Ulga jaką poczułam w związku z obaleniem 1/3 pysznego likieru oraz z tym, że sprzed moich oczu zniknęła jednak wizja smutnych stuzłotówek, a zamienił je widok całkiem przyzwoicie i elegancko wyglądających okien, sprawiła, że w środku nocy dostałam zastrzyku energii.
Zatem udało mi się jeszcze zamarynować żeberka. Tu obyło się bez przebojów.
W łóżku zlądowałam ok 1, a przede mną dzień Wielkiej Próby :)
Syn litości nie zna.
Po 7 rano w błogi mój sen, wdrał się uroczy dźwięk kłapiących w stronę naszego łóżka bosych stópek.
-Mamoooo mleko ciałem!
Na autopilocie wybrałam się do ciemnej jeszcze kuchni.
Lodówka.
Mleko.
Szklanka.
Mikrofala (wiem...wiem, że powinnam na gazie w garnuszku, ale mikrofalówka wygrywa w mojej wewnętrznej batalii...)
Kubek.
I już jestem w łóżku przy cieplutkim moim Synku.
Zamykam oczy.
-Mamooo siku ciałem! Włąciś mi światełko?
Drepczemy razem do toalety. Wracamy.
Przytulam ciepłe ciałko.
-Pośpij jeszcze chwilkę.
-Juś jeśtem wypany. Włąćiś mi baję? Włączam i zyskuję jeszcze 30 minut drzemki. Póżniej bajki zaczynają być nudne, ciekawsza zdaje się być konwersacja z zaspaną matką.
Na zegarku prawie 8. Wiem, że już muszę wstać na dobre. Zaraz Misiek wróci z nocki.
Wstajemy dość leniwie.
Wraca Misiek, padnięty jak koń po westernie. Układam go do snu w dziecięcym pokoju. Tam najciemniej i najciszej.
Seba głaszcze go po głowie i całuje w czoło.
-Doblanoc Tatusiu.
Jakie cudne to nasze Dziecię :) Takie widoki natychmiast ładują moje baterie na full.
Po śniadanku i prysznicu ubieramy siebie i psa i idziemy spacerkiem do Dziadków. Seba zostaje, a ja z psem idziemy po brakujące zakupy.
Po drodze przystaję koło ławki, gdzie przeszukuję całą zawartość torebki oraz wszystkich swoich kieszeni, w poszukiwaniu listy. Nigdzie jej nie ma. Postanawiam odstawić psa do domu i zabrać listę, gdyż najwyraźniej musiałam zapomnieć jej zabrać.
Guzik.
Wcale jej tam nie ma.
Psa zostawiam i idę do sklepu z nadzieją, że kupię wszystko.
O 17 okazało się, że zapomniałam kukurydzy :)
Calutki dzień spędziłam na przygotowaniach.
Pół dnia sprzątałam, drugie pół szykowałam to, co ma znaleźć się na stole. Żeberka zrobiły się same, ale z całą resztą było trochę babrania. Jedyne momenty, kiedy udało mi się usiąść to wyjścia do toalety.
Misiek wstał o 16. Wyspany i zadowolony.
Koniecznie chciał wykorzystać ten rzadki moment, że jesteśmy sami w domu. A że nocki miał przez cały poprzedni tydzień, niezbyt długo zajęło mu wyciągnięcie mnie z kuchni za gumkę od majtek ;)
W ten sposób mój czas na dokończenie przygotowań skrócił się w pięć minut o pół godziny ;)
Miałam napisać, że straciłam 30 minut, ale przecież nie mogę tego nazwać straconym czasem.
W każdym bądź razie nieco oszołomiona wróciłam do rozpoczętych sałatek, a lubego delikatnie zagoniłam do odkurzania i mycia podłóg.
Koniec końców, gdy o 18:30 rozległ się dźwięk domofonu, wszystko było na ażur, a na moich paznokciach właśnie dosychał lakier.
C.d.n
takie rozmowy ja mam z córką, zrobi siusiu i godzina 6 a ona do mnie, że wyspana juz jest :) nieważne czy ja spałam w nocy, balowałam czy cokolwiek! Ona jest juz wyspana :)
OdpowiedzUsuńOk, robi się coraz ciekawiej :)
OdpowiedzUsuńOj, jak ja lubię takie "pauzy" :) Tyle, że nie pamiętam, kiedy ostatni raz, ktoś nam zabrał dwoje dzieci, żeby była okazja ku małej rozbieranej randce. Tym bardziej- zazdroszczę!