Razem Lepiej!

Razem Lepiej!

czwartek, 29 sierpnia 2013

Obyś się smażył w piekle za życia!

Brak mi dzisiaj słów i ze złości gotuję się cała już od wczoraj. 
Wczoraj Babcia zadzwoniła do Mamy i w tajemnicy przyznała, że zostali z Dziadkiem okradzeni. 
Przyszedł niby-pracownik spisujący liczniki. Pokręcił się, zapytał, czy Dziadek nie miałby rozmienić mu 200zł. Dziadek oczywiście poszedł do swojej skrytki na oszczędności i 4x50zł wyjął. 
Pan Oszust Pierdolony (sorry, ale naprawdę powstrzymać się nie potrafię), musiał zerknąć gdzie Dziadek sięga. Potem zrobił zamieszanie, że trzeba coś sprawdzić w licznikach, żeby Dziadek spojrzał w łazience czy kuchni. Z racji wieku i stanu zdrowia, przejście przez mieszkanie zajęło oczywiście wystarczająco dużo czasu, aby do skrytki zdążyć sięgnąć. 
W ten sposób Chuj jeden obłowił się w ciągu kilku minut w 15 tysięcy zł., które Dziadek od lat odkłada, głównie po to, żeby dla "Wnuczek było". 15 tysięcy, na które ja muszę pracować 9 miesięcy dzień w dzień. 15 tysięcy, na których uzbieranie Dziadek mój pracował ciężko przez całe życie. Które odłożył sobie z emerytury. A emeryturę ma porządną, ponieważ studiował, a później jako inżynier jeździł do Francji, Rosji i Niemiec, spędzając tam godziny w kopalniach, niejednokrotnie ryzykując zdrowie swoje i życie. 

Szkoda Gnoju, że nigdy nie zastanowisz się, w jaki sposób starsza osoba, której kradniesz pieniądze, zapracowała na nie , ani na co może ich potrzebować. Może tak naprawdę zabierając komuś takie pieniądze, zabijasz go? Albo jego chore wnuczęta, prawnuczęta? 
Szkoda, że taka myśl, w Twojej zatrutej jadem, pustej głowie nigdy się nie pojawi. 
Bo na pewno za te 15 tysięcy nieźle się już wczoraj zabawiłeś. Whiskey, kokaina, impreza...fajnie pewnie było co? 
Oby Cię to wszystko zżarło od środka.
Oby Cię strawiła najgorsza choroba i oby wtedy zabrakło Ci pieniędzy na leczenie. 
Wcale Ci nie życzę, żebyś w więzieniu gnił, bo nie mam ochoty na Twoje utrzymanie podatków płacić. 
Zdychaj w męczarniach! 

środa, 28 sierpnia 2013

Coraz bliżej 2 latka.

Pierwszy rok z życia Sebastiana zapisywałam codziennie w specjalnym kalendarzu. Z każdego dnia mamy krótką notatkę, uwiecznione wszelkie "przełomowe" wydarzenia typu - pierwszy uśmiech, pierwszy ząbek, pierwsze wstanie, raczkowanie itd.
Drugi rok powoli zbliża się ku końcowi i właśnie zorientowałam się, że osiągnięć żadnych nie mamy zapisanych nigdzie. Pewnie dlatego, że zmiany już nie odbywają się tak spektakularnie, jak przez pierwsze 12 miesięcy. Ale przecież są.
Łapię się czasem na tym, że wpatruję się we własne dziecko z niedowierzaniem, jaki on nagle dorosły się zrobił. Jaki rozumny. Jak myśli logicznie, jaki jest spostrzegawczy.
I przystojny do tego ;]

Z drugiej jednak strony, co krok trafiam również na sprawy, które napawają mnie obawą. Że za niski, że stopa mała, że nie mówi, na nocnik robi z przypadku tylko, że rysować nie chce...
Wspominałam w jednym z pierwszych wpisów na blogu, że biorę czynny udział w dyskusjach na forum mam z września 2011.
Już nie biorę.
Złapałam się na tym, że strasznie się spinam przez to "wymienianie się" opisami z przebiegu rozwoju naszych dzieci.
Ja - matka durna, zaczęłam porównywać Sebastiana do dzieci które: chodziły jeszcze przed 1 urodzinami, wspinają się samodzielnie na drabinki, mówią zdaniami, dawno pożegnały pampersy, smoczki, butelki. Potrafią powiedzieć, że ta literka, to właśnie 'A'. Same jedzą już prawie widelcem i nożem, nie brudząc przy tym niczego. Od roku wskazują bezbłędnie wszystkie części ciała, a myślę, że w drugie urodziny pokażą gdzie jest wątroba, a gdzie kość skokowa. Wyklejają z plasteliny motyle i kwiaty na papierze. Potrafią pokolorować malowankę, prawie nie wychodząc za brzegi. Jeżdżą na rowerku, nawet na biegowym.... i tak dalej i tak dalej. Nagle okazuje się, że wszystkie dzieci są bardziej rozwinięte niż moje.

Na szczęście Matka jednak do końca zwariowana nie jest.
Nie zaczęła w szale panicznym dziecka piłować, aby powyższe czynności jak najszybciej opanowało.
W zamian wycofała się z przechwalanek, czy jak kto woli - wymiany doświadczeń. I od tej pory żyje sobie w większym spokoju.
Cieszy się każdą nowością, którą syn opanowuje. Dumna jest z charakteru jego - otwartości w stosunku do ludzi. Uśmiechniętego usposobienia. Tego ,że się nie boi, nie panikuje. Że nie jest spokojnym dzieckiem, zdominowanym przez rodzica, usłuchanym i bez charakteru. Że jest małym twardzielem i siłaczem. Że mówi "hej" - śmiesznie przy tym machając rączką w ruchu kolistym. Że żegna się z każdym "baj" wysyłając buziaka z rączki. Że prawie każdego dnia, spotykamy się z czyimś zachwytem, jakie to fajne dziecko. To miód na moje serce i melisa na nerwy skołatane głupimi wątpliwościami.
Rozwija się przecież. Może we własnym tempie, może i do pewnych rzeczy dochodzi później, ale postępy robi.
A tak ku pamięci chciałam zanotować sobie tutaj jego "słownik" aktualny. Nie sądziłam, że to taka frajda poznawanie dziecięcego słownika :)
Rządzą w nim oczywiście nazwy własne. Pierwsze te najczęściej używane a więc:
"mama", "baba", "dziadzia".
Później mamy "hau", czyli Kajkę, inne psy i ogólnie zwierzęta.
"koko" - wszelkie ptactwo...a czasem też konie i koty
"alo" - telefony
"kaku" - okulary
"dudu" - picie
"nionia" - jedzenie
"bruma" - samochody, kluczyki do samochodu i klucze do drzwi
"ba" - piłka
"buti" - buty
"dede" - tak śmiesznie wymawiane z "d" jak angielskie "th" ; oznacza smoczek
"hej" i "baj" (czyli bye - tak się dziecko od razu po angielsku nauczyło;p)
"dziuje" - dziękuję
"ko-ua" - kocham
"kulde" - ;P
"si" - gorące
"nie ma"
"bam" - kiedy coś upadnie
"ała" - coś bolącego...i pępek :)

To pewnie nie wszystko, bo wszystkiego wyłapać się nie da. Ale większość tych najważniejszych na pewno.. Niby niewiele, ale ile radości mi dostarcza! :)



Jednego słowa tylko nie ma tym słowniku.
Tego drugiego najważniejszego wyrazu, który tuż przy "mama" stać powinien.

Sebastian nie zna słowa "tata".

wtorek, 27 sierpnia 2013

Nasze bitwy

Jest coraz trudniej.
Każdy jeden dzień, to pole walki.
Oczywiście nie tylko.
Ale bitew staczam z własnym dzieckiem co najmniej kilkanaście.
Co tam się dzieje w tej małej główce, rosnącego człowieczka, co nakazuje mu tak usilnie i dobitnie podkreślać swoją indywidualność i umiejętność podejmowania samodzielnych decyzji - naturalnie zawsze proporocjonalnie odwrotnych od decyzji rodzicelki?
Bitwy toczymy od rana do wieczora:
o poranne siusiu na nocnik
o mleko
o śniadanie
o nałożenie bluzy
o buty (o to kilka razy dziennie. Dziecko buty ukochuje zawsze jedne i innych założyć sobie nie da. I w nosie to ma, że 40 stopni na dworze, kiedy on własnie chce nosić kalosze. Tak samo, kiedy temperatura z tych 40 spadnie do 15 , a na topie są aktualnie sandały. Wyprawa do sklepu obuwniczego, to już jest level expert)
o to, kto psa prowadzić ma na smyczy (już jestem sprytniejsza- na dwie smycze psa zapinam, co by dziecku się wydawało, że panuje nad sytuacją:p)
o kluczyki do auta
o to, kto poprowadzi samochód (tak tak...co z tego, że męża nie mam, z którym mogę się o to pokłócić - syn mój z równie oślim uporem usiłuje mnie przekonać, że jest równie dobrym kierowcą, co ja)
o to którędy do żłobka pójdziemy
o to, że sam ze schodów zejdzie
o obiad
o matki telefony i tablet
o szuflady, w których zakaz jest grzebania
o wrzucanie przedmiotów do toalety, bądź wyrzucanie przez balkon
o wywalanie klocków w celu takim, żeby sobie tylko poleżały, bo przecież bawić się nimi ochoty nie ma żadnej
o podnoszenie ręki na kobietę, co przecież pod sercem kołysała, z łona własnego na świat wydała, piersią osobistą, a nawet dwoma, wykarmiła, chcąc tylko pozytywne emocje w dziecięciu zaszczepić...

Te i jeszcze inne zmagania przerabiamy codziennie. Codziennie o to samo.
Czy powinnam już uznać za porażkę powtarzalność sytuacji?
Czy może powinnam uznać za sukces ten moment wieczorny, kiedy małpeczka wdrapuje się na kanapę, potem na moje kolana, słodkim głosikiem wymawiając najpiękniej na całym świecie "mama, mama, mama". Patrzy bystrymi oczętami prosto w moje, przybiera najbardziej uroczy uśmieszek i całym ciałkiem przytula się. Później mówi "ko-ua" (czyli "kocham"w dziecięcym wydaniu), dzióbka robi małego i buziakiem mamę, poruszoną co wieczór tak samo, całuje prosto w usta.
I tak sobie siedzimy przez kilka najspokojniejszych, najpiękniejszych minut w całym dniu.
Każdego dnia.
A od paru dni dziecię robi jeszcze jedną rzecz, która mnie zaskakuje - usiłuje naciągnąć moje bluzki i dostać się do piersi. Nie pamięta chyba jednak jak to się dokładnie robi, więc odsuwa tyle, ile się da i buzię wkleja we mnie. Zadziwiające, bo przecież od piersi odstawiony jest od ponad roku. Czy mu się przypomniało, bo widuje karmione dzieci? Czy tylko o samo naśladowanie podglądniętej czynności chodzi? Czy może krzywdę mu zrobiłam, że w 9 miesiącu zakończyliśmy karmienie? Może za krótko?

Bitwy i pytania bez odpowiedzi.
A do tego wszystkiego jeszcze zderzenie wizji wychowania mojej, oraz mojej własnej mamy. Babcia bowiem od tygodnia mieszka z nami i czynnie uczestniczy w wychowaniu wnuczka.
Czasem nawet zbyt czynnie.
Efekty może i osiąga niezłe...bynajmniej w danej chwili, bo długofalowo to nie jestem przekonana, czy podziała to lepiej niż moje metody. Natomiast niejednokrotnie metody owe gryzą się wręcz z moimi. Nasłuchać się przy tym muszę jaka jestem pobłażająca i niekonsekwentna.
I wcale, a wcale się z tym nie zgadzam.
Patrząc na mnie i moją siostrę, muszę przyznać, że rodzice faktycznie swoją rolę wypełnili dobrze. Nie mogę jednak wyłuskać tego, które działania faktycznie były w porządku. Wiem natomiast, co uważam za złe i czego nie chciałabym powtarzać.
Widzę już, że nie potrafię sobie radzić z nerwami i rosnącą agresją. Staram się nad tym panować, ale wzorzec mam tylko jeden - z domu wyniesiony - niedobry. Cierpię w głębi katusze, mając tą świadomość, że w złości z trudem nad sobą panuję.
A czasem panowanie tracę.
Chociaż i tak wydaje mi się, że nie jest tak źle, jak mogłoby być.
To pierwsza rzecz, którą chciałabym robić inaczej, niż robiła moja mama w stosunku do mnie (przy siostrze jakoś lepiej jej szło).
Druga, wydaje mi się, że jest ok. Obiecałam sobie wychować Sebastiana w czułości i świadomości, że okazywanie sobie uczuć to nie jest wstyd. Jestem dumna z tych naszych wieczornych przytulasków. Będę je pielęgnować jak najdłużej się da.
Czasem myślę, czy gdybym była wystarczająco "dopieszczona" w dzieciństwie, to moje życie potoczyłoby się inaczej?
Zresztą to nie jedyne braki, mam dokładną świadomość innych.
Postaram się robić tak, żeby mały Seba ich nie miał.
A przy tym wszystkim boję się, że coś innego przeoczę.
Że gdzieś błąd poważny popełnię.
Że nie podołam zwyczajnie.
Ogromne wyzwanie przede mną.
Być dobrym i złym policjantem w jednym.
Dwojgiem rodziców: i tym od nieustępliwej konsekwencji oraz wymagań i tym od rozpieszczania, czułości i pobłażań. '
Potrzebuję podwójnej cierpliwości, podwójnej siły, podwójnej miłości, dwustronnego oglądu....i najlepiej 4 rąk i dwa razy więcej czasu, by bitwy nasze mądrze wygrywać.

piątek, 23 sierpnia 2013

It's Not You, It's Me -- Gillian Jacobs, Rob Huebel & Fran Kranz




Hahaha, to tak w temacie tej rutyny, którą ostatnio rozkminiałam ;)

Party hard!

Odczuwam w tym roku jakieś napady szału ;)
Ale nie takiego szału negatywnego i nerwowego.
To szał imprezowy.
Po 3 latach wyciszenia totalnego ,jak na mnie, zaczęło mi rosnąć ciśnienie na imprezy.
I nie na zwykłe domówki.
Nawet nie na wyjście do jakiegoś klubu na mieście.
Mam ciśnienie na party z prawdziwego zdarzenia. Najlepiej takie dwudniowe.
A już naj naj najlepiej wyjazdowe.
Takie party, o którym później napisać nigdzie nie można, bo lepiej żeby tylko tam obecni wiedzieli co się działo.

Ten szał włącza mi się przeważnie, kiedy spotykam się z K.i S. Pewnie dlatego, że oni mi się z tymi ostatnimi grubymi imprezami kojarzą.
I tak właśnie wczoraj spotkałam się z nimi i pech chciał, że w MTV leciał koncert Tinie Tempah z Mallorca Rocks.
No czy można usiedzieć spokojnie kiedy się to ogląda???



Ja nie mogę!
Serce mi się wyrywa, żeby tam być i tą moc poczuć.

W 2010 roku miałam w szufladzie taką kopertę: "IBIZA". Odkładałam tam wszystkie napiwki, jakie dostawałam pracując za barem. Plan był wakacyjny - kiedy tylko nadejdzie lato 2011, lecimy z J.(ojcem Sebcia znaczy się) oraz z M.i A. do DJ'skiej mekki i przez tydzień zajmujemy się imprezowaniem, a w drugim dochodzimy do siebie.
Jaraliśmy się tym planem jak dzieci.
No ale cóż...los zadecydował za nas.
Zawartość koperty pt. "IBIZA" została przeznaczona na pampersy, smoczki, śpioszki, pościelki, bujaczki, wózeczki itd :)

I nie żebym żałowała, że tak się stało. Najwyraźniej musiało tak być i w życiu bym nie zamieniła mojego małego Szelmy na szalone wakacje na Ibizie.
Ale powoli dochodzę do momentu, kiedy znowu zaczyna mi się to marzyć.
Jednak niespełnione pragnienia gdzieśtam siedzą z tyłu głowy i lubią o sobie od czasu do czasu przypomnieć.
I tak szczerze - mam nadzieję, że jeszcze uda się to zrealizować.
Najgorsze jednak w tym wszystkim jest to, że od kiedy jest Seba,krąży mi po głowie myśl, że jak się jest MAMĄ, to już tak nie wszystko wypada robić.
Musiałabym faktycznie wyjechać bez niego gdzieś, gdzie nikt mnie nie zna i dopiero wtedy temu szałowi dać się pochłonąć ;)
I w dodatku zdążyć to zrobić zanim, oprócz tego że będę myślała co wypada Mamuśce a co nie, to jeszcze będę musiała się zastanawiać, czy to JESZCZE wypada w TYM wieku ;)

Ehhh opakowanie coraz starsze, próchnieje powoli ;p  Ale serce wiecznie w porywach młodości. W głowie bałagan taki sam, jak 10 lat temu...albo i większy. Bo wtedy nie myślałam, że czas mi się kurczy. A teraz już mam tego świadomość...oraz tego, że z tyloma rzeczami zwlekałam zbyt długo i mogę już nie zdążyć.
Chyba czas zacząć na nowo grać w lotto,by dać sobie szansę na spełnienie, odkładanych na później, marzeń ;)

Polecieć, wyszaleć się, pić, tańczyć do rana, wkręcać godzinami "życiówki", wschód słońca nad wyspą oglądnąć w akompaniamencie lounge'u i chill outu, leżąc na klubowej plaży. Bawić się.
Kurczę, czy ja w ogóle kiedyś tak naprawdę dorosnę do dorosłego życia? ;)



wtorek, 20 sierpnia 2013

Nieeeeee........

Hej!!!
Czyżby to już było to?
Czy to już jest ten moment?
Tak szybko?

Czy już wkroczyliśmy w ten etap roku, kiedy zaczną spowijać nas wieczne ciemności?
Czemuuuuuuu???
O 21 już ciemno jak w dupie.
O 6:20 jeszcze szaro.
Jak to się stało, że już minęły słoneczne dni, kiedy przed godziną 4, promienie słońca przedzierają się spomiędzy żaluzji, a przez otwarte okno słyszę ptasi koncert?
I czy teraz już przez większość doby będzie ciemno?
Jejuuuuu!!! Przecież dopiero co wyszłam z depresji zimowej.

Lato!!! wracaj! Nie zostawiaj nas jeszcze!
Już się robiło tak przyjemnie w głowie i w sercu.
I na duszy lekko...
i fiu bździu,
luz blues,
love is in the air,
no limits.

Chcę jeszcze się zatrzymać w letnim szale. Jeszcze mało mi....za mało, żeby zimę przetrzymać.

piątek, 16 sierpnia 2013

Historia pewnego snu.

Siedziała w jej głowie pewna tęsknota.
Uśpiona tęsknota, która przypadkiem się wybudziła.

Oczywiście znowu chodzi o facetów.
No cóż poradzić, że jednak temat ten w życiu prawie 30letniej kobiety, jest niezmiernie istotny, a nawet bywa wiodący.
Dopóki nic się nie działo i skupiona była na innych rzeczach, dopóty tęsknota była tylko w głowie.
Ale teraz niestety zagnieździła się wszędzie.




Splot różnych okoliczności sprawił, że zgodziła się przenocować znajomego.
W sumie to dość daleki znajomy. Kilka spraw ich łączyło. Na tyle istotnych, że nie miała obaw przed zaproszeniem go do domu.
Przyjechał późno, zmęczony bardzo.
Zjadł kolację, pościeliła mu w dużym pokoju.
Poszła do łazienki przyszykować się do spania.
Przed pójściem do swojej sypialni, zaglądnęła jeszcze do niego zapytać, czy niczego nie potrzebuje.
Przysypiał, więc podreptała na palcach zgasić lampkę.
Przebudził się.
Zapytała, czy zgasić telewizor. Poprosił, żeby ustawić mu timer.
Podeszła do łóżka, sięgnęła po piloty, okazało się, że nie do końca wie jak...

Nagle poczuła jak chwyta ją za rękę "Zostaw to na razie i chodź do mnie" wymruczał.
Zaskoczyło ją to trochę...

Znacie ten kawał?
Idą Małgosia z Jasiem przez sad. Małgosia tak zalotnie sunie przed Jasiem od drzewa do drzewa. Nagle Jaś mówi "Małgosia! Daj dupy!"
-"Ot prosił, prosił i wyprosił!"

Tak się opierała właśnie.
Na szczęście prośba kolegi nie była tak bezpośrednia jak Jasia.
Właściwie nawet nie o to chodziło.

Wracając więc do tamtego wieczoru.

Położyła się obok.
Kolega był WIELKI. Naprawdę duży. Wysoki i taaaaaaaaaaki szeroki. Chyba najszerszy jakiego znała.
Ona przy nim ze swoimi 159cm i nawet nadprogramowymi 20kg czuła się malutka.

Ogromne, twarde, męskie ramiona przyciągnęły ją do siebie,ruchem dość władczym (już tu była bliska omdlenia) objęły, zatrzymały w uścisku. Brodę oparł na jej głowie. Ona wtuliła nos w to seksowne zagłębienie, gdzie kończy się ramię, a zaczyna szyja. Zapach faceta. Podziałał jak opium.
Powoli, po kolei zaczęli oboje rozluźniać mięśnie.
I tak się zatrzymali.

Z wrażenia nie mogła zasnąć.
Nie chciała stracić ani sekundy z tego momentu.
Ani chwileczki z tego, za czym tak strasznie tęskniła.
A przecież niedawno była podobna sytuacja. Miała spać obok kogoś...i co? Czuła taki dyskomfort, że uciekła i zasnęła dopiero u siebie nad ranem.

A stąd nie chciała uciekać.
Zapragnęła już na zawsze zostać schowana w tych ramionach, które nagle dały poczucie takiego bezpieczeństwa...
Nie... tego nie spodziewała.
Po jakimś czasie usnęła, ale przebudzała ją każda zmiana pozycji.
Ani na chwilę nie wypuścił jej z rąk.

To była ta jej tęsknota.
Tak chciała spać.
Nawet jeśli nie co dzień, to chociaż regularnie. I wiedzieć, że na pewno wkrótce przyjdzie znowu ta noc, kiedy schowa się w bezpiecznym objęciu. Czekać na nią.
Nie musieć zapraszać psa do łóżka, aby pozbyć się wrażenia chłodu i trudności z ogrzaniem samej siebie.
Jej mama śmieje się, że nawet w upale śpi zakryta po uszy.

A ja wiem dlaczego ona tak śpi. Oszukuje stęsknione ciało...i duszę też.

Do tego wszystkiego...zawsze pociągali ją szczupli faceci. Może kręciło ją to, czego sama nigdy nie miała?
Ale od tego zdarzenia coś się przestawiło. Zamarzyła o takim "misiu" do tulenia.
I o poczuciu, że może się w nim schować kiedy potrzebuje. Wiadomo - fizis nie jest w życiu najważniejsza i na pewno nie będzie to priorytetem przy wyborze. Ale tu też wcale nie do końca chodziło o sam wygląd.

Poranne czynności, śniadanie, ogarnianie dziecka i wyjście do pracy, również nabrały innego wymiaru, kiedy wszystko to działo się w męskim towarzystwie.
Wszystko jej pasowało.
Tak - tym razem wszystko grało.
Może już jednak dojrzała do tego?
Może miejsce już się zrobiło dla Puzzla?

Tyle tylko, że Puzzla nie ma nadal.
Z kolegą tym więcej ich dzieli, niż łączy. Począwszy od kilometrów i trybu pracy, na zainteresowaniach skończywszy.
Cała ta sytuacja to czysty przypadek.
Dużo jednak z niej wyniosła.
I chociaż z tęsknoty za tym uczuciem aż płonie cała.
To jednak to spanie, było jedną z największych przyjemności, jakie ostatnio ją spotkały...

środa, 14 sierpnia 2013

Rutyny

Krótkie pytanie na dzień dzisiejszy:
Dlaczego rutynie tak łatwo wkraść się w życie?
Jak to się dzieje, że coś, co na początku nas kręci, cieszy i ekscytuje,  z czasem staje się czymś normalnym, nie wywołującym entuzjazmu?
Czy istnieje magiczny sposób na odświeżanie takich rzeczy?
Dlaczego na początku znajomości w brzuchu czuć wiercenie przed każdym spotkaniem, a później już nie?
Czemu spanie w męskich ramionach jest tak cudowne tylko do czasu? A potem każdy chce mieć swoją swobodę na swojej połowie łóżka, a nawet osobną kołdrę?
Dlaczego wspólne jedzenie śniadania przed pracą nie pozostaje "świętem" do końca?
Wreszcie-czemu najpierw mamy ochotę na seks 24h/d, a po latach często zmuszamy się, żeby to "odbębnić" raz na miesiąc?
Czy to musi tak być?
Czy nie mogłoby się tak zrobić, żebyśmy zawsze już tak się "jarali" tymi prostymi rzeczami?
Aby każdego poranka, spostrzegając nieco zazdrosny wzrok sąsiadki wsiadającej do windy, z dziką satysfakcją myśleć sobie: "tak! tak! to ciacho jest tu ze mną!" ;->
Żeby prądy przez rękę przechodziły zawsze, kiedy on jej dotknie?
Żeby szykowanie dwóch kompletów kanapek do pracy, było zawsze przyjemnością? A słowa pochwały na temat naszych zdolności kulinarnych - miodem na nasze uszy i serca?
O ile życie byłoby piękniejsze, gdyby te wszystkie emocje trwały, albo chociaż cyklicznie odnawiały swoje natężenie.
Z trudem wierzę koleżankom, które poznały mężów swoich w liceum, lub gimnazjum i uparcie twierdzą, że oni wciąż tak samo ich kręcą i że od lat ich miłość jest niezmiennie silna.
Ale jeśli faktycznie tak jest, to zazdroszczę!
Nie lubię rutyny i nudy.
Ale częste zmiany, to też żadna satysfakcja.
Jak zwykle potrzebny Złoty Środek.
Ale nie ma Złotych Środków.
Tak jak ideałów nie ma. A mój ideał przybiera coraz wyrazistszą postać. I wiem, że będzie z tym coraz trudniej.

A w ogóle już naj naj najdziwniejsze w tym wszystkim jest to.
Że jest jeden facecik na świecie, który nigdy mnie nie nudzi, chociaż spędzam z nim od prawie dwóch lat dnie i noce.
Oczywiście mowa o Don Sebastiano! On mnie zachwyca każdego dnia coraz mocniej ;)
Poszukiwana replika w wieku zbliżonym do mojego i nijak ze mną nie spokrewniona ;)

sobota, 10 sierpnia 2013

Wszystko co dobre, za szybko się kończy

Śmignął urlop. 
Jak okamgnienie. 

Ale było naprawdę suuuuuper! 

Nad jeziorem znalazłam spokój i harmonię, o której już pisałam. 
Oprócz tego poznałam także nowych ludzi i nowe, trochę inne spojrzenie na świat. Dostałam przekaz z pozytywnej energii i usłyszałam kilka rzeczy, które dały mi do myślenia. Ale na te przemyślenia przyjdzie czas po urlopie. 
Bo tam był czas przyjemności. 

Czas babskich pogawędek , wspominków, ploteczek, rozważań i poważnych i śmiesznych. 
Czas pyszności: jagodowego piwa, grillowanego łososia i świeżutkich wypieków z tej samej piekarni, co przed 12 laty. 
Czas współbycia mamy i synka. Tulenia, całowania,turlania się razem po łóżku w celu nagromadzenia energii do zabawy i bieganiny po całej okolicy. Kąpieli w ciepłej wodzie jeziora i skakania z pomostu w mamy ramiona, okraszonych beztroskim dziecięcym śmiechem, który niósł się po tafli wody. 
Czas porannego rytuału, który od pierwszego do ostatniego ranka był taki sam : małe bose stópki przebiec musiały po trawie wilgotnej od rosy. A za nimi podążały, równe bose, stopy mamine. I tak chodziliśmy po rosie w piżamach jeszcze. 
Ugoszczeni byliśmy przecudnie i czuliśmy się tam naprawdę wspaniałe. Towarzystwo A. jest tak pełne jej uśmiechu, że nie jest w stanie chyba nigdy się znudzić. 
Z żalem wyjeżdżaliśmy, 

Przed wyjazdem jednak odwiedziliśmy jeszcze Poznań, aby spotkać się z inną A. Ona z kolei przywitała nas z przepięknym drewniano - niebieskim TupTupem, przewiązanym czerwoną kokardą!!! Mini na TupTupa jeszcze jest trochę za mały, ale z pewnością w swoim czasie zrobi z niego użytek, czego nie omieszkam udokumentować i pokazać. 
Spotkanie to, niestety trochę bardziej szczuciem się okazało, bo tylko przypomniało mi się mocniej, jak mi jej tutaj brakuje i jak było super, kiedy widziałyśmy się, rozmawiałyśmy i analizowałyśmy wszystko wspólnie każdego dnia w pracy, a nawet i po niej. 
Nie da się tego nadrobić w półtorej godziny na kawie, w centrum handlowym :( I niby tylko 150km nas dzieli, a wcale niełatwo zgrać się i spotkać. Niestety. 

Wracając jeszcze jednak do centrum handlowego - uderzył mnie fakt, że poczułam się nim zmęczona. Jeszcze w ciąży buszowałam tam cała podekscytowana. Tym razem zaszłam tylko do ulubionego sklepu, odwiedziłam 4 działy, kupiłam 2 rzeczy i uciekłam. 
A potem cisnęłam gaz mocniej, aby już jak najszybciej znaleźć się znowu na naszym drewnianym tarasie i przed oczami mieć tylko zieleń i wodę. 
Chyba się zestarzałam 
i to mocno. 

Znad jeziorka udaliśmy się do W-cha, spędzić trochę czasu z Sebcia Dziadkiem, czyli Tatą moim. 
Tym sposobem, w miarę łagodnie wróciłam do domowego kieratu. Postałam trochę nad garami, robiłam zakupy, ogarniałam pobojowiska, które Mini potrafi dokonać w rekordowo krótkim czasie. Odwiedzaliśmy Pradziadków, z Dziadkiem chodziliśmy na spacery. 
Ciągle coś się działo, czas przyspieszył. 

A później zadzwoniła do mnie M. Z informacją, że właśnie są  w Polsce i chcieliby nas odwiedzić. M.i A. to moi przyjaciele, mieszkający w Szwajcarii. Widujemy się tak rzadko, że nawet nie poznali jeszcze Sebcia. 
Dlatego wczoraj, przy akompaniamencie smętnych westchnień Dziadka, wyruszyliśmy do ZG. 
Miałam tylko kilka godzin, żeby przygotować się do ich przyjazdu i przyjąć ich tak, jak powinni być przyjęci, wyczekiwani kilka lat goście. I tak, jak sama u nich jestem zawsze goszczona. 
Myślę, że się udało. 
Całe nasze spotkanie przebiegło dużo lepiej, niż się spodziewałam. 
Szczerze mówiąc, z kilku względów, miałam delikatne obawy.... bo przecież tak wiele się zmieniło, podczas kiedy się nie widzieliśmy. Okazało się jednak, że owszem - zmiany dookoła nastąpiły ogromne. Ale my ciągle jesteśmy tacy sami. Gadałyśmy z M. do 4:30 nad ranem. Nawet nie wiem kiedy zleciał czas do tej godziny. Gdybym nie spojrzała na zegarek, trajkotałybyśmy nadal. Co lepsze - po 3 godzinach snu obie byłyśmy całkiem wypoczęte. Zabrakło nam jednak czasu. Oni musieli wcześnie ruszać w dalszą drogę, a jeszcze tyle rzeczy zostało nie omówionych i tyle miałybyśmy ochotę razem zrobić... 
Przykro było ich pożegnać. 
To kolejne spotkanie, które tak naprawdę tylko smaka narobiło. 
Mimo tego, bardzo naładowało mnie pozytywną energią. M. i A. są roznosicielami dobrych mocy. Są tak szczęśliwi, że aż nieświadomie obdarowują własną radością innych. Uwierzyłam, że i na mnie przyjdzie czas.
 
Myślę, że jeszcze wspomnę o tym spotkaniu. 

Dzisiaj jednak mam już ciężką głowę, i chociaż za nami totalnie lazy day, spędzony na ogrodzie u mamy K. , to jednak myślenie przychodzi mi z lekką trudnością. 
Bardzo chciałabym tu zapisać wszystkie wrażenia, jakie pozbierałam w te kilka dni, ale okazuje się, że ich ogrom jest nie do opisania na jeden raz! 

Za mało, w skali roku, jest takich dni. Żyjemy w wiecznym pędzie, w kieracie, w schemacie, w nudnym, lecz funkcjonalnym porządku. 
Nie mamy czasu na chodzenie boso rankiem po rosie. 
Na babskie pogaduchy dzień po dniu. 
Na piwko z Tatą w środku tygodnia. 
Na spontaniczne wizyty znajomych i u znajomych. 

Można zrobić to w tydzień. 
Ale to tylko 1-2 tygodnie na 52 w całym roku. 
Za mało. Zdecydowanie za mało, jak na tyle dobra, ile można z tego zaczerpnąć. 


środa, 7 sierpnia 2013

Ja tu tylko na chwilkę

Mam nadzieję,że będzie mi wybaczony brak obecności tu.
Powiem Wam,że pewnego dnia uslyszałam w radiu o nowej formie odpoczynku, polegającej na rezygnacji z codziennych nawyków. I właśnie wprowadzam to w życie. W Zaniemyślu było prosto,bo tam wszystko działo się inaczej.
Sebastian wsłuchany we własny rytm, Kaja w psie instynkty, a ja w harmonii z tym wszystkim.
Teraz jesteśmy w W-chu. Chodzimy na pieszo, gotujemy to,na co rzadko starcza czasu, ja omijam komputery i telefony.
W ten sposób zamierzam spędzić jeszcze kilka dni, a co dalej-zobaczymy.
O wyjeździe nad jezioro jeszcze napiszę, bo cudnie było i mam nadzieję, że kolejny raz zawitamy tam prędzej niż za 12lat.
A na razie kończę, bo czuję,że i tak wciąż jestem niewystarczająco wypoczęta....
Czy samodzielna mama w ogóle kiedykolwiek bywa wypoczęta?

Powoli szykuję się na wizytę u lekarza.Moje samopoczucie fizyczne bywa ostatnio dość niepokojące. Póki co,zrzucam to na karb upałów...i wcale na nke nie narzekam. Niech sobie będą:-)  Wolę 100 razy bardziej niż tę znienawidzoną zimową walkę.

piątek, 2 sierpnia 2013

Cóż za rozpusta - drugi urlop przed nami :)

No! Jestem z siebie dumna. Przez 2 tygodnie sama poprowadziłam wszystkie auta i myślę, że udało mi się to zrobić lepiej niż kiedykolwiek :)  Napracowałam się , ale satysfakcję mam! 
Plan wykonany, a teraz udajemy się na zasłużony wypoczynek. 
Zaraz wsiadamy w auto i obieramy kierunek na Jezioro Raczyńskie. Już jestem cała podekscytowana! Super będzie tam wrócić po 12 latach! 
Zostajemy do wtorku, a później jedziemy do Wałbrzycha pobyć trochę z Dziadkiem i Pradziadkami Sebcia :) 
Pogoda wyśmienita , w aucie mam 10 pysznych piwek z lubuskiego browaru...czeka na nas wspaniałe towarzystwo w postaci kochanej mojej A. 
Pełnia szczęścia! :))))))))