Razem Lepiej!

Razem Lepiej!

środa, 30 listopada 2016

Reload

'Odśwież', to najczęściej klikany przeze mnie symbol w ciągu ostatniego tygodnia.
Tak namiętnie odświeżam ładunki na giełdach transportowych ;)
Tak tak...powróciłam z impetem na stare tory. Jest nieźle. Przynajmniej teraz, póki robię, co robię. Jak dalej będzie - okaże się.
Na dzień dzisiejszy nie narzekam.
Dzięki wyrozumiałości kolegów, często udaje mi się skończyć pracę wcześniej, co jest naprawdę wielką zaletą. Jeszcze jakoś dajemy radę ogarniać wszystko w domu. Chociaż lodówka pomału zaczyna świecić pustkami...- nie ma czasu na zakupy.
Ale jeszcze jemy obiady, jeszcze udaje mi się trenować i jeszcze Seba zdąża na swoje treningi. Ala jeszcze nie chodzi z odparzoną pupcią. Jeszcze nie wydarzyła się żadna katastrofa :)
Czyli to, co najważniejsze - póki co, jest na bieżąco ogarniane.
No niestety coś na tym ucierpieć musiało. I jest to wspólny czas mój i M.
W ciągu tygodnia ledwo zdążamy z sobą porozmawiać i wymienić się informacjami.

Na szczęście na poprzedni weekend, od dawna już byliśmy dogadani z dziadkami, że przejmą na jedną noc dzieciaki, abyśmy mogli gdzieś we 2 wyjść.
W sobotę wstałam o 6:30, o 10 byłam już po 5km joggingu. Potem przymierzyłam 8 sukni ślubnych. Zrobiłam obiad, poogarniałam dom i dzieci... no i szczerze powiedziawszy, gdy nadeszła 18, to najbardziej miałam ochotę się położyć.
M też nie pałał jakimś entuzjazmem do wyjścia.
No ale głupio byłoby nie skorzystać.
Myśleliśmy nawet, że może jednak kino i kolacja.
Ostatecznie jednak wypiliśmy w domu kilka drinków i werwa nam powróciła.
Szybki mejkap i w taxi na imprezę.

Nie byłam w żadnym klubie 2 lata. A możliwe, że i więcej.
Pojechaliśmy do chyba jedynego sensownego klubu w naszym mieście, w którym nigdy wcześniej nie byłam, chociaż ma minimum z 5 lat ;)
Przez całą noc z parkietu ściągały mnie tylko dwie potrzeby: pić i siusiu ;)
Przetańczyliśmy całą noc. Do 4.
Bawiliśmy się super!
DJ zagrał seta w naszych klimatach. Lataliśmy sobie we dwójkę jak za dawnych czasów.
Tego właśnie było nam trzeba!
Wyszliśmy stamtąd tak nakręceni, że poszliśmy do domu piechotą, drogą na około.
W domku jeszcze odpaliliśmy muzę, wypiliśmy po drinku....i o 6:30 już tylko zdrowy rozsądek kazał mi się wreszcie udać do łóżka.
24h na nogach!
Odchorowałam to w niedzielę :P

Ale warto było.
Ta noc zadziałała odświeżająco.
Tak jak to kiedyś bywało - przegadaliśmy sporo czasu, powiedzieliśmy sobie rzeczy, które gdzieś umykały w całym tym kieracie, a które czasem warto sobie przypomnieć.
Całowaliśmy się w tańcu jak małolaty.

I wreszcie mieliśmy czas, by znów spojrzeć na siebie wzajemnie jak na partnerów, a nie rodziców swoich dzieci.

Takie rzeczy umykają, czy się chce, czy nie chce.
Gubią się w codzienności.  W porządku dnia. W tygodniowym grafiku.
Przepadają gdzieś pomiędzy garami, pieluchami, praniem, pracą, notatkami z uczelni, obowiązkami...

Dlatego, dla wspólnego zdrowia psychicznego i dla powiewu świeżości w związku, takie wyjście we dwoje, powinno być obowiązkowe co jakiś czas.

Jeszcze przez dwa dni po tej imprezie czuliśmy coś ....jakby euforię tym wszystkim, co się wydarzyło.
Jeszcze szukaliśmy się po domu, żeby skraść kilka całusów.
I dzieci kładliśmy spać wcześniej, żeby w spokoju też móc się razem położyć - i nie odlecieć  w sekundę w ramiona Morfeusza ;)

Dzisiaj znowu rządzi kierat i terminarz.
Ale przypomnieliśmy sobie, że czasem można wcisnąć 'reload' lub 'reset' i we dwoje trochę się oderwać i rozerwać :)

My to na pewno niebawem powtórzymy.

A Wy? :)




piątek, 18 listopada 2016

Ten ostatni piątek i ostatnia sobota i ostatnia niedziela...

Ostatni weekend Matki Polki na pełny etat.
Od poniedziałku mama wraca do pracy.
A nie, sorry...
Mama nie wraca do pracy, tylko idzie do pracy. Nowej.
Co oczywiście wcale nie działa uspokajająco, ani kojąco.
Wcale też pocieszające nie jest, że do chwili obecnej nie jestem pewna, czy zdecydowałam jak należy Kilka dni temu pojawiła się propozycja, przez którą czuję totalne rozdarcie.
Decydująca była wizja zarobienia milionów monet....tylko, że właśnie głównie WIZJA, bo rzeczywistość może okazać się różna i mam tego pełną świadomość.

Ciężko mi jest.
Z ciężkim sercem odbiorę dzieciom moim ich czas i oddam cholernemu transportowi.
9 godzin poza domem. 9 godzin z dala od dzieciaków. 9 godzin, w czasie których nie będę mogła zrobić niczego dla nich. Poza tym, że zarobię.

Siedzę i planuję...jak to wszystko rozwiązać. Jak pogodzić te obowiązki. Jak być w 100 procentach matką dzieciom, matką pracującą, fitmamitą i matką-perfekcyjną panią domu.
Gdzie to wszystko zmieścić?

O wszystko się boję.
Że się nie sprawdzę, że będę tęsknić i że w dodatku z powodu zmniejszenia ilości ruchu urośnie mi z powrotem dupsko, a nie oszukujmy się - ciężko pracuję od dwóch miesięcy nad jego zmniejszaniem. I to też kosztuje mnie wiele.

Staram się jakoś pozytywnie nakręcać.
Czasem nawet się udaje.
Może byłoby łatwiej, gdybym miała pewność, że idę tam, gdzie rzeczywiście moje miejsce.... ale nie mam.
To kolejny początek.
Który to już raz zacznę od nowa?
Od kiedy się przeprowadziłam , czyli od 2,5 roku to będzie czwarty raz.
Każdy jeden jest okrutnie stresujący.

Rozmowy o pracę to wkrótce będzie moja nowa specjalizacja. Niczym mnie już nie zaskoczą. Ani quasi-podchwytliwymi zagajeniami, rodem z taniego podręcznika do marketingu, ani nagłym przejściem w rozmowie telefonicznej z polskiego na niemiecki a z niemieckiego na angielski.

Zatem i początki w nowej pracy nie  powinny  już robić na mnie wrażenia.... ale robią.
Zawsze się boję, czy sprostam wymaganiom i jaka będzie atmosfera.
Te częste zmiany odebrały mi poczucie własnej wartości jako pracownika i specjalisty w swojej dziedzinie.
Dlatego naprawdę - wcale nie jest mi lekko.

No ale nic.
Czas znowu spiąć poślady i sprostać nowemu wyzwaniu.
Koniec najdłuższego i ostatniego urlopu, jaki miałam.

Chociaż córka mi fajnie urosła w tym czasie.
I taka samodzielna się zrobiła.
Z czterozębnym, szerokim uśmiechem na twarzy do żłobka wjeżdża.

Tyle dobrze ;)






czwartek, 10 listopada 2016

Alicja w żłobku

Minął tydzień odkąd Mynia została "żłobkowiakiem".
Celowo nie pisałam o pierwszych jej dniach w nowym miejscu, bo początki wcale nie muszą być wyznacznikiem tego jak będzie dalej.
Tak też poniekąd zdarzyło się u nas.
Pierwszy płacz przy rozstaniu miał miejsce dopiero wczoraj.
Dzisiaj powtórka.
Podejrzewam, że młoda pokojarzyła sobie fakty i miejsce i zaczęła przewidywać co ją za chwilę czeka.
Na szczęście nie rozpacza zbyt długo, jak na razie, więc i tak jest dobrze.
Zostaje w żłobku na 4 godziny, ładnie tam je, śpi i bawi się.
Czasem panie, oddając mi ją, komentują, że za szybko, że one tak ją lubią, bo jest taka spokojna i uśmiechnięta.
Fajnie słyszeć.
Kamień z serca matki.
Choć to tylko kawałek obciążenia.
Bo na samą myśl, że zostało mi półtora tygodnia do Wielkiej Zmiany - czyli rozpoczęcia pracy, czuję nie tylko na sercu, ale i w żołądku...nawet nie kamień, a głaz wręcz.
No ale cóż...taka kolej losu.

Wracając jednak do tego pierwszego płaczu Alusi w żłobku, miał on związek ze zmianą sytuacji.
Otóż wczoraj tak się poukładało, że pierwszy raz nie odprowadzałam Ali sama, tylko razem z Sebastianem.
Od razu widać było po niej zmianę, bo zwykle już w szatni łypała na mnie przestraszonym spojrzeniem i stawała się spięta. Tym razem była zadowolona, roześmiana i rozgadana.
Mina jej zrzedła dopiero, gdy wzięła ją na ręce żłobkowa ciocia i zaczęły się oddalać, a my z Sebastianem zostaliśmy na korytarzu.
To wtedy wybuchła płaczem.
Wyszliśmy z Sebą szybko, żeby nas nie widziała i jeszcze bardziej się nie rozdrażniała.
Idąc do auta, spojrzałam na syna i zauważyłam, że aż mu szczęka chodzi, tak zagryzł zęby.
Zatrzymaliśmy się, kucnęłam przy nim, pytając czy wszystko w porządku.
Nie patrząc mi w oczy, powiedział, że tak.
Zapytałam, czy zmartwił się, bo Alicja się rozpłakała.
I wtedy przytulił się i rozpłakał, pytając, czy ona musi tam zostać i czy będzie cały czas płakała.
Wytłumaczyłam, że oczywiście nie, że na pewno już pani daje jej śniadanko i zaraz będzie się bawiła. Że kiedy ją odbieram, to nigdy nie płacze i zawsze jest uśmiechnięta.
Uspokoił się i pojechaliśmy do przedszkola.
W szatni jednak widziałam, że nadal przeżywa tę sytuację.
Ponownie zapytałam,czy jeszcze się martwi.
A po małych polikach ponownie popłynęły ciurkiem łzy.
"Czy ja nie mogę, tam iść i zostać z Aliśią w żłobku? Żeby ona nie była tam sama?"
Znów wytłumaczyłam, przytuliłam.
Uspokoił się.
Zaprowadziłam go do jego grupy i dalej już było ok.
Chociaż po powrocie mówił, że dalej było mu smutno w przedszkolu, bo myślał o tym jak Ala płakała.
Kiedy po południu byli razem w domu, wyjątkowo dużo się z nią bawił i zajmował się nią.

A ja... z jednej strony najpierw żal mi było obojga.
Serce mi pęka za każdym razem , kiedy moje dzieci płaczą bo naprawdę jest im smutno.
A zupełnie inny jest ich płacz, gdy próbują coś na nas wymusić, a gdy rzeczywiście coś je poruszy.

Z drugiej jednak strony, pomyślałam sobie, że jako rodzice, udało nam się zrobić coś dobrze.

Widzimy więź pomiędzy dzieciakami na co dzień. Teraz po raz pierwszy, zobaczyłam ją w sytuacji "zagrożenia", bo w ich oczach tak można określić tamten moment.
I dla mnie było to po prostu wyjątkowe i piękne.
Są jeszcze takie małe, a już stają za sobą wzajemnie.

Wiem doskonale, że im dalej, im dzieci starsze, tym bywa ciężej z utrzymaniem tej więzi. Ale może chociaż udało nam się zbudować dobrą podstawę na przyszłość.

Tak, czy inaczej, jestem z nich dumna.
I rozczulona :)

środa, 2 listopada 2016

Jesienne smutki

Czasem nienawidzę jesieni. 
Jest przewrotna. 
Bywa niedobra. 
Smutna i zawsze przynosi coś przykrego. 
Jedyny wyjątek, sprzed roku, czyli narodziny naszej córeczki, w najsmutniejsze  święto, to chyba był wyjątek potwierdzający regułę. 

Za 4 dni druga rocznica utraty ciąży. 
Nie przeżywam tego na co dzień, ale zwykle koło tej daty zaczyna mi się przypominać. 
Przemykają obrazy przed oczami, tej krwi, pustego USG...

W tym roku wszystko to wraca jeszcze bardziej. 
Dwie bliskie mi dziewczyny straciły swoje ciąże.

Już wiem, że to statystycznie bardzo częste. 
Wiem, że człowiek jakoś daje radę to przeżyć i podnieść się po tym. 
Ostatecznie jest też w stanie zdecydować się na kolejną próbę. 
Tak, na szczęście, działa nasz kobiecy instynkt. 

Ale znam tak dobrze to uczucie rozczarowania, pustki...wielkiej straty. 
Straconych marzeń i wyobrażeń, które, czy chcemy, czy nie, już od momentu ujrzenia drugiej kreski na teście, zaczynają kiełkować w głowach i sercach. 

Znam dobrze cały ten ból i chyba dlatego bardzo przeżywam, kiedy ktoś bliski musi także przez to przejść. 
Strasznie mi przykro i smutno. 

I jak zwykle - Świat wcale nie ma zamiaru się zatrzymać.