Właściwie nie powinnam się przyznawać.
Bo to wstyd trochę.
I jakoś kiepsko świadczy o mnie... ale niech będzie.
Staram się być szczera na tym blogu, więc czuję się zobowiązana.
Wyznaję zatem, że przez 31 lat mojego życia, nigdy, ale to nigdy nie wydawałam rodzinnego przyjęcia, które bym od A do Z przygotowała sama.
Z jednej strony obciach.
Z drugiej właściwie, to szczęściara ze mnie ;)
Oczywiście to nie tak, że nie szykowałam żadnej imprezy, czy odświętnej kolacji.
Ale zawsze ktoś pomógł.
Zazwyczaj rodzice.
Przyszła jednak kryska na matyska.
Partnera - konkubenta mam?
Mam.
Mieszkanie nowe mamy?
Mamy.
Okazja w postaci 30-lecia wyżej wymienionego Konkubenta oraz nabycia wyżej wymienionego mieszkania jest?
Jest.
No to nie pozostało nic innego jak organizacja rodzinnej kolacji.
Pierwszy dreszczyk emocji miałam już w trakcie zapraszania.
Bo oto pierwszy raz zapraszam do siebie własnych rodziców.
Wierzcie, albo nie, ale od lat marzyłam o tym, aby zaprosić moją mamę na wieczór, przy którym ona nie będzie musiała robić niczego poza siedzeniem przy stole, braniem udziału w konwersacji i ładnym wyglądaniem.
W czasie imprez mama zawsze biega. Najpierw biegała z kuchni do pokoju przez dwa przedpokoje.
Później ułatwiła sobie sprawę i przerobiła jeden pokój na jadalnię, więc dystans jej się skrócił. Co nie zmieniło jednak faktu, że i tak raczej nie siedzi gdy ma gości.
Kiedy robilismy Wigilie u Dziadków- też biegała, żeby pomóc Babci.
Gdy odbywała się jakaś impreza u mnie, w Zielonej Górze - pomagała mi. Więc tym razem postawiłam sobie za punkt honoru, że mama będzie siedzieć. Zwłaszcza, że następnego dnia miały być też jej urodziny.
No tu muszę jeszcze wyznać, że tak na 100% nie obyło się bez jej nieocenionej pomocy, ponieważ w czwartek zrobiła za mnie zakupy :) Akurat ma chwilowo sporo wolnego czasu i sama zaproponowała tę formę pomocy....z której skwapliwie skorzystałam.
Aha... no jeszcze w sobotę, razem z Tatą wzięli do siebie Sebka na cały dzień...
Także ten...
...no cóż mogę powiedzieć? Bez rodziców, to jednak jak bez ręki i tyle w temacie :)
Poza moimi rodzicami, zaprosiliśmy także rodziców Miśka.
Tutaj też wielki mój debiut.
No kurczę poważna sprawka. "Teściowie" na pierwszej kolacji.
Chyba wiecie co to za stres?
Mój szał zaczął się już w piątek.
Kiedy przystąpiliśmy do wieszania firan w dużym pokoju.
Jeśli jeszcze kiedyś wymyślę sobie firany z marszczeniami, na ponad 5 metrowy karnisz, mam nadzieję, że ktoś mi ten pomysł wybije z głowy i przypomni miniony piątek.
Prasowałam cholery z godzinę. Marszczyłam na tej przeklętej taśmie, chyba z drugą godzinę.
Zawiesiliśmy.
Coś nie gra.
Misiek przypomniał, że coś mu świta,iż jedna była zamówiona trochę szersza i to ona miała zasłaniać drzwi balkonowe.
Racja.
Przewiesiliśmy.
Na te firany wydaliśmy naprawdę dużo kasy. No po prostu jak dla mnie to jakaś niedorzeczna suma , ale tak bardzo chciałam żeby było pięknie...
I zawisło te moje kilkaset złotych.
A efektu wow brak.
Pomarszczyłam jakoś krzywo.
Przerwa między oknami miała być odsłonięta, abyśmy mogli powiesić tam nasze zdjęcia....wyglądało to niechlujnie.
Porażka.
Dowiesiliśmy jedną zasłonę (20 minut prasowania). Okazało się, że za długa. Moja frustracja sięgnęła zenitu.
Ręce mi mdlały, miałam wyrzuty sumienia, bo tak długo trwało to wszystko, że nie poszłam na zajęcia z ladies dance, a wyglądało to zupełnie inaczej, niż sobie wymarzyłam.
Zamiast ślicznych kremowych firanek w delikatny mieniący się wzorek, widziałam po prostu smętnie zwisające z karnisza wymięte banknoty stuzłotowe.
Tyle zmarnowanych pieniędzy. Rany! Jak ja tego nienawidzę!
Padłam na łóżko twarzą w poduszkę i zawyłam żałośnie. Mój chłopak poklepał mnie krzepiąco po plecach ze słowami "no najwyżej jakoś je przerobimy" (tak, k***, nie dość, że wydaliśmy tyle kasy, czekaliśmy na nie miesiąc, to teraz oddamy do przerobienia!) i ekspresowo zmył się na nockę do pracy.
No i cóż było robić?
Udałam się do barku :)
Z kieliszkiem ulubionej podróby Baileysa, najpierw zadzwoniłam pożalić się mamie, następnie wyżaliłam się Anetce na WhatsAppie i po wysłuchaniu ich rad ponownie wdrapałam się na taboret. Pozmieniałam, porozciągałam , wyrównawałam, przykryłam przerwę, dowiesiłam drugą zasłonę.
Zeszłam z taboretu, stanęłam w drzwiach...
Alleluja! Udało się!
Było koło północy, a w lodówce wciąż czekały na mnie niezamarynowane żeberka...
c.d.n.
Mój mąż jest takim lenie, że:
OdpowiedzUsuń- po pierwsze firanek pomarszczonych nie rozciąga do prania,
- po drugie firanek nie prasuje tylko wilgotne zawiesza, bo "same się rozprostują".
Cóż mogę powiedzieć. Działa to jakoś. I najważniejsze, że Twoja robota firankowa nie poszła na marne. Alleluja! :)
Taka biegajaca mame ktora skacze kolo wszystkich tez i ja mam. Jakbym czytala o swojej i wiesz, tez chcialabym moc swoja zaprosic tak by tylko usiadla i mogla spokojnie bawic sie dobrze w towarzystwie gosci. Poki co zbyt daleko mieszkamy od siebie i jesli juz to imprezy nie sa u mnie w domu.
OdpowiedzUsuńP.S. Firanki wygladaja rewelacyjnie. a jaka to tasma do marszczenia?
ale fajnie tak wszystko po swojemu co?? mimo, że czasem cieżko! ale wiesz , że to tylko twoje, że sama zrobiłas i masz wszystko tak jak to sobie wymyśliłaś :) bez stresu :) możesz być dumna!
OdpowiedzUsuńJesteś moją boginią opisywania takich życiowych "dramatów"! Bo, choć po czasie to się człowiek śmieje, to kiedy to się dzieje... nic tylko się pochlastać, jak mawia moja koleżanka :) A, że ja się zazwyczaj chlastam bardzo szybko, to zawsze ktoś musi mnie na ziemię sprowadzić, że może inaczej, że może zrobimy to tak... Zazwyczaj działa :)
OdpowiedzUsuńOk, lecę dalej czytać!
WG ABBY: "Firanki wygladaja rewelacyjnie. a jaka to tasma do marszczenia?"
OdpowiedzUsuńGDZIE WYGLADAJA? SA JAKIES ZDJECIA FIRANEK?
POKAZ, PLEASE!!!