Razem Lepiej!

Razem Lepiej!

środa, 24 września 2014

Wyznanie

"Kofam Mamę! I Tatę teś kofam"

Spontanicznie oznajmił mi dziś wieczorem nasz trzylatek,siedząc wtulony we mnie na fotelu.
Możliwe,że taki przypływ czułości to sprawka gorączki,z którą walczymy od wczorajszej nocy.
Jest to bez znaczenia.
Bo te słowa mają magiczną moc-przeganiania trosk,smutkow i pochmurnych rozważań.
Nagle wszystko to przestaje mieć znaczenie. Bo przecież najważniejsze już mam.

sobota, 20 września 2014

3

3 lata.
Cudowny nasz Synek jest już takim dużym chłopcem!
Moim Wielkim Szczesciem.
Światłem w tunelu.
Sensem Życia.
Motywatorem,dopalaczem,rozpogadzaczem najgorszego dnia. Dumą.

KOCHAM CIĘ, Dziecko Moje!

Nie mam niestety sił pisać o tym piękniej.

Wczoraj straciłam pracę.
Dziś pracuję nad tym,aby nie tracić ducha.

piątek, 19 września 2014

Zabawkowa randka

Wczoraj krótko przed 17 wysiadałam z samochodu pod domem. Obok mnie przejechało znajome auto.
Pomyślałam, że chyba plany się zmieniły.
Zabrałam torbę z laptopem, torebkę i z uśmiechem od ucha do ucha, nad którym wciąż nie mogę i nie chcę zapanować, podążyłam w kierunku parkującego wozu.
Wysiadł On. Równie szeroko uśmiechnięty jak ja.
"A tak myślałem, że Cię spotkam pod blokiem"

Buzi buzi.

"Możesz na chwilę przytrzymać mój plecak?"
Zanurkował z powrotem w aucie, po chwili wynurzył się, trzymając w rękach różę. Nawet nie czerwoną. Szkarłatną. Piękną.

"Czerwona...jak...jak...nasza miłość. Kto by pomyślał, że to już osiem miesięcy...?"

Taki drobiazg.
Kwiatek zwykły. Piękny w swojej prostocie.
Bez wstążeczki nawet.
A sprawił, że już niemal eksplodowałam z nadmiaru uczuć.

8 miesięcy to w sumie żadna okazja. Zresztą otrzymuję takie kwiatki co jakiś czas zupełnie spontanicznie.I za każdym razem sprawiają mi ogromną przyjemność.


Po południu wybraliśmy się po prezent urodzinowy dla Sebcia. Myślałam, że będę kupować go sama, ale Misiek zadzwonił, żebyśmy pojechali razem, skoro ma trochę wolnego czasu.
Mieliśmy kupić kolejkę elektryczną. Jakąś fajną, sporą, żeby można było rozłożyć ją w Sebka nowym pokoju.
Niestety żadna z oferowanych nie spełniła naszych oczekiwań. A te, które ewentualnie spełniały, kosztowały za dużo. Wybraliśmy więc prostą, niewielką na start,żeby sprawdzić, czy w ogóle Seba będzie miał ochotę się nią bawić. Jeśli się sprawdzi, to wybierzemy później jakąś kolekcję i będziemy mu zbierać.
Ja chciałam jeszcze kręgle, abyśmy mogli wszyscy razem w nie grać.
Wzięliśmy więc i kręgle.
Misiek już od dawna mówił o małej wędce. Akurat byłą ostatnia wędka i gumowe rybki - do zabawy w wannie.
"Ale przecież niedługo się przeprowadzimy i nie będziemy mieli wanny"
"To będzie miał u Dziadków"
Wędka pod pachę.
I na sam koniec dostrzegł jeszcze rybkę, która strzela kulkami - trzeba celować w małe pachołki aby je zbić.
No i musieliśmy wziąć jeszcze to "bo ja zawsze się lubiłem w takie coś bawić. I zobacz jakie tanie!"
W ten sposób wyszliśmy z wielką torbą zabawek.

Jesteśmy okropnie niekonsekwentnymi rodzicami...
ale taką nam to przyjemność sprawiło! :)
Patrzyłam na M. z jakim zaangażowaniem i entuzjazmem dobierał te zabawki...Tatuś nasz kochany...nie mogłam nam obojgu tego odmówić.
Lecz tylko ten jeden raz pozwalam na takie szaleństwa! Bo to pierwsze Urodziny Becia, które spędzimy jako rodzinka.
Świętowanie urodzin zaczynamy już dzisiaj - Chrzestny nasz najlepszy z Żonką przyjadą do nas na kawkę.
Jutro dmuchanie świeczek w rodzinnym gronie, a w niedzielę wyruszamy do Wrocławia spędzić dzień w Aquaparku i Zoo :)

A jeszcze całe to nasze wczorajsze wyjście zwieńczyliśmy dwoma kubkami gorącej czekolady z lodami i bitą śmietaną.
I sami trochę jak dzieciaki wczoraj byliśmy.
Super popołudnie!

8 miesięcy...wiem, że to kropla w morzu, jednak wydawało mi się, że po takim czasie mija już cała euforia. A nam nic nie mija. Wręcz przeciwnie.
Uwielbiam Mojego Chłopaka do szaleństwa :)

środa, 17 września 2014

Moje Chłopaki

Tak sobie dzisiaj siedzę (w pracy) i rozmyślam. Czasu mam trochę wolnego, więc przeglądam "internety" własne.
Zdjęcia, posty itp. Nawet rozmowy nasze z Misiem...z tych pierwszych dni. Kiedy oszołomieni jeszcze, pełni byliśmy zdziwienia i obaw.
Największy strach tyczył się Sebastiana.
Nie potrafiliśmy sobie wyobrazić jak to wszystko ma wyglądać, w jaki sposób to pogodzić, i jak się wszyscy mamy w nowej sytuacji odnaleźć.

Dzisiaj z perspektywy tych kilku miesięcy mogę powiedzieć, że wszystko się ułożyło jakby samo.
Czasem jeszcze o tym rozmawiamy, Misiek podkreśla, że wiele w tym Sebcia zasługi. Tego, jakim jest otwartym i pogodnym dzieckiem. Że jego po prostu nie można nie lubić.
Ja uważam, że sukces należy do nich obu.
Mam w domu dwóch wyjątkowych chłopaków.

Ten mniejszy jest mądry, ma świetną pamięć, jest bystry, potrafi być przeuroczy, pełny jest dziecięcej żywotności i entuzjazmu do wszystkiego i wszystkich.

Ten większy jest ciepły, opiekuńczy i odważny. Pracowity, odpowiedzialny i oddany wszystkiemu, co robi.
Połączenie tych cech obu chłopaków, musiało stworzyć związek idealny :)

Jakkolwiek jednak, uważam że mam w domu Bohatera.
I nie dlatego, że właśnie pełen zapału przesuwa w górę wszystkie kontakty w nowym mieszkaniu, łata stare dziury, wierci nowe i dźwiga meble w te i nazat.
To znaczy... dlatego również.
Ale Bohaterem jest w moich oczach, bo zupełnie niespodziewanie został tatą. I nie mógł tego zaplanować, nie dostał 9 miesięcy aby oswoić się z tą myślą.
Stanęło przed nim po prostu 2,5- letnie dziecko i po kilku miesiącach wspólnego mieszkania, pewnego dnia przestało wobec niego używać słowa "wuja", zamieniając je na "tata". I teraz w domu naszym słowo to rozbrzmiewa setki razy dziennie, w różnych formach i odmianach:
Tata
Tato
Tatuś
Tata Mifał
Tata Misiek
Tati
...

A on sam, chyba też nie do końca kontrolując to, od dawna nazywa Syna - Synem :)

Mogłabym tu peany pisać na ich cześć codziennie.
Każdego dnia widzę ich razem i dostrzegam małe gesty, świadczące o niesamowitej zażyłości, jaka między nimi się stworzyła.
Misiek wstaje w nocy, jeśli Seba z jakiegoś powodu się przebudzi - słyszy go przede mną.
Robi dla niego rano jajecznicę albo paróweczki, kroi chleb i studzi herbatę.
Smaruje małego pianką do golenia. Stoją tak we 2 w łazience i się golą.
Prowadzi go do przedszkola, lub z niego odbiera i albo jest dumny, bo Syna chwalą, albo się wstydzi za niego, kiedy coś narozrabia.
Prowadzi rozmowy wychowawcze, udziela reprymendy, a jak nic nie działa, to tak huknie, że aż ja się czasami wystraszę.
Przenosi go na rękach przez błoto po kolana, w trakcie grzybobrania.
Pozwala kręcić kołowrotkiem na rybach.
Całuje główkę.
Daje buziaka na dobranoc.

I robi tysiąc innych fajnych "tatowych" czynności, za które kocham Go po prostu tak niemożliwie, strasznie, kosmicznie mocno, że nie da się tego opisać.

A Sebastian dłużny nie pozostaje.
Obejmuje szyję taty obiema łapkami w taki cudowny dziecięcy sposób.
Daje buziaczki.
Tuli się do nogi.
Wyczekuje godzinami w oknie sto razy pytając
"gdzie jest mój tata?
gdzie on się schował?
gdzie on podział?"
A kiedy słychać szczęk klucza w zamku, biegnie w podskokach piszcząc radośnie.
Z powrotu Taty z pracy cieszy się bardziej entuzjastycznie niż nasz pies :)
Jeśli może coś podzielić, to daje dla siebie, dla Mamy i dla Taty.
Jeśli chce gdzieś pojechać, to zawsze zaznacza, że z Mamą, z Tatą i Kają.

Tyle mamy w domu Szczęścia, Miłości, pozytywnych emocji i tyle pięknych obrazków.

I nawet jeśli, tak jak teraz, jesteśmy przemęczeni, przytłoczeni nadmiarem obowiązków, nie mamy dla siebie  czasu, a jeśli mamy, to zasypiamy zanim zdążymy dobrze go wykorzystać, to wciąż w całej tej miłości i niezwykłej nowej relacji, jest niewyczerpane źródło, z którego możemy czerpać nowe siły.

Jestem zakochana! Zauroczona po uszy i wyżej...w obu moich chłopakach.
Są najlepsi na Świecie.
Każdy z osobna i obaj razem.








piątek, 12 września 2014

Albert i Rudy

W piątek tydzień temu wybrałam się z Synem na zakupy wyprawkowe.
Oczywiście ja byłam dużo bardziej podekscytowana niż on.
Od dzieciństwa uwielbiałam te zakupy.
Szłyśmy z mamą na taki "Manhattan".
Chyba w każdym mieście było, lub nadal jest takie miejsce - wielki plac,na którym w tak zwanych "szczękach", handlarze wystawiali wszystko - kasety magnetofonowe, kosmetyki Celia i Bell, ciuchy z Tuszyna, albo Raszyna.
Gdzieś pomiędzy można było nabyć warzywa i owoce. Jeszcze dalej na kocach, swoje towary prezentowali imigranci. Można było spotkać na przykład Pana Alberta - doktora nauk ścisłych, pochodzącego z Armenii. Przywoził w tych wielkich torbach w kratę,  przedmioty radzieckiej produkcji. Wyciskarka do czosnku typu "gniotsja nie łamiotsja" - przeżyła wszystkie Fackemalmanny, Betterwary i inne w naszym domu. Albo najlepsza gierka na świecie - wilk łapiący jajka, bądź kucharzyk podbijający patelnią kiełbaski i udka z kurczaka.
Pamiętacie?
Ale bym pograła!!!

Pod koniec wakacji na "Manhattanie" pojawiały się nowe stoiska - z używanymi podręcznikami oraz wszelkimi przyborami szkolnymi. Biały klej do papieru, nożyczki z oczkami, temperówka z pojemniczkiem na opiłki, zeszyty, zapachowe (!) okładki,wymazywacz do pióra, kredki, farby, piórnik - z wyposażeniem, albo bez. Rozkładany. Albo piętrowy.
Uwielbiałam ten dzień, kiedy jechałyśmy z mamą kupować wyprawkę. Mogłam wybierać pośród tyyyyylu barwnych przedmiotów.
Były takie lata, że mama pozwalała mi wybrać niemal wszystko.
Były też takie, że większość wskazywała sama, a przed zakupami przeglądałyśmy dokładnie szafki aby sprawdzić, z poprzedniego roku nadaje się jeszcze do wykorzystania.
Dzisiaj wiem, że to były te lata, kiedy coś nie szło i mama przechodziła na "tryb oszczędnościowy".
Nie mniej jednak, wspominam dobrze wszystkie te zakupy.

Dlatego też z nie mniejszym entuzjazmem zabrałam Syna do hipermarketu po przedszkolną wyprawkę. Wybraliśmy razem klej, plastelinę, kredki (tutaj musiałam trochę zadziałać, bo naprawdę nie rozumiem dlaczego kredki z Samolotami Disneya na obrazku są dwa razy droższe niż z czymś innym, co nie pochodzi z popularnej bajki). Skończyliśmy zakupy papiernicze i podjechaliśmy jeszcze do Rosmanna, ponieważ na liście wyprawkowej widniały też przybory do mycia zębów. Wybrał sobie szczoteczkę i pastę. Podeszliśmy jeszcze obok po jakiś kolorowy kubeczek. Kupiłam dwa. 1,49 za sztukę, a takie przyjemne - jeden zielony z żabką, drugi czerwony z misiem.



Tego Rudego zauważyłam już wcześniej.
Znam go z widzenia.
Od tamtych czasów, kiedy grałam w radziecką gierkę. Mieszkaliśmy w tym samym bloku.
Bałam się go trochę.
Zawsze chodził ze starszym bratem. A może nawet i dwoma... wszyscy byli jacyś tacy dłudzy i mieli charakterystyczny dziwny chód. Nie bawili się z nami. Szlajali się po ulicy. Nie wiem co robili, zwykle starałam się ich unikać. Byli zaniedbani. Czasem nas straszyli. Nie byli takimi zwykłymi dzieciakami, jak cała reszta.

Wychodzimy z Sebkiem z siatkami z drugiego sklepu. Rudy idzie w naszą stronę. Dzisiaj się go nie boję, chociaż dalej sięgam mu ledwo wyżej pasa. Już się domyślam o co chodzi.
"Może mi Pani dołożyć 50 groszy? Widzi Pani - dostałem chleb - nie wyrzuciłem..."
Nie czekam aż dokończy, wyjmuję pieniądze z portfela.
Podaję mu, patrzę mu w oczy. Dziwne są.
Myślę, że pewnie ćpa. Taki efekt dają narkotyki, albo psychtropy. Znam dobrze ten wzrok.

Dziękuje mi, rozchodzimy się.
W głowie pojawia się myśl, że może mogłam coś wspomnieć, że się znamy z podwórka. Że z ciekawości zapytałabym dlaczego żebra i na co tak naprawdę?
Idziemy do Biedronki, kupuję coś jeszcze.
Przy samochodzie Rudy zaczepia mnie ponownie - obniżył stawkę - prosi o 40 groszy.
Odpowiadam, że już mu dałam.
"Aaa przepraszam, wszystkie samochody takie podobne..."

Myślę, że wcale nie przy samochodzie dawałam mu tę kasę.
I sama siebie strofuję w myślach, że jakaś nienormalna jestem, że chciałam go o coś pytać.
I że może jeszcze sobie wyobrażałam, że mi opowie historię swojego życia.
Reporterka się znalazła!

Mimo tego, jakoś nie mogę przestać o nim myśleć.

Spróbowałam sama sobie odpowiedzieć o co mi chodzi z tym facetem?
I doszłam do wniosku, że poczułam rozczarowanie.
Ucieszyłabym się, gdybym go spotkała w tym sklepie na zakupach. Normalnie ubranego. Może z żoną, z dziećmi? Może w jakiejś pracy?
Ale minęło ponad 20 lat, a on dalej jest taki straszny jak wtedy.
Nie wiem dlaczego, ale mogę się domyślać.
Akurat tu w Wałbrzychu można to napotkać praktycznie na każdym kroku. Jeden za drugim - dowody na to jak pochodzenie determinuje nasze dalsze życie.
Zamknięto huty, kopalnie...górnicy zostali bez dochodu. Mieli małe dzieci, brakowało pieniędzy, nie było nowych miejsc pracy. Wszyscy zaczęli pić. Patologia rozprzestrzeniała się jak szarańcza. Dzieci rosły w tej patologii. Byli górnicy w znakomitej większości nie znaleźli nowego zajęcia. Dzieci nauczyły się takiego życia - bez pracy, bez ambicji, bez planów. Za to z alkoholem i używkami.
Strasznie to smutne.

Pod domem wynieśliśmy z Sebciem nasze zakupy z auta. Siatki pełne przyborów przedszkolnych.
Patrzę na Synka.
Tak bardzo się cieszę, że mogłam kupić mu tę wyprawkę.
Że sprawiło mi to radość, bo sama chodziłam z mamą na takie zakupy.
Że los i dzieje naszej rodziny spowodowały, że od pokoleń żyjemy na bardzo przyzwoitym poziomie.
Że dzieci w naszej rodzinie mogły się kształcić w szkołach i na uniwersytetach. I wyniosły z domu dobre wzorce.
Doceniam, że dzięki Rodzinie, mogę zagwarantować Synowi dobry start. Że przyzwyczaimy go do pewnego modelu życia, który najprawdopodobniej zechce w przyszłości powielić.

Mam świadomość, że czasy są niepewne. I nigdy nie wiadomo, czy kiedyś nie sprawią, że będąc doktorem nauk ścisłych, trzeba będzie coś sprzedawać w obcym kraju na bazarze...
Lecz póki co mamy wszyscy ogromny komfort. Jestem za to wdzięczna każdemu czynnikowi, który to umożliwił. I cieszę się, że potrafimy to jak najlepiej wykorzystywać.

czwartek, 11 września 2014

Ślubny garnitur

Pozostając jeszcze przez moment w tematyce Ślubnej...

Nasze weekendowe wyjście uświadomiło mi, że pomimo pewności, jaką mam z Miśka strony i faktu, że jego uczucia wobec mnie nie podlegają najmniejszej wątpliwości na chwilę obecną, jestem jednak odrobinkę zazdrosna o to, że był żonaty :)

Jemu się do tego nie przyznałam, ale Wam mogę chyba.

A o tej zazdrości przypomniał mi...garnitur.

Szykując się na sobotnie przyjęcie, pojechaliśmy do Miśka mieszkania po garnitur. Niestety jedyny gajer, jakim dysponuje Mój Chłopak...to jego ślubne odzienie. Przymierzał go, aby sprawdzić , czy nie jest za duży. I gdy tak stanął przed mną...bardzo przystojny w tym stroju... poczułam delikatne ukłucie zazdrości.
Drugi raz poczułam to samo, gdy słuchaliśmy w Kościele przysięgi. Gdzieśtam z tyłu głowy pojawiło się wspomnienie, że niewiele ponad rok temu to on przysięgał.
Innej.


Nie jest to oczywiście żadną dla mnie nowością. I nie jest to też wielkim problemem. Przeważnie wręcz śmiejemy się z tego wszystkiego przy różnych okazjach. Nawet teraz w sobotę, ksiądz w kazaniu powiedział, iż zawsze przy okazji uczestnictwa w tej ceremonii, zachęca wszystkich do tego, by przypomnieli sobie swoje własne Śluby,odkurzyli wspomnienia...W tym momencie większość znajomych Miśka ukradkiem zerknęło na niego...i o mało wszyscy nie wybuchnęliśmy śmiechem.

Zdaje się, że ja...w całym tym wielkim zamieszaniu, jakie zrobiliśmy, w trakcie tego przewrotu życiowego, kompletnie wyparłam z pamięci ten szczegół, że jestem z czyimś byłym mężem.
I teraz tak sobie myślę, że to chyba jest dosyć normalne, że teraz, kiedy ten fakt, chcąc nie chcąc, do nas wrócił,  poczułam delikatny dyskomfort.
Chyba każdy pragnie być w życiu swojego partnera tą jedyną osobą...

I tak przy okazji zastanawiam się nad tym, dlaczego niektórzy są przeciwnikami ślubów?
Owszem, mają dość silne i rzeczowe argumenty, ale jednak do mnie to jakoś nie do końca przemawia.
Za to trafia do mnie zawsze to, co podczas Zaślubin, mówią księża i urzędnicy. Czy to od strony "duchowej" czy też "prawnej", jest to wyjątkowy rodzaj pewnej obietnicy i gwarancji. Dla mnie osobiście bardzo istotnej. Jest to forma zadeklarowania odpowiedzialności, złożona głośno przy świadkach, a także na piśmie.

Bardzo chcę zostać Żoną :)
I nic, że drugą.
M. mówi, że i tak tylko ja będę tą prawdziwą
:D

Z przyjemnością przysięgnę wszystko to, co przysiąc należy, a nawet jeszcze więcej. A z jeszcze większą przyjemnością wysłucham tego, co obieca M.
Fajnie będzie.

Aż się cieszę, że mogę sobie teraz na to cierpliwie czekać :)

wtorek, 9 września 2014

Dziewczęce marzenie

Marzyłam o weselu.
Całe lata.
Oglądałam oczami wyobraźni niewielki Kościół, którego wnętrze przystrojone jasnymi kwiatami, staje się przyjemnie ocieplone.
Słyszałam słowa mądrego księdza.
I przysięgę, wypowiadaną drżącym ze wzruszenia głosem.
Widziałam małą druhnę, sypiącą płatki kwiatów.
Siebie w sukni, męża we fraku.
Obrączki z tytanem.
Licznych gości.
Wesele, tort, niespodzianki, zabawy, taniec, radość...
Ja - księżniczka tego dnia.
I On - miłość mojego życia.
Splatamy zaobrączkowane palce.
Pocałunki pod welonem.

Ahhh...

Jako dziecko nie bywałam na Weselach, rodzice zwykle chodzili sami. Więc na pierwszym byłam w czasie studiów. Baaardzo mi się podobało!
Później nastąpiła cała fala.
Co roku ktoś świętował zawarcie związku małżeńskiego. W najbardziej intensywnym sezonie bawiłam się 4 razy.
Pamiętam chyba każdą z tych imprez.
Każda inna, wszystkie cudowne.
Zawsze wzruszam się podczas ceremonii, czy to w Kościele, czy w Urzędzie.
Podziwiam wszystkie Panny Młode, bo tego dnia wyglądają wręcz zjawiskowo, błyszczą jak prawdziwe gwiazdy a szczęściem aż oślepiają.
Obserwowanie tego, jest naprawdę fantastyczne. Ta pozytywna aura bardzo się udziela.

Mniej- więcej na połowę tych przyjęć szłam bez osoby towarzyszącej.
Zawsze w kościele słuchałam przysięgi i myślałam, że bardzo pragnę zakochać się tak prawdziwie, aby móc tę wzniosłą chwilę kiedyś przeżyć. Obiecać miłość, wierność i uczciwość małżeńską...aż do śmierci.
Gorąco prosiłam, by jeszcze kiedyś było mi to dane.

Ostatni raz prosiłam o to na ślubie Miśka :)

W sobotę wybraliśmy się razem na Ślub i Wesele K.i M.. Wiedziałam, że tym razem na pewno się wytańczę, bo już kiedyś poszliśmy z Miśkiem razem na wesele i bawiliśmy się świetnie.

Do Kościoła weszliśmy trzymając się za ręce.
I tak pozostało do samego końca.

Tym razem nie prosiłam.
Dziękowałam.

Spoglądaliśmy na siebie od czasu do czasu.
Czułam pewność.

Wiem, że teraz jest ten czas, kiedy mogłabym spełnić moje marzenie....

ale....

...ale chyba niestety z niego wyrosłam.

Bawiliśmy się fajnie, to prawda. Para Młoda bawiła się najlepiej i uważam, że tak właśnie powinno być. Orkiestra była świetna. Jedzenie niezłe...a na poprawinach wspaniałe :)

W pewnym momencie jednak, spojrzeliśmy oboje na to wszystko i jednocześnie niemal powiedzieliśmy do siebie, że aż tak nas to jednak nie bawi.
I przekonaliśmy się już tak na 100% do tego, o czym rozmawiamy od początku - że własnego wesela nie chcemy.
Za moment było rzucanie welonu i krawatu. Żadne z nas nie złapało ( ja i tak już 3 w życiu chwyciłam i jakoś nic się nie wydarzyło z tej okazji :P )
Misiek powiedział
"I tak się z Tobą hajtnę. Na Dominikanie".

Czy będzie to Dominikana, o której również marzyłam od lat.
Czy Bali, Goa, czy może Santorini, na które zachorowałam niedawno, czy też uwielbiany przeze mnie Nesebar, czy będzie to po prostu moja ulubiona knajpka w niedalekim Zagórzu Śląskim... wiemy, że nie będzie takiego Weselicha.
Z przytupem. Z oczepinami. Z Kaczuchami, La-ba-do, sprośnymi rymowankami, śledziami, flaczkami, pijanym wójkiem Edkiem i chwiejącym się na nogach kuzynem Olkiem.
Nie będzie sukni za miliony monet, ani limuzyny.
I kredytu na kilkadziesiąt tysięcy też nie będzie.

Już o tym wszystkim nie marzę.

Widuję nas teraz w jakimś magicznym miejscu z pięknymi widokami.
My,Synek,Rodzice,Rodzeństwo, Najbliżsi Przyjaciele i fotograf.
Jeśli przyjęcie, to najchętniej również na dworze. Bez tej całej pompy. Na luzie, z taką muzyką, jaką lubimy. Z ludźmi których kochamy, którzy życzą nam dobrze i którym przyjemność sprawi dzielenie z nami tego szczęśliwego momentu.
Których szczerze wzruszy to, co sobie obiecamy tego dnia.

Wyrosłam z dziewczęcego marzenia.

Lecz wcale nie jest mi go żal.
Zostanę Żoną swego Męża. Bez balu, ale przecież z przekonaniem i pewnością, że to właśnie o Niego tyle razy prosiłam żarliwie w Kościele.....

...nawet mimo tego, że to On za mocno się "rozchwiał" na poprawinach i jeszcze do wczorajszej nocy odzywałam się do niego tylko tyle, ile musiałam ;)



wtorek, 2 września 2014

Post o świcie pisany

Jest 6:22.
Rano.
Chyba pierwszy raz piszę notkę o tak dziwnej porze.
Misiek wstawał o 5, aby na 6 być w pracy. Zbudziłam się z nim i nie mogłam już usnąć.
Znacie ten moment, kiedy bardzo chcecie zasnąć, ale miliony myśli krążą Wam po głowie?
Irytujące.
W dodatku, tak naprawdę, wcale nie mam nic takiego do przemyślenia, co nie cierpiałoby zwłoki.
No ale spać nie mogę.
Napiszę więc o tym tutaj, a później trochę popracuję.

Od zeszłego tygodnia siedzę z Sebkiem na zwolnieniu. Mały się pochorował trochę. Mieliśmy dwa ciężkie dni ( i noce), kiedy to przypomniało mi się dokładnie, jak to jest mieć w domu niemowlaczka.
Szczerze? Zwątpiłam, czy aby na pewno czuję się na to gotowa.
Troskałam się o nasze dziecię, gdy praktycznie nie spało przez całą noc, bo tak źle się czuło.
Tuliłam, kołysałam, głaskałam, poiłam, całowałam, trzymałam za rączkę.
W ciągu dnia nosiłam i spełniałam wszelkie zachcianki małego choruszka...jednocześnie drugą ręką mieszając zupę, a trzecią (której oczywiście nie mam), pracując przy komputerze.
Wieczorem byłam już tak zmęczona, że padłam przy włączonym świetle ,czytając książkę.

Dzisiaj jest już dużo lepiej, Seba praktycznie zdrowy, ale ponieważ dostał długie L4 od Pani doktor, ma zakaz pójścia do przedszkola, więc siedzimy sobie w domu nadal. Szkoda tylko, że ominęło go rozpoczęcie Roku Przedszkolnego.
No ale mamy w zamian namiastkę urlopu.
Przynajmniej ja.

Urlop polega na tym, że codziennie gotuję obiad z dwóch dań (Misiek teraz pracuje po 10h codziennie, więc muszę o niego zadbać), doczyściłam lodówkę, jeżdżę na zakupy, zamawiam drzwi i klamki do nowego mieszkania, załatwiam sprawy służbowe, bankowe i urzędowe.

Urlop też charakteryzuje się tym, że siedząc teraz, o 6:34, słyszę jedynie senne mamrotanie mojego Synka, pochrapywanie Psa, którego wpuściłam pod kołdrę oraz stukanie  o parapet, padającego trzeci dzień , deszczu.
Tak...jest początek września i lato zdecydowanie powiedziało nam "żegnajcie".
Nawet dobrze nie zauważyłam, kiedy tak sobie przeszło obok, sprawiając, że klapki jakoś przekładają się same wciąż bardziej w głąb szafy, a letnie sukienki schowały się pod bluzkami z długim rękawem.


Ale szczerze mówiąc, pomimo, że aura już jesienna, i że obowiązków nigdy mi nie brak,  i tak odpoczywam.
Tak mi dały w kość te ostatnie miesiące, że każde oderwanie się od ładowania samochodów, wyliczania tras i przeliczania euro za kilometr, uznaję za cudny wypoczynek.
Zawsze lubiłam urlopy we wrześniu.  Sprawiały wrażenie pewnego przedłużenia tego letniego klimatu.
We wrześniu jest Winobranie.
I co rok wycieczkę firmową mieliśmy w tym właśnie miesiącu.
I wydarzenie najważniejsze- Syna urodziny.

W tym roku oczywiście będzie inaczej. Bo w tym roku inaczej jest wszystko.
Więc niestety na Winobranie dotrzeć nie damy rady, chociaż bardzo chciałam Miśkowi pokazać.
Wycieczka również mnie ominie, skoro firmę zdecydowałam się zmienić.
Urodziny oczywiście będą.
Ale takie inne. Bez Chrzestnego i całej Rodzinki.zg.
Szczerze mówiąc, chyba nawet żadnej imprezy nie wyprawimy z tej okazji, bo trzeba skupić się na mieszkaniu.
Swoją drogą dokładnie pamiętam, jak rok temu, po Sebka drugich urodzinach, pisałam, że teraz mamy takie krótkie imprezy, że ledwie usiadłam, a już goście się rozeszli. I pamiętam doskonale jak szykowałam to przyjęcie i co gotowałam. Wydaje mi się, że tak niedawno to było.
A z drugiej strony tak wiele się wydarzyło i zmieniło od tego momentu!

Takie oto myśli krążą mi po głowie, kiedy deszcz wciąż stuka o szyby, a za oknem szarość pomału się rozjaśnia.
Właściwie, całkiem przyjemna pora na pisanie bloga.
Pies nadal pochrapuje.
Dziecię oddycha miarowo.
Dopijam herbatę i już mam w głowie  gotowy plan na to, co dzisiaj uda mi się załatwić.

Miłego dnia!