości, że nie zawsze będę miała małego synka.
Boję się, czy będę umiała tak samo mocno kochać małą córeczkę.




A wszystko dlatego, że od piątku nie chodzę do pracy i mam czas, by chłonąć i napawać się tym współbyciem z własnym dzieckiem. Nagle poraziło mnie jak to wszystko szybko się zmienia i przemija.

Cztery lata temu nie byłam gotowa na nic.
Dziś jestem właśnie o te cztery lata bardziej świadoma.
I obiecuję sobie, że z podwójnego macierzyństwa będę czerpać wiadrami.
I wykorzystam ten czas, który właśnie się rozpoczął, na 200% .

A i tak wiem, że nie da się wyłapać momentu,
kiedy dzidziuś staje się takim oto przystojnym małym chłopcem :)






wtorek, 8 września 2015

Przykro będzie się rozstać


I przyszła po raz pierwszy wczoraj ta myśl

"Przykro będzie się pożegnać".

Przyszła w jakiejś totalnie abstrakcyjnej sytuacji.
W samochodzie, pomiędzy załatwianiem kursu pływania dla Sebcia a odbieraniem rowerka - prezentu urodzinowego dla tegoż.
Spojrzałam na otoczony pasem bezpieczeństwa brzuch i pomyślałam, że smutno będzie bez niego.
Pusto.
Puste ciało.
Takie już trochę zużyte...
z zakończoną misją.

Dziwnie będzie bez tej mojej nieodłącznej ,maleńkiej towarzyszki, bez głaskania jej przez brzuszkowe powłoki.

I przecież wiem jak to wszystko wygląda.
Znam to dobrze.
Brzuszkowa towarzyszka przejdzie na drugą stronę i nawet zatęsknić nie zdążę.
Bo ona będzie na ramieniu,
przy piersi,
przyklejona do mnie w chuście.

Sebastian dalej będzie całował i głaskał, ale już nie przez osłony.
Wiem, że będzie jeszcze lepiej niż jest.
Ale ten żal, chyba obowiązkowo zawsze musi się pojawić.
Zwłaszcza, kiedy ciąża przyjemna jest, jak moja.

Nie zaklinam się na wszystko, bo życie scenariusze lubi pisać za nas.
Ale na dzień dzisiejszy z tym odmiennym, cudownym stanem, przyjdzie się pożegnać już na zawsze.
Z tym stanem, który już od pierwszego razu obdarzyłam uwielbieniem.
Pomimo niedogodności, obaw, dolegliwości, wyrzeczeń, trudów, poświęceń, strachu i bólu.
Minęło już 7 miesięcy tego poczucia, że robię w życiu coś wyjątkowego.
Że jestem teraz taka ważna, taka potrzebna.

Taka....
Bardziejsza, jakby to określił Kryspin - Cesarz Internetu ;)

Prześmieszne słowo, ale idealnie określa moje poczucie samej siebie.
Jestem Bardziejsza.
Bo jestem podwójna.
Bo we mnie rośnie mały cud.
Maleńkie nasze szczęście.
Suma Miłości Mojej do M. i M. do mnie.

Od 7 miesięcy jestem Twórczynią.
Noszę i pielęgnuję

Obserwuję jej reakcje
Wiem, że nie lubi, kiedy się denerwuję
Że uspokaja się, gdy tańczymy ( znów tańczymy, po wakacyjnej przerwie, choć przyznać muszę, że jednak po 2 miesiącach odczuwam istotną zmianę)
Wiem, że rano lubi się pokręcić
I wieczorem, kiedy kładę się do łóżka, ona też kokosi się w swoim miejscu.

Już tylko dwa miesiące tej idealnej symbiozy nam pozostało.

Z drugiej strony jest jeszcze jedna tęsknota, która w ostatnich dniach się przypałętała.
Tęsknota za relacją Sebastian - Mama.
W sensie, że teraz jeszcze nie tęsknię, ale taką obawę mam, że zacznę.
Nie chciałabym odbierać mu tego czasu z Mamą.
Naszych poranków z dwoma odcinkami "Zagadek Pośpiechowa"
Wspólnego wykonywania domowych czynności.
Porannego sobotniego spaceru po świeże bułki i jajka.
Możliwości porzucenia wszystkiego w jednej sekundzie, kiedy pada zaklęcie: "Mamusiu, chodź się do naś psytulić", lub "Mamusiu, pogadamy sobie?"
Wieczornego czytania i tulenia na dobranoc.

Nie mam jeszcze pomysłu jak to zrobić, ale MUSZĘ, koniecznie muszę mieć czas na to wszystko, chociaż cała reszta będzie inaczej.

Z tego strachu, że coś mu odbiorę, sama powróciłam do rytuału leżenia razem z nim póki nie uśnie.
Pewnie to błąd wychowawczy numer jeden.
Ale tak mi serce podpowiada.
Że tak trzeba, że póki jeszcze mogę, to dam mu tyle swojego czasu, ile tylko zdołam.

I przecież mam także tę świadomość i doświadczenie, że nowy członek rodziny, to tak naprawdę więcej miłości i więcej tego "RAZEM".
Bo już w tę relację Sebastian - Mama, która przez 2,5 roku była jedyną i najważniejszą, wprowadziliśmy M.
I niczego nam on nie zabrał. Wręcz przeciwnie.
Zależność się rozgałęziła i jest już Sebastian - Mama, Sebastian - Tata, Sebastian - Rodzice. 
Nikt niczego nie stracił.
Wszyscy zyskali.

Niby tak wszystko wiem,
wszystko sobie wytłumaczyć potrafię
Ale mimo tego, rośnie gdzieś w środku pewien strach.
Przez nieznanym, jeszcze nieodkrytym, nowym...
Powiew adrenaliny, jak przed każdą ekstremalną przygodą.

środa, 2 września 2015

Gorszy dzień

Smutno będzie. 
Więc taki "podkład" (niezwiązany z tematem, lecz nastrojowy wybitnie): 





Czasem przychodzą takie dni, że i mnie dopada.
Znużenie, zmęczenie, klapnięcie, brak sił, brak chęci, brak humoru i kiepskie samopoczucie.

Dzisiaj jest taki dzień.

Ciężko mi jakoś,
skoncentrować na pracy się nie mogłam.

Gdy wracałam z pracy, zadzwoniła Przyjaciółka.
Ucieszyłam się,że pogadamy.
Rozmawiając z nią przez telefon, przyszłam do rodziców. Odbieram od nich Sebcia, który nie chodzi w tym tygodniu do przedszkola, a przy okazji jem też obiad.
No i o ten obiad zrobiła się awantura, bo mama uszykowała, a ja na telefonie.
Ogólnie rzecz biorąc, stosunkowo niewiele rozmawiam przez telefon. Nigdy jakoś za tym nie przepadałam. Zawsze wolę rozmowy twarzą w twarz.
Jednak wszystkie moje Przyjaciółki znajdują się min, 160 km ode mnie....najdalsza (w sensie przestrzeni), to nawet google maps nie wylicza w km, tylko w loto-godzinach.....pomyśleć, że jeszcze "niedawno" chadzałyśmy do siebie w kapciach...
Z tego względu czasem muszę powisieć na telefonie dłużej niż parę minut.

Nie mogłam się skupić na rozmowie, słysząc drugim uchem komentarze mamy, więc przerwałam.
Mamie usiłowałam coś powiedzieć, ale ona gdy w złości jest, to niczego nie przyjmuje. Ostatecznie nawrzeszczałyśmy jedna na drugą, zjadłam obiad i wyszłam.
Pogadać w spokoju.

No i pogadałyśmy sobie.
Powymieniałyśmy uwagi o przedszkolach, o karmieniu dzieci, o upałach, niewyspaniu, chorobach...Ot takie babskie pitu-pitu.
A. zaprosiła nas na chrzciny.
No i trzeba było kończyć , bo dzieciaki wzywały.

Rozłączyłyśmy się
a z oczu ciurkiem popłynęły mi łzy.
Ciurem nieprzerwanym.
I tak szłam, spłakana, pociągająca nosem...

Wcale nie chciało się przestać płakać.

Chlipiąc dotarłam pod dom rodziców,
smarkając wsiadłam do auta
i łkając dotarłam do siebie do domu.

Taką jakąś tęsknotę poczułam.

Za babską rozmową.
Za kobiecym towarzystwem.
Za tym zrozumieniem, co tylko między przyjaciółkami.
Za takimi wyjątkowymi dziewczyńskim emocjami.
Za poczuciem powiązania.

Niby wiem, że ja mogę zawsze w to auto wsiąść i jechać.
I staram się to robić.
I one niby mogą.
Chociaż w tę drugą stronę jakoś ciężej. Pewnie dlatego, że one tam trzy, a ja tu jedna.
I że to ja kiedyś należałam TAM.
A one nigdy tu.

To jest właśnie ta najważniejsza "rzecz", z której musiałam zrezygnować, podejmując decyzję.

Tutaj mam najcudowniejszego narzeczonego,
piękne, w moich oczach, mieszkanie
DOM - czyli życie, które w tym mieszkaniu się toczy.
Pewniejszy byt.
Większe poczucie bezpieczeństwa.

Ale przyjaźni damskiej mi brak.

I zrozumiałam, że teraz, w tym wieku, to już ciężko przyjaźnie takie bliskie zawrzeć.

Mam kilka koleżanek, na spotkania od czasu do czasu na kawkę.
Mam fajną koleżankę w pracy...aż mi żal, że zaraz skończą się nasze codziennie pogaduchy...właściwie zanim ta relacja zdążyła się w jakąś głębszą przemienić.
Ale to nie jest i raczej nie będzie nigdy to samo.

Nie mam nikogo, do kogo mogę zadzwonić i powiedzieć "Hej, mam zły dzień" i usłyszeć w odpowiedzi "To przyjedź", albo "Będę za pół godziny".


Tęsknię.
Nie myślę o tym codziennie
Rzadko kiedy, tak jak dziś - do łez.
Ale One i ich rodziny, to była moja "rodzina zastępcza" przez 11 lat życia tam.

I czasem są takie dni, jak ten, że może ciśnienie, może hormony, a może coś innego, nienazwanego, przyprowadza mi tę tęsknotę, a ona uwiesza się na mojej nodze i męczy.

I chociaż kocham M. jak szalona i uważam Go od lat za swojego Przyjaciela, to gdy wyżaliłam mu się z mojego smutku, poczułam , że nie zrozumiał. Mimo wszystko jednak, starał się pocieszyć, jak umiał.

A gdy później zadzwoniłam do Mamy, żeby przeprosić za mój wybuch i jej również zwierzyłam się z moich odczuć, to pojęła w mig o co chodzi.

Bo kobiecie nie mniej niż faceci, potrzebne są jeszcze inne kobiety.