Razem Lepiej!

Razem Lepiej!

poniedziałek, 30 września 2013

Moje nowe muzyczne Love



Nie mogę przestać słuchać!
Zakochałam się!
Utonęłam w tej piosence.
W prostocie dźwięków i w tekście.
W tych sprytnie zbudowanych paradoksach na początku, w refrenie i w ostatnich 2 wersach.
I niestety, nie mogę się oprzeć temu, że momentalnie wróciło do mnie pewnie wspomnienie.
Ostatnie - najtrudniejsze pożegnanie na lotnisku.
Luty to był. W 2011 roku.
Pod sercem od półtora miesiąca tworzył się Sebastian.
J. wylatywał  z Polski, po kilku dniach spędzonych ze mną w taki sposób, że chociaż z tyłu głowy siedziało przeczucie, że własnie widzimy się po raz ostatni, to jednak serce oblane nadzieją, że chyba jednak nie. Że wróci do Nas.
Pierwszy raz wtedy podczas pożegnania z nim, nie tłumiłam łez. Wcześniej zaciskałam zęby i udawałam, że aż tak mnie te wyloty nie ruszają.
Ale wtedy? Wtedy jak mantrę powtarzałam przez łzy "Pamiętaj, że Cię potrzebujemy teraz".

Gdybym potrafiła pisać piosenki, to tamten dzień opisałabym właśnie dokładnie tak.


Spróbowałam na kanwie tego tekstu opisać ostatnią część  "Love Story", które kiedyś tutaj rozpoczęłam.
Ale ciągle nie mogę. Za bardzo niepoukładane mam myśli o tym.
Tak wiele w tych kilku miesiącach było sprzeczności.
Zapiszę jednak to ,co rozpoczęłam. Może dokończę jeszcze.


niedziela, 29 września 2013

Impreza urodzinowa Minia

Późno, więc rozpisywać się nie będę.
Właściwie wystarczy, jeśli zacytuję sztandarowy szlagier : "Gdzie się podziałyyyy tamte prywatkiiii????" i opatrzę to komentarzem, że jest 01:24, od jakichś 45 minut siedzę przy kompie, wcześniej dopijałam drinka po tym jak gruntownie uprzątnęłam wszystko po imprezie łącznie z tym, że umyłam podłogę.
Z zaproszonych 15 osób wykruszyły się 3, a 13 wyszło przed 21:00.
Marzę o czasach, kiedy podczas imprez dzieciaki będą się bawiły w pokoju obok, a rodzice będą mogli spokojnie siedzieć i prowadzić nocne polaków rozmowy.
I to dzieci będą prosić "nie idźmy jeszczeeeee".
Pamiętam, że jak byłam mała, zawsze tak było.
Tak mi jakoś smętnie trochę. Ciąg dalszy od wczoraj.
Starczy, że jesień przychodzi, a ja się sypię jak te liście z drzew.
Ale nie czas na rozkminy. Przeglądnijmy lepiej dzisiejsze fotki :)

Raz w życiu moje dziecko zapozowało. W nowych spodenkach - prezencie od Mamusi ;) 









Nie  byłabym sobą, gdyby stoły nie uginały się od jedzenia. I nie mogę narzekać na Gości - apetyt im dopisywał, ale i tak w lodówce nadal mam połowę z tego, co przez 3 dni szykowałam.
Chyba mam przesyt w organizowaniu dużych domówek na kilka miesięcy ;)
Jakoś tak się to wszystko odbyło, że kiedy w końcu usiadłam na tyłku w spokoju, to się okazało, że prawie wszyscy już poszli :P
Ale Miniu wyglądał na zadowolonego. Wzbogacił się o stertę zabawek i kilka użytecznych przedmiotów ( ku maminej uciesze).
Zapytany o to, ile ma lat, nadal uparcie pokazuje na obu rączkach kciuk i palec wskazujący, twierdząc, że "ćsi" :*

P.S. Dziękuję za liczne, wspierające komentarze pod poprzednim postem. Nawet się nie spodziewałam takiego odzewu. Przyznam, że trochę mi ulżyło , że sama nie jestem....
Odpowiem na wszystko, co napisałyście, ale muszę to na spokojnie przeanalizować w godzinach bardziej przytomnych niż 2 w nocy :)

piątek, 27 września 2013

Prawda w oczy kole.

Ale CZAD!



Patrzę na to zdjęcie i widzę jaka głupia jestem, że porzuciłam marzenia. A właściwie nie tyle głupia, co leniwa.

Zawsze brakowało mi silnej woli i samozaparcia. A także motywacji i wiary w siebie.
I tak już zostało.
Chociaż motywacja jest przecież. Sebastian to moja największa motywacja.
A ja ciągle tchórzliwa.
I już nie chodzi, żeby dążyć do tego, aby kiedyś nam zrobiono takie zdjęcie. Za mało czasu. Nawet gdybym dzisiaj zaczęła, to on już na pewno będzie większy ode mnie, nim skończę :)

Boję się zmian i zdecydowanych ruchów. Ryzyka się boję.
Boję się, że obowiązki mnie przerosną, że nie dam rady.
I dlatego tkwię.
Tkwię, patrzę na innych wokół mnie i wstyd mi.
W niczym nie jestem szczególnie dobra.
Niczego specjalnego nie potrafię.
Nie wiem, co tak naprawdę chciałabym w życiu robić.
Zarabiam najgorzej z moich znajomych. W dodatku w zawodzie, w którym ludzie zwykle zarabiają dużo lepiej. Ale boję się zmienić pracy, bo tu przecież jest super atmosfera i ludzie. I posada pewna. I wypłata na czas.
Tylko taka skromna ta wypłata.
A przecież chcę jeszcze korzystać z życia. Wychodzić i wyjeżdżać. Synowi pokazywać świat, ubierać nas fajnie...
Nie stawać przed dylematem, czy kupić kanapę, bo tańsza, czy śliczny narożnik, który zawsze chciałam mieć.
Do dupy jestem i nie mam siły, by to zmienić.
Nie wierzę w siebie.
Nic a nic.

Pomysł padł, żeby emigrować. Nie bardzo daleko.  Lecz jednak zmienić wszystko: pracę, miasto, kraj, otoczenie, znajomych, tryb życia.
Nie potrafię podjąć decyzji.
Tak bardzo się boję.
Wiem jakie konsekwencje niosą za sobą moje ryzykowne decyzje, niejedną taką już podjęłam. Nie wiem czy którakolwiek miała rzeczywiście pozytywne skutki.

Wstyd mi za siebie. Przed samą sobą. Przed Sebą.
I przed innymi też.
Bez ambicji jestem.
Ot co.


****

Powrót Syna równie boski, co ciężki. Na nowo przywykam do trybu, wymagającego ode mnie 100% wydajności. A on wcale nie ułatwia. Nie winię go. Myslę że chyba też usiłuje się odnaleźć na nowo w naszej rzeczywistości. I przyzwyczaić się, że znowu jest niewyspany, niewyspacerowany i niewyżyty, siedząc w tym cholernym mikroskopijnym żłobku.

Jutro jego impreza urodzinowa, a my oboje w nastroju wisielczym.

wtorek, 24 września 2013

Oczekiwanie

Tup! tup! tup! tup!

Tak Mama przebiera nogami, w oczekiwaniu na Synka swojego jedynego najukochańszego, wytęsknionego :)
Jeszcze jakieś 6 godzin i wyprzytulam, wyściskam, wycałuję za całe 12 dni!

Wczoraj podobno wziął stołeczek mały, podstawił pod okno, stanął na nim, patrzył za szybę i wołał "Mama! Mama!".
Połączyliśmy się więc na skypie wieczorem. Straaaasznie dużo miał mamie do opowiedzenia :) Dzisiaj do mnie "zadzwonił" i też coś bardzo emocjonującego opowiadał. Szkoda, że jeszcze nie wiem co :)
Ale będzie cudnie znowu mieć go w domu!

Bilans tych 12 dni bardzo pozytywny.
Poza momentami kryzysowymi, okraszonymi matczynymi rzewnymi łzami oraz wyrzutami sumienia oczywiście :)
Ale ile udało mi się zrobić!
- wycieczka firmowa
- jedne odwiedziny u Rodzinki J.
- dwa razy odwiedziny u K.i S. (w tym jedne z noclegiem)
- masaż
- wyjście do saun
- odwiedzin u A. i T. to już nie zliczę...chyba z 4 czy 5 razy - szok- nadrobiłyśmy z A. chyba dwa lata nadszarpniętych kontaktów :P
- impreza urodzinowa T.
- gruntowne porządki w mieszkaniu
- zakupy
- sprzątanie auta
- dwa obejrzane filmy
- 200 stron przeczytanej książki

Nie zmarnowałam tego urlopu od bycia mamą.
A teraz z radością wrócę do najfajniejszej pracy, jaką w życiu dostałam i chętnie będę wypracowywać nadgodziny, żeby nadrobić zaległości :)

poniedziałek, 23 września 2013

Mamuśka ma wychodne - czyli kolejny weekend bez Sebka.

Bastka dalej nie ma. Tato przywiezie go najprawdopodobniej jutro.
Dziwne to, ale trochę już przywykłam do jego nieobecności. Nie żebym mniej tęskniła! Przeciwnie - z każdym dniem tęsknię coraz mocniej.
W sobotę widziałam go przez skype'a, jak spiulkał spokojnie. Bebuś mój kochany!

Ale w wielu sytuacjach podczas weekendu, okazało się to wygodne, że jestem sama.

I tak: w piątek po pracy odebrałam od A. kilka rzeczy potrzebnych na sobotnią niespodziankę, zaprowadziłam auto do sprzątania wnętrza, w międzyczasie zrobiłam zakupy.
Auto wysprzątane, nie wykupowałam jednak prania tapicerki, tylko samo "odświeżanie" (cokolwiek to znaczy)....no i nie był to dobry pomysł, bo na "odświeżonej" tapicerce bardziej widać wszelkie plamy i zacieki :P Ale prać przed zimą nie ma sensu. Na wiosnę to zrobię.
Wieczorem zabrałam się za porządki w mieszkaniu- skończyłam o północy. Kuchnia i łazienka prawie na błysk :) Wszelkie zakamarki, kratki wentylacyjne i kąty zostały  wyczyszczone. Byłam z siebie dumna!
W sobotę spałam- !!! UWAGA !!!! do 9:45 i gdyby nie telefon od A. spałabym dłużej. To chyba rekord od kiedy Seba się urodził.
Sprzątania ciąg dalszy - tym razem pokoje. Wciąż nie mogę uwierzyć, że jeszcze dziś rano cały ład jest prawie nienaruszony ;) Szkoda, że do soboty tak nie zostanie - ominęłaby mnie powtórka przed Urodzinkami Bebcia.
Potem sobie leniuchowałam - kawka + internet, kąpiel w pachnących olejkach, peeling, maseczka, manicure. U. przyszła zapleść mi dobieranego na imprezę. Później jakoś czas zaczął mi się kurczyć, natomiast rozdzwoniły się telefony, i ostatecznie jak zawsze miałam lekki poślizg przed wyjściem. Ale zdążyłam.
A niespodzianka wyszła idealnie!
A. przyszła do Palmiarni z T. na romantyczną kolację. Usiedli przy stoliku dwuosobowym, złożyli zamówienie.  A. powiedziała, że ma dla T. jeszcze małą niespodziankę, ale musi jej zaufać i dać sobie związać oczy. Zgodził się. My w tym czasie cichutko wyszliśmy z tajnego pokoju dla VIPów i ustawiliśmy się, przy długaśnym stole, nakrytym dla 40 osób, który schowany był za palmami. Kiedy A. przyprowadziła T. i zaczęła odwiązywać chustę z oczu, zaczęliśmy śpiewać "100 lat". Mina T. bezcenna. Jeszcze wczoraj był w szoku.
Chyba z miliard razy, w trakcie imprezy powtarzał A. jaka jest niesamowita i jak ją kocha.
Ahhhh...aż im pozazdrościłam.
A. naprawdę dopięła wszystko na ostatni guzik.
I razem wyglądali tak ślicznie. Nie mogłam się na nich napatrzeć.
Szczęściarze z tych moich Przyjaciół :)

Siedzieliśmy do 3 (chociaż knajpę o 2 zamknęli), przy wychodzeniu mieliśmy kłopoty z zapakowaniem się ze wszystkimi prezentami i jedzeniem, które zostało. No i niestety przed wejściem spadła z wózka megadroga Whisky i roztrzaskała się w drobny mak. Auć!
No ale niezrażeni tym, udaliśmy się we 4 na afterparty do A.i T. Wróciłam do domu o 4:30, odwieziona taksówką przez miłego Pana Ginekologa, który chyba miał ochotę jeszcze kontynuować imprezę u mnie. Pożegnałam go jednak grzecznym buziakiem pod wejściem i uciekłam spać :P
Co gorsza nie mogłam usnąć! I tym razem nie wypiłam żadnego red bulla, i tylko jedną kawę! Ehhh to chyba jakiś objaw "się starzenia" :P Kiedyś mogłam spać do 15 po imprezie, a teraz?
No ale, korzystając z możliwości przeleżałam do 16 w łóżku, z powtórkami w TV i "Nowym obliczem Grey'a"
Później pojechałam do A. i T. powspominać wydarzenia poprzedniego wieczoru. Obejrzeliśmy na VOD "Niemożliwe". Świetny film, z tym że , zamiast popcornu , warto przygotować do seansu pudło chusteczek. Pierwszy film, na którym ryczałam praktycznie od początku do końca! A. i T. zresztą też. Dawno takiego wyciskacza łez nie oglądałam. Polecam :)
Jest to prawdziwa opowieść, o rodzinie, która przeżyła falę Tsunami. Pogubili się pod wodą i próbują odnaleźć. Wielką rolę odgrywają tutaj dzieci i przyznam szczerze - gdybym nie była matką, pewnie nie ryczałabym aż tak. A gdybym nie była matką-stęsknioną-bardzo-za-swoim-synkiem, płakałabym trochę mniej. Ale ta kompilacja sprawiła, że naprawdę - łzy ciekły mi ciurkiem, z nosa kapało i naprawdę musiałam się już powstrzymywać, żeby nie zacząć zawodzić do księżyca :)
Z zapuchnięta twarzą, wracałam przez miasto, w którym trwało wielkie święto, z okazji zdobycia przez Falubaz tytułu Mistrza Polski. Musiałam jechać dookoła, bo takie tłumy kibiców wyległy ze stadionu, że główne ulice były nieprzejezdne. Zachwyca mnie to zielonogórskie oddanie dla żużla. Sama fanką nie jestem, nawet na meczu żadnym nie byłam nigdy, ale doceniam , bo fajnie popatrzeć na takich prawdziwych kibiców. A tu chyba 3/4 mieszkańców to zagorzali kibice, kochający swój klub :)

W ten oto sposób zakończyłam swój samodzielny weekend. Przeleciało szybko, udało mi się zrobić trzy razy tyle, ile normalnie robię kiedy Miniu jest w domu. Samo wczorajsze zebranie się do A. i T. zajęło mi 15 minut, a zwykle trwa to z godzinę dłużej, bo nagle okazuje się, że Seb musi się wyspać, zjeść obiad, przebrać, trzeba go zapakować, powalczyć z nim przy wsiadaniu do auta itd :) Żadnego oglądania filmów i goszczenia się przez 4 godziny też oczywiście nie ma.
Tak więc stwierdzam, że czasami naprawdę warto.
Ale teraz już zamieniam się w jedno wielkie oczekiwanie.
I do piątku - jestem tylko i wyłącznie mamusią synusia :P
A w piatek przyjedzie do nas A. i rozpoczniemy szykowanie urodzinkowej imprezy! :) Przyjdzie łącznie 15 gości...oj będzie się działo :)

piątek, 20 września 2013

20.09.2011, godz.19:26

Krótko po porodzie opisałam wydarzenia tamtego dnia.
Nie będę się więc dzisiaj silić na opowiadanie tego ponownie. Zwłaszcza, że z czasem coraz więcej szczegółów się zapomina.
To nie będzie wpis, wpasowujący się tak do końca w stylistykę tego bloga - po prostu naturalistyczna relacja z pola walki.
Dzisiaj bardziej pamiętam to, że było ciepło wtedy. Naprawdę był upalny wrzesień.
A ja byłam psychicznie wykończona szpitalem i czekaniem. I nic wtedy nie zapowiadało, że własnie za chwilę ma wydarzyć się Cud.

Nie da się ująć słowami tego, co czuje Matka widząc po raz pierwszy swoje dziecko. Od dwóch lat nie potrafię dobrze tego nazwać.
Chociaż to w sumie jedno proste słowo - Miłość.
I wtedy zdawało mi się, że to największa Miłość na Świecie.
A dzisiaj wiem, że z każdym dniem ta Miłość potrafi być coraz większa.

Za nami 2 lata.
Najszybsze, najbardziej emocjonalne, najdziwniejsze, pełne najskrajniejszych stanów ducha 2 lata.
I najszczęśliwsze.

A zaczęło się to tak:

15.09.11 -w dniu terminu trafiłam do szpitala na patologię z powodu małowodzia. Leżałam tam 4 dni, codziennie kilka razy KTG, usg, badania gin. i nic. Zjeżdżałam na porodówkę na obserwacje i nawet bywało, że są regularne niewielkie skurcze, ale nadal zero akcji. W poniedziałek lekarze już badali mnie celowo tak, żeby coś tam ruszyć - niezbyt przyjemne i niedziałające. 
We wtorek 20.09 od rana KTG...znów słabe regularne skurcze, więc kolejna obserwacja na porodówce. Z tego wszystkiego już się zdążyłam przyzwyczaić do tego miejsca i tak jak wcześniej mnie przerażało samo to słowo, tak potem czułam się tam jak u siebie ;P Zwłaszcza, że porodówka w Wałbrzychu jest na bardzo wysokim poziomie - ogólnie szpital jak w "Na dobre i na złe" ;)
O 14:50 pisałam dziewczynom na forum, że Sebcio się nie śpieszy i nie chce żeby go zmuszać. Godzinę później kuzynce pisałam na gg, że na bank do końca tygodnia nie urodzę. O 16 znów mnie podłączyli do KTG, pokazywało skurcze, nawet takie większe, ale uważałam, że to za mały ból, aby mogły być porodowe. A tu nagle ok. 16:30 coś "pykło" w środku i nagle czuję jak leją mi się wody. Od razu dostałam takich skurczy, że nie mogłam sięgnąć do przycisku po pielęgniarkę. Koleżanka z łóżka obok wezwała. Odłączyli mnie od KTG i kazali iść do zabiegowego na fotel. Chwilę mi zajęło nim tam doszłam. Rozwarcie 2,5cm, dali lewatywę, i za pół godziny kazali wrócić. Co przeżyłam w toalecie, to nie będę opisywała, ale łatwo nie było ;P Zdążyłam jeszcze przed tym zadzwonić do mamy, żeby przyjechała,bo już. 
Jak się w końcu w tej toalecie uporałam - pół godziny to siedziałam na samym bidecie, bo mniej bolały skurcze w ciepłej wodzie :P, zjechałam na dół na porodówkę. 
Sala jednoosobowa, mama już dotarła. Chyc na łóżko no i czekamy, rozwarcie 3cm. Skurcze coraz gorsze. Na szczęście długie przerwy między jednym a drugim, więc zbierałam siły w tych pauzach. Czekam na lekarza, bo wcześniej miałam uzgodnione znieczulenie. W tym momencie straciłam poczucie czasu. Siedziałam sama z mamą, która trzymała mnie za rękę. Całą uwagę skupiałam na tym aby jej tej ręki nie zmiażdżyć w czasie bóli. Gdy już naprawdę zrobiły się nieznośne mama oddychała razem ze mną. Nauki w szkole rodzenia się przydały - to oddychanie pomagało. Co jakiś czas wpadała położna na chwilę. Dwa razy przypominałam o znieczuleniu, za drugim już zniecierpliwiona, bo naprawdę bolało. Ale lekarz był na cc i mógł przyjść dopiero po operacji. No dobra, to czekam - co mam zrobić. Ale już byłam wściekła. Już bolało naprawdę i coraz częściej, chociaż tylko co drugi skurcz był naprawdę mocny. Już marudziłam "mamooooo nie dam rady" -ciągle się Mama ze mnie śmieje i z tej mojej żałości hihih. 
W końcu lekarz przyszedł. Cholera jasna! Nieziemsko przystojny i młody. Że też musi mnie oglądać w najmniej seksownym momencie mojego życia :P No trudno - flirt na porodówce odpada, wiec ponaglam go o to znieczulenie. Zagląda, patrzy zdziwiony na moją mamę - "Ale tu jest już 8 cm, to już nie ma sensu". Mało nie zemdlałam. Mówię, że umrę chyba,a on, że jak damy znieczulenie, to przedłużymy o półtorej godz, a tak to za pół zacznę rodzić. Mama pyta czy chociaż jakiś zastrzyk mają. Dostaję zastrzyk, kroplówkę i gaz. Z gazem więcej zachodu niż pomocy. Nie wiem czy coś podziałał, może tyle, że odwrócił moją uwagę od bólu. Ale od momentu jak się okazało, że jest już 8cm do skurczy partych miałam może ze 4 skurcze.W tym czasie zadają mi jakieś bzdurne pytania o wykształcenie, o ojca dziecka - WTF???przecież nie mam siły z wami gadać! Potem parte i "dmuchanie świeczek". Ciężko nie przeć...trzy razy dałam radę, za czwartym mówię, że już naprawdę nie mogę nie przeć. Położna zagląda i szybko zaczyna się ogarnizować, rękawice zakłada, woła lekarza. Dobra - można przeć. 
Co z tego, jak teraz się okazuje, że jednak nie umiem hahaha. Raz, drugi..."Pani Marto nie dmuchamy - przemy". 
No nie umiem i już. Oczy każą trzymać otwarte, a głowę dam sobie uciąć, że na szkole rodzenia mówili, że zamknięte - takie miałam myśli w trakcie. Cierpliwości mi brakuje, przy czwartym podejściu mówię sobie "teraz, albo nigdy" - udało się, lekarz pyta, czy może mi pomóc - ok. Przyciska mi brzuch, czuję, że coś ciężkiego poszło...jeszcze raz...i nagle czuję się pusta. 
Z pomiędzy nóg wyłania się mały fioletowy człowieczek. Tutaj mi się film urwał. Wiem, że zaczęłam się śmiać i mamę ściskać z radości,ale nie pamiętam czy krzyczał, czy od razu mi go położyli na brzuchu. Mama też nie pamięta.
Pamiętam jeszcze, że wszyscy mówili, że strasznie tam nagrzałam, a ja sie cała telepałam. Wszyscy czerwoni gorąca, a ja się trzęsę.
Sebcio idzie do ogarnięcia, ja rodzę łożysko, potem łyżeczkowanie i szycie.
Przy szyciu żartujemy z lekarzem, bo marudzę, że to nieprzyjemne, pyta czy go nie będę lubić, mówię, że litości nie ma i zmaltretował mnie strasznie, ale mu wybaczam, bo jest naprawdę miły. Gratuluje mi, dostaję do piersi zmierzonego, zważonego, ocenionego na 10 i wytartego Sebcia, wszyscy wychodzą i zostajemy sobie we trójkę. Czas na zdjęcia, mmsy i przeszywającą mnie miłość, którą przeżywam do dzisiaj. 
Nie było tak źle, myślę, że są rzeczy, które bolą bardziej. No i okazało się, że szybko się uwinęłam. Od odejścia wód do narodzin Sebastiana minęły 3 godziny 























Tak się rośnie przez 2 lata :) 

czwartek, 19 września 2013

Tęskniuszki

Już trochę za długo.
Czytam w blogach, co robią dzieciaczki u innych mam. I myślę co porabia Sebastian.
Byłam wyprzytulać małego R.
Dzisiaj idę wyprzytulać małego P.
Ale coraz smutniej mi w serduchu.
Nie rozmawiam z nim przez tel., ani na skypie go nie widzę, bo nie chcę, żeby on też poczuł, że za mną tęskni....o ile tęskni.
Ale czasem jak gadam z Rodzicami, to słychać w tle głosik przenajsłodszy.
Myślę o oczkach roześmianych
o nosku perkatym
o nóżkach, co szybko niosą, tam, gdzie zawsze coś ważnego musi być załatwione
o rączkach, co się tak śmiesznie składają, kiedy śpiący się robi
o brzuszku - "witaj brzusiu, żegnaj siusiu"
o pupce z plamką
o dziubku całuśnym
o włoskach pachnących, które ciągle nie chcą urosnąć w porządną fryzurę
Myślę, czy się zmienił, czy urósł, czy mówi inaczej?

Myślę, że jutro dwa lata miną od momentu, kiedy po bólu i wysiłku poczułam przede wszystkim zdziwienie.
Że to już.
Że to jest ono - MOJE DZIECKO.
Że to jest ten mały człowieczek, którego czułam w sobie, któremu czytałam, którego przez skórę brzucha głaskałam.

Pierwsze było zdziwienie.
Potem była troska
a później fala radości, szczęścia i miłości.

Cholera!

Łzy, łzy....wszędzie te łzy.
Nochal czerwony.

Myśl o ryku.
o wymuszaniu
o szuflad otwieraniu
o rozsypywaniu
o tłuczeniu
o niszczeniu
o brudzeniu
o chlapaniu i plam zadeptywaniu
o buncie na środku ulicy
o leżeniu w zaparte na chodniku
o uciekaniu przed nocnikiem
o jęczeniu
o marudzeniu
o uwieszaniu się na matce z zawodzeniem

....

Nie działa.



środa, 18 września 2013

Feng Shui


Auto w naprawie, za oknem napiernicza deszcz, autobusy w naszym mieście nie dojeżdżają do tak odległych krain, jaką jest moje osiedle. W związku z tym jestem dzisiaj rozwalona. A jutro rano będę jeszcze bardziej, jeśli K.i S. mnie nie przenocują. 
Jak to mówi K. "I całe Feng Shui rozjebane" 

Nie mam nastroju na nic, marzę, żeby się pod kocem schować z kubkiem gorącego kakao. 

I Miniutka poprzytulać uśmiechniętego...






wtorek, 17 września 2013

Matki bolączka....

....nie pisałam jaka jest, nie?
A muszę, bo gryzie mnie niemiłosiernie.
Nie mogłam przez weekend o tym myśleć, bo wcale bym się nie bawiła, ani nie wyluzowała.
Za 3 dni Sebcia drugie Urodzinki.
Za 3 dni, czyli w piątek.
A w piątek Seb, będzie nadal u Dziadków.
A ja będę tutaj, bo w sobotę idę na 40-kę T.
Wyrodną jestem Matką, która myśli o przyjemności własnej.
Oczywiście, urodzinki wyprawimy i będzie, tort, prezenty i masa gości, ale tydzień później.
Nawet gotowa bym była w ten piątek jechać do Minia  i wracać w sobotę, ale trochę się to wszystko nie kalkuluje niestety, a wiadomo jak to z pieniędzmi....

Z drugiej strony, przecież nie wie jeszcze, że to Urodziny i czym w ogóle Urodziny są. I gdyby wypadły w tygodniu, to pewnie także nie mielibyśmy okazji ich uczcić.
Ale tak, czy inaczej - nieodłączny atut Matki Polki, pod postacią Zajebistych Wyrzutów Sumienia, zaczął pomału zżerać moje serce.
Ehhhhh

No nic... muszę sobie jakoś z tą zgryzotą poradzić.
A w ramach zmiany klimatu, moja wczorajsza rozmowa z mamą:

M: Cholera, same problemy dookoła znowu. Wszystko nie tak. Tylko Sebastian nam tu daje światełko w tunelu i odciąga nam myśli od negatywów
Ja: To się zaraz okaże, że w ogóle nie będę Go mogła Wam zabrać
M: No właśnie rozmawialiśmy z ojcem, że najlepiej by było, jakbyś urodziła drugie dziecko i wtedy zawsze jedno by było u nas, a drugie u Ciebie
Ja: Sami sobie urodźcie!
M: Ale my już jesteśmy bezproduktywni, nasz czas minął
Ja: To sobie adoptujcie
M: Ale Tobie się udało wyjątkowe dziecko. Śliczne, mądre, wesołe i kochane
Ja: Ok rozumiem, że przy adoptowanym, to pewności nie ma....No w takim razie, jak w listopadzie polecimy do UK, to powiem J. że musimy się spotkać, bo jest zamówienie na drugie....

Obśmiałyśmy się do łez prawie :)




poniedziałek, 16 września 2013

Miniu na Chrzcinach Radzia.

No nie mogę sobie odmówić tej przyjemności, podzielenia się tutaj tymi 3 pięknymi ujęciami, w jakich Pan Fotograf uchwycił Sebastiana.
Boskie są te fotki...i cała reszta z Chrzcin też.
Zresztą , przecież z tak udanej imprezy, nie mogły wyjść złe zdjęcia.
Uwielbiam!


 
 


A Mama = kłębuszek tęsknoty :)
Posted by Picasa

Wrażenia

ALEŻ BYŁA REWELACJA!!!!

Najlepsza firmowa wycieczka, na jakiej byłam!
I kto organizował? No kto?
Wiadomo, że ja!

Była maaaasa śmiechu, były tańce na bosaka, było przepyszne jedzenie, plaża nocą. Na syndrom dnia następnego: spacer brzegiem morza w cieple cudnego wrześniowego słońca. Rybka smażona też była. Był basen, jacuzzi i sauny na kaca.
I Dzielna Mama była - w "małej czerwonej" , na obcasach, rozkręcająca imprezę, roześmiana, wyluzowana, uradowana.
I szefowie byli nią zachwyceni w tym wydaniu i koledzy z pracy, a nawet kierownik sali w hotelu.
Nie przesadzam - powtarzali mi to wszyscy co najmniej kilka razy w ciągu wieczoru.

Był grill i piwko z sokiem, były rozgrywki drużynowe w kręgle...
Same przyjemności były :)

A Szef mój najważniejszy, oznajmił koledze swojemu wieloletniemu (który pojechał z nami gościnnie, z największej firmy w PL), że jestem jego pupilkiem ;p
Później do K. mówił, że nadziwić się nie może, dlaczego taka kobieta jak ja, nie może sobie znaleźć faceta. Że jemu się to w głowie po prostu nie mieści.
Ale to mało.
Bo gdy mu powiedziałam, że jestem rozczarowana, ponieważ hotel ma w ofercie przystawek przegrzebki, których nigdy nie jadłam, a nie dostaliśmy ich w żadnej z propozycji menu do wyboru, powiedział, że mnie następnego dnia na te przegrzebki zaprasza.
I słowa dotrzymał. Zeszliśmy sobie w sobotę razem na przegrzebki. Tylko ja i Szef.... no co prawda potem drugi Szef zwęszył spisek i dołączył z kolegą, ale tak czy inaczej, czułam się wyróżniona :)
Niby to dlatego, że Szef Pierwszy dostał super apartament (muszę podziękować Pani Joasi z Marketingu) , ale tak naprawdę to on chyba rzeczywiście jakąś słabość do mnie ma ;) Szkoda tylko, że w pensji tej słabości objawić nie chce :P

A przegrzebki same w sobie -  Ooooommmmnoooommmm nooooommmmmm  nie rozczarowały mnie. Już wiem dlaczego Gordon Ramsey tak często je przyrządza.
BOSKIE! Delikatnie smakujące morzem mięso, które rozchodzi się przy dotknięciu widelcem, a w ustach jest jednocześnie sprężyste i rozpływające się. Nie da się tego do niczego porównać.
Podano je na puree z pietruszki i z jakimś francuskim sosem, co dodatkowo stworzyło idealną oprawę. Nie zawiodłam się.


Dziewczyny!!! każdej , która ma możliwość pojechać na taki weekend - polecam. Nie wykręcajcie się, że mąż z dzieckiem rady nie da, że czasu nie macie, że okres (ja akurat idealnie w piątek przed samą imprezą dostałam), że migrena, że zakupy, że tęsknota. Jedźcie i korzystajcie, bo to tak dobrze na głowę robi, że naprawdę warto :)

Do rodziców dzwoniłam w piątek i w niedzielę rano.
I starczyło. Powiedziałam co i jak, wypytałam, czy młody zdrowy i nie rozrabia za mocno. Nie brałam go do słuchawki, żeby ani siebie nie drażnić, ani jego.
Najmocniej zatęskniło mi się na basenie, kiedy zobaczyłam tatę bawiącego się z synkiem w Sebcia wieku. Oj...oko mi się zaszkliło. I na plaży, gdy mijaliśmy takie małe dzieciaczki, bawiące się w piasku. Zapragnęłam widoku moich stópek ukochanych biegnących w stronę morza...

Ale nie było tak strasznie.
Powrót do domu tez jakoś przeżyłam i noc bez Sebcia. Oczywiście na wieczór jeszcze czmychnęłam do K.i S. więc za długo w tej pustce nie siedziałam ;P Ale spałam w dużym pokoju, bo jakoś smutno było patrzeć na puste łóżeczko.
Myślę, że jakoś dobrnę do niedzieli.
Dzisiaj idę do Rodzinki J. ;) Na kolejne dni też się coś wyduma :)

Mam wrażenie, że płynę jeszcze na fali sobotniej imprezy....zresztą dzisiaj przyszło mailem rozliczenie i okazało się, że zostało zamówionych dodatkowo 6 RedBulli, podobno ja je wypiłam :P Pamiętam , że RedBulle piłam , ale 2, a nie 6 :P Chociaż energii tyle mam, że w sumie kto wie? :) Kto takie rzeczy pamięta? :P

Kurczę! jak mi takiej imprezy brakowało!
Teraz czuję się nasycona :) Naprawdę zdrowo jest się wyrwać. Kompletnie zmienić otoczenie, towarzystwo, klimat...wszystko. Wtedy nawet 2 dni wystarczą aby dobrze wypocząć i zregenerować siły :)

piątek, 13 września 2013

Pępowina

Miniu wstał z uśmiechem, jak prawie codziennie.
Wzywał nas z łóżeczka "Heeeeej!"
Wyjęłam, rozebrałam, posadziłam na nocnik golaska.
Ale uciekł oczywiście, klapiąc śmiesznie bosymi stópkami po kafelkach. Zapisałam w głowie ten dźwięk.
Ubierając wytuliłam i wycałowałam, do uszka szepcząc, że mamusia kocha i tęsknić będzie.

Kręcąc się po domu zorientował się, że wyjazd się szykuje, co jeszcze bardziej poprawiło jego nastrój.
Pomagał przy pakowaniu, pilnował, żebyśmy wszyscy wsiedli do jednego auta: On, Dziadzia, Babcia, Mama, Pies.
Komplet jest?
To jedziemy!
Zaaferowany rozglądał się wokół, opowiadał po swojemu co widzi.
Ja obok, w niego wpatrzona. Chłonąca jak najwięcej jego uśmiechu, jego błysku w oczach radosnych, głosiku przenajsłodszego.
Żeby starczyło na całą rozłąkę.

Chyba wyczuł nastrój.
Sięgnął po moją dłoń i chwycił
I trzymał do końca.
Samochód się zatrzymał.
Uśmiechnęłam się najweselej, jak mogłam, dałam buziaka, zabrałam torby i wysiadłam.
Zdziwiony popatrzył na mnie.
Usteczka w podkówkę się wygięły.

Uciekłam.
Nie chciałam usłyszeć pierwszego szlochu, bo sama zaszlochałabym się na śmierć.
Zresztą teraz, kiedy to piszę łzy kapią na klawiaturę ukradkiem, jedna za drugą.

W ten sposób zamiast przedwyjazdowego podniecenia, zamiast nastroju imprezowego, zamiast niecierpliwego oczekiwania na wzięcie głębokiego oddechu, na relaks, odpoczynek, na czas dla siebie, dla przyjemności wszelkich...zamiast tego wszystkiego odczuwam smutek.
I wyzbyć się go nie potrafię.
I nie pomaga mi wcale myśl, że przecież to tylko 9 dni, a może nawet mniej.
Że krzywda mu się dziać nie będzie, że przecież u Dziadków jest fajnie.
Ani nawet to mi nie pomaga, że przecież nie pierwszy raz się rozstajemy.
Że już zostawał na 5 dni, że żegnałam się z nim już raz, może na dni kilka, a może na zawsze, bo nie wiedziałam czy z narkozy się obudzę.

Widzę, że im dalej, tym ciężej.
Im jest starszy, tym trudniej mi się z nim rozstawać.
Boże! Nie chcę być matka wariatką, która Syna uwiąże do siebie.
Taką matką z seriali, co za lat kilkanaście truć własne dziecko będzie, albo śmiertelną chorobę udawać, aby tylko zatrzymać je przy sobie.

Tyle narzekam, ze czasu nie mam na imprezy, na przyjemności, na pasje, na randki.
No to proszę - przez całe popołudnia po pracy, w przyszłym tygodniu mogę się realizować. Czekają mnie dwie spore imprezy w weekendy.
A ja płaczę, bo wszystko to, dziać się będzie w wielkiej nieobecności Małpeczki mojej.
Wiem, że już dziś wieczorem mi przejdzie, kiedy morze moje ukochane zobaczę.
Że w poniedziałek będę przyzwyczajona. Że będę tęsknić, ale płakać już nie.
Ale teraz jeszcze ciężar serce gniecie, a przed oczami ta buźka z uśmiechniętej w podkówkę się zmieniająca.

Cholera, jakie głupie te emocje!
A w ogóle to kiedy to się stało, że taki mały stwór okazał się życia mojego sensem całym???
Że nawet na kilka dni trudno odłączyć pępowinę niewidzialną, aby odetchnąć odrobinkę.
Aby odpoczynku zaczerpnąć, którego przecież tak bardzo mi potrzeba?
Przecież to zdrowo otrzymać trochę czasu, by odnaleźć samą siebie w tej postaci złożonej w 99% z matki.
Ale że tak to matkę emocjonalnie rozwali, to się chyba nie spodziewałam...

wtorek, 10 września 2013

Skutki przedawkowania wina winobraniowego :)

Jest 21.
Mini od godziny śpi.
Ja od tejże godziny usiłuję się zmusić do zrobienia czegokolwiek przydatnego, ale kręcę się bezsensownie po mieszkaniu, słucham jak deszcz uderza o parapet i już wiem, że powoli wpływam w ten ospały tryb życia, za którym nie przepadam.
Myślę, że w ciągu ostatniego tygodnia udało mi się dzięki temu przytyć tyle samo, ile udało mi się schudnąć przez całe lato.
No bo cóż przyjemniejszego w taki jesienny wieczór, od ulubionych seriali i jakiegoś pysznego jedzonka?
Tzn znalazłabym różne przyjemności....
seks na przykład...

Tak więc -  pozostają mi smakowite przekąski, dzięki którym moje szanse na udany wieczorny, jesienny seks stają się coraz mniejsze ;P

Całe szczęście, że chociaż w sobotę w nocy, wisząc nad toaletą, pozbyłam się wszystkiego, co udało mi się tego dnia zjeść. To chociaż bilans jednego dnia na 0.
I nie - nie cierpię na bulimię.....chyba, że cierpię, tylko zazwyczaj zapominam wymiotować ;P
Moje nocne toaletowe przygody to wina -nomen omen-Winobrania ;)
Poszliśmy sobie z Minim o 17 - chciałam mu pokazać ludzi, karuzele, kupić coś totalnie festyniarskiego i dobrze się bawić. No i tak też było. Spotkaliśmy jednych przyjaciół, z którymi wypiłam 2 kubki wina pysznego owocowego.
A później drugich też.
Później się rozeszliśmy, my zostaliśmy z A.
Z moją A., z którą dokładnie 3 lata temu, z dnia na dzień zamieszkałyśmy razem. Niedługo potem też było Winobranie. Wychodziłyśmy na nie razem, piłyśmy wina, tańczyłyśmy na dyskotece pod gołym niebem i generalnie dobrze się bawiłyśmy.
Oczywiście na wspominki nas wzięło.
A. zakupiła najpierw kubek, a potem już butelkę wina - czerwonego wytrawnego, z którejś z lubuskich winnic i powędrowałyśmy z tą butelką. W naszą podróż sentymentalną.
Tak dokładnie,to butelka wędrowała z nami w wózkowym koszu pod Sebastianem.
Nie ma to, jak Mamuśki :P
Apogeum sentymentalności przeżyłyśmy podczas koncertu Varius Manx, z którego nie mogłyśmy wyjść. Co zaczęli grać, to hicior ukochany. Ten zespół chyba nie nagrał żadnego kiepskiego kawałka! Bynajmniej do czasu odejścia Kasi Stankiewicz. Znałyśmy wszystkie teksty i śpiewałyśmy z oczami zaszklonymi i z głowami pełnymi tęsknot.
Mini tańczył trochę sam, trochę ze mną na rękach, a trochę się pokładał już w wózku.
Też mu się podobało, chociaż nigdy Varius Manx nie słuchał :)
A. obkupiła go czekoladkami oraz festyniarskim gadżetem w postaci ledowo-świecących "włosów" na stojaczku. Nie wiem jak to inaczej nazwać, ale w sumie daje ładny efekt, kiedy gasimy światło.
Wyszliśmy z koncertu o 21:30. Wielką ochotę jeszcze miałam, aby zostać na dyskotekę, ale żal mi już było tak młodego męczyć.
Więc jeszcze trochę poużalałyśmy się nad losem matki uciśnionej, A. została , my pojechaliśmy.
W głowie mi trochę szumiało, a w brzuchu burczało okropnie.
Więc po położeniu Seby, pochłonęłam wielki talerz makaronu po chińsku oraz kanapkę, wymieniłam z A. jeszcze kilka smętnych smsów, z życiówkami na temat : jak to było , a jak jest.
I poszłam spać.
Nie na długo jednak, ponieważ mieszanka złożona z dwóch rodzajów wina, dwóch papierosów (sic!), i dwóch dań skonsumowanych w ramach zbyt późnej kolacji, postanowiła wrócić.
I tak wracała jeszcze 3 razy :/
No cóż...tradycji musiało stać się zadość.
Te 3 lata temu zakończyłam jedną z Winobraniowych imprez w podobny sposób. I pamiętam, że w kółko wtedy sobie z A. powtarzałyśmy, że Prawdziwą Przyjaciółkę poznaje się po tym, że Ci trzyma włosy, kiedy wisisz nad toaletą :P
A.trzymała wtedy dzielnie :)

Hihihi...usiadłam tutaj z zamiarem napisania, o czymś kompletnie innym.
Ale warto uwiecznić ten dzień.
Ciekawe co będziemy robiły w czasie Winobrania za kolejne 3 lata?
Czy znowu wszystko będzie tak totalnie odmienione?
Czy my będziemy niby inne, ale w środku takie same? Wciąż nie do końca gotowe na dary losu, którymi zostałyśmy obsypane hojnie? A nawet zbyt hojnie? :)
I czy też będziemy znowu chciały razem je spędzić? Bo od jakiegoś czasu, nie zawsze jesteśmy sobie tak bliskie, jak akurat w sobotę.
Może tu zaglądnę za 3 lata i porównam.
Grunt, żeby tylko nie było gorzej.




środa, 4 września 2013

Powrót do "źródła"

Klamka zapadła.
Bilet zakupiony.
Termin 23 listopada. Wylot z Poznania, lądowanie w Liverpoolu.
Przed kliknięciem "rezerwuj" czułam dreszczyk podniecenia.
Przed podaniem numeru karty , dreszczyk zniechęcenia.
A po otrzymaniu potwierdzenia zakupu poczułam PRZERAŻENIE

No bo jak? Jak niby to zrobimy? Ja jedna i moje nie-usłuchane-zawsze-wtedy-kiedy-trzeba-najbardziej dziecko, plus do tego 2 bagaże podręczne. Bo lecimy z podręcznymi z oszczędności. Chociaż jak znam życie, to wrócimy już z rejestrowanym :P
I jak się spakować z Minim w dwie walizki 55x40x20cm, max 10kg każda? Toż to już prawie zima będzie. Gdzie pomieścić swetry i kozaki? A Miniego akcesoria? Może pokupować wszystko na miejscu?
Może po prostu na żywioł iść...chociaż raz na 3 lata iść na żywioł....

Ooops!
Zaraz  zaraz!
Już raz w Anglii poszłaś na żywioł....po czym wróciłaś - owszem z bagażem rejestrowanym również, ale przede wszystkim w "dwupaku"

No to nie...na żywioł nie można.
To później pomyślę w takim razie.
Coś zaplanuję, ale bez przesady. Damy radę.
Kto da, jak nie my?

A na miejscu pozwiedzamy, pobędziemy z Siostro-Chrzestną i "wujaszkiem", powdychamy brytyjskiego powietrza.
Lubię Anglię.
Jakby nie patrzeć, to właściwie same dobre rzeczy mnie tam spotkały.
A nawet cuda niebywałe.

I może z przeszłością rozprawię się trochę. A może bardziej niż trochę nawet. Po prostu się rozprawię. Tak jak Anetka napisała w komentarzu (dziękuję za niego - jest przemądry!).
A "tata" zrobi jak zechce. Informację dostanie. Odmowa pisemna równie mile widziana, co i wyrażenie chęci.
Wszystko się może zdarzyć.

Ale to dopiero w listopadzie.
A na razie wokół mamy tylko listopadową aurę...a ja za tydzień nad morze jadę. No niech to szlag....
Pal sześć jednak tę pogodę!
Ja nad morze na weekend, a Mini na tydzień 'wakacji' u Dziadków.
Tydzień bez Minia?
Czy Matka jest w stanie to przeżyć?
Bo jak nie, to w sumie zbędny ten cały wpis, bo wtedy to już nigdzie nie polecimy ;)

poniedziałek, 2 września 2013

Poweekendowe mniej i bardziej przyjemne rozważania

Wrrrrr no jakbym nie próbowała - tak przeoczyć nie mogę tej jesieni nadchodzącej.
Nawet posta sklecić porządnie nie mogę, bo jakiś w głowie bałagan jesienny.
Wysmarowałam linijek kilkadziesiąt,po czym stwierdziłam, że bez ładu to wszystko i kasuję.
Cały weekend miałam myśli rozbiegane.
A wiele z nich oscylowało wokół J.
Czemu znowu o nim myślę?
Ponieważ szukam właśnie od kilku dni tanich lotów do Siostry do Anglii. Anglia oczywiście wiąże się z poczęciem Syna mojego, a poczęcie tego Małego Cudu nierozerwalnie wiąże się z jego ojcem.
Tak tak - chodzą mi po głowie naiwne myśli, że może napiszę do niego, że będziemy w UK.
I może zechciałby poznać Sebastiana, skoro już nie 1300 a 300 kilometrów będzie ich dzieliło?
Naiwne myślenie...a z drugiej strony, jeśli nie zapytam, to będę się nad tym zastanawiać jeszcze po powrocie.
Tyle o tym myślałam, aż wreszcie to spotkanie wyśniłam.
Całkiem nie takie, jak powinno być.
Nie byłam w nim wcale oschłą, zimną, wredną suczą.
O nie nie!
Byłam matką wzruszoną spotkaniem ojca i syna.
I byłam kobietą pragnącą rodziny. Kobietą, która nagle tą rodzinę jakby "odzyskała", albo "otrzymała" chwilowo. Rozsypaną na drobne kawałki, nadmiernie emocjonalną kobietą.
I nawet w tym śnie kołatało mi się w głowie: "Ej! Nie taka miałaś być! Nienawidź go! Pamiętaj, co Wam zrobił. Pamiętaj, że to oszust, kłamca, że udaje czułość teraz, a za chwilę bez mrugnięcia okiem zniknie znowu"
Ale poddawałam się wszystkiemu, co mówił i robił.
Pławiłam się w tym, że znowu jest taki, jaki potrafił bywać wobec mnie.
I nie chciałam pamiętać wcale, że to wszystko gierka i że minie za moment.

Taka naiwna nawet we własnym śnie potrafię być.

Dobrze, że ze snu można się obudzić.

Myślę, że nie ma prawa się to wydarzyć naprawdę. Że w ogóle to spotkanie nie dojdzie do skutku, bo gdyby wola była, to już dawno by się to stało.
Ale jeśli polecimy, to wiadomość z informacją wyślę.
Mam nadzieję, że odmówi, bo obawiam się, że z naszej trójki, to właśnie ja z tego spotkania mogę wyjść w najgorszym stanie.
Natomiast taka odmowa na piśmie, może się jeszcze kiedyś przydać. Gdybym komuś, coś , gdzieś musiała udowodnić.


Z przyjemniejszych sprawek - spędziliśmy weekend w W-chu. Wczoraj odwiedziliśmy Mini-zoo w Mieroszowie oraz Festiwal Mleka w Kamiennej Górze. Miniu uszczęśliwiony, bo naoglądał się tyle zwierzaków na raz, że aż mu się zaczęło merdać co robi "muuu", co"beee"  a co "hau hau" :)   Wykazał się przy tym wszystkim wysoką kulturą osobistą, ponieważ do każdej klatki i zagrody podchodził machając rączką i krzycząc "heeeej!" na powitanie tamtejszych "mieszkańców". On miał frajdę, a ja i rodzice z jego frajdy też mieliśmy radochę i to był naprawdę przemiły rodzinny dzień. Taki jak kiedyś, kiedy jeszcze ja i siostra byłyśmy małe. 
Dziecko scala rodzinę w fantastyczny sposób. 
Może dla mnie, w kontekście indywidualnym, nie był to najlepszy moment na pojawienie się Synka. Natomiast patrząc w szerszym spektrum, myślę, że jego przyjście na świat i do naszej Rodziny, uratowało nas od wielu złych zdarzeń. 
Jestem tego pewna na 100%.