Razem Lepiej!

Razem Lepiej!

piątek, 28 sierpnia 2015

Noce strachu


Wczoraj w nocy miałam sen.
W jakimś hotelu, w którym trwał remont, szukaliśmy razem z Sebciem pokoju.
Uciekł mi i nagle zobaczyłam go na rusztowaniu.
Poślizgnął się i spadł.
Upadł z wielkim hukiem twarzą w stertę gruzu.
Obudziłam się z sercem walącym z całej siły.
Wlepiłam oczy w sufit, żeby tylko nie zasnąć ponownie, ze strachu, że sen będzie miał kontynuację....

Dziś w nocy:

Cztery godziny snu.
Z cogodzinną przerwą na mierzenie temperatury.
Nerwy
nerwy
nerwy

Nerwowa nawet Alicja w brzuchu,
kopie ile może,
prawie jakby ciągnęła mnie za rękę, pytając bez końca "Mamooo mamoooo co się dzieje? Co jest mojemu bratu?"

M. spokojny, jak tylko on umie.
Ale smutny i przejęty.
Zmienia okłady, szepcze, gładzi rozpalone ramię.

Najgorsze chyba to majaczenie
-Widziałem tam włosy
- Jakie włosy?
-No moje. Tam.

-Haha a Tymek pokazuje pupkę

Jest ciemno. Leży w łóżku.
Nie ma żadnych włosów, żadnego Tymka, żadnego "tam".

39,8

40 już tak blisko...
podałam prawie całą dobową dawkę ibuprofenu.

Przybiega nieoczekiwanie moja mama. Denerwuje mnie, mam wrażenie, że wzbudza większą panikę.
Podnosi na mnie głos, próbuje mi wmówić nieodpowiedzialność, bo jeszcze nie jestem w drodze na pogotowie.
Nie chcę go jeszcze zawozić.
On się panicznie boi szpitala.
Ja się boję, że każą mu tam zostać, a mi nie pozwolą.
A jeśli pozwolą, to będzie moja decyzja i ryzyko narażenia zdrowia drugiego dziecka.
Krzyczę na nią, że po co mnie denerwuje i panikuje.
Intuicja podpowiada mi , że jeszcze nie jest tak źle, że damy radę sami do rana.

Biorę małego na ręce i zanoszę do łazienki, żeby ochłonąć.

Płaczący wyrywa się spod letniego prysznica.
Ale musimy
-Pamiętasz? w morzu była chłodniejsza woda. Może nad morze pojedziemy?

W myślach pukam do "góry"
"Babcie! Dziadku! Pomóżcie....niech wraca do siebie, niech już będzie taki pogodny i zdrowy jak nad morzem był....Pomóżcie, błagam...."

Działa wreszcie.
Mama wychodzi.
Temperatura powoli wraca do normalnej.
Każda minuta, to dla mnie godzina strachu.
Zasypia i śpi spokojnie.
Oddech wraca do normy.
M. też zasypia.
Piszę do mamy, że jest poprawa.
Odpisuje, chyba się nie obraziła.

Ja czuwam, momentami odpływam, co godzinę dzwoni przypomnienie, żeby sprawdzić temperaturę.

Do 4 rano jest ok.
Później znowu wzrasta.
4:45 - M. wychodzi do pracy

5:30  i 39,6
Przekraczam dobową dawkę Ibuprofenu. Mam w szufladzie 3 syropy na gorączkę i żadnego ,cholera!, na paracetamolu.
Byle do 8 , żebym mogła go zarejestrować do lekarza.

O 7 temperatura spada, pytam, czy zje rogalika z szynką.
Bierze dwa kęsy, zwraca wszystko plus picie, na piżamę, koc i kanapę.
Pierwszy raz w życiu zwymiotował.
Aż się przestraszył.
-Mamo, naplułem, nie będę więcej jadł.
- Nic się nie stało, wypierzemy wszystko, czasem tak się zdarza

Wracają mu siły, jedziemy do dziadków.
Muszę go zostawić i iść do pracy.
Jak na złość dzisiaj nie mogę nie przyjść, bo jestem sama.
Jestem zła na siebie.
Jestem wielkim wyrzutem sumienia, mimo , że wiem, że moja mama zajmie się nim nawet lepiej niż ja.  

Do lekarza pojechał z dziadkami.
Na szczęście to tylko angina.
Antybiotyk na 7 dni.

W niedzielę miał startować w wyścigu w Toyocie. Pół roku czekał na "Family Day" w pracy taty. 
Jak mu teraz wytłumaczyć, że nie będzie mógł pobiec? Skoro,gdy tylko spadła mu temperatura, mówił o tym, ze już dostał swój numer startowy.

Mi puszczają nerwy, hormony, zmęczenie, wyrzuty i wszystko na raz
i zalewam się łzami nad firmowymi papierami.

Kocham być Matką... do momentu, w którym moje dziecko zaczyna cierpieć.
A to tylko zwykła angina.
Angina, na którą sama chorowałam notorycznie.
Pierdoła
płoteczka w morzu chorób, na które cierpią dzieciaki, których zdjęcia widuję codziennie na FB, razem z apelami o pomoc....

Czuję się jak po bitwie.
Mam tłuste włosy, rozmazany makijaż, piję drugą kawę i usiłuję się skupić.

Cienka jestem.
Słaba.

Czy zepnę się w sobie wystarczająco, gdy dwójka będzie zmagała się z anginą?
Czy intuicja zawsze będzie podpowiadać dobrze?

A co jeśli, odpukać w niemalowane, splunąć przez lewe ramie,  kiedyś przyjdzie zmierzyć się z rekinem? 

Kocham być Matką...
...lecz ten strach, to naprawdę wysoka cena, którą wszystkie płacimy.

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

3 trymestr - start!


W tym tygodniu bez wątpliwości, znajdziemy się w 3 trymestrze.
Rozpocznę 30 tydzień ciąży.
To już nie są żarty! 

W ostatnich dniach dokonałam przeglądu za małej Sebciowej garderoby. Póki co, oddzieliłam ciuchy typowo chłopięce od neutralnych i te pierwsze oddałam znajomej.
Kolejny etap, to oddzielenie tych już zużytych, od tych nadających się, a później segregacja rozmiarowa.
Na pawlaczu zwolniło się trochę miejsca, muszę teraz rozplanować co tam przenieść, aby zwolnić miejsce w szafie na rzeczy z komody, aby komoda pomieściła ubranka Alicji.
Niedługo dostanę dziewczęce ciuszki od mamy koleżanki.
Muszę też zorganizować transport dla kosza do spania....
Czyli krótko mówiąc - logistyka.
Kto zrobi to lepiej niż ja? ;)

Chyba w końcu poczułam delikatnie ten zew przygotowań.
Pampersy w promocyjnych cenach na nowo przyciągają mój wzrok ;)
Pomału zaczęło rozjaśniać mi się w głowie, co jeszcze będzie potrzebne.
Już się obawiałam, że nie dojdę do tego momentu i pojadę na porodówkę bez niczego :P

Jeszcze kilka tygodni i powinnam mieć więcej czasu, aby móc już tak na dobre zająć się przygotowaniami.
Staram się też psychicznie jakoś pozytywniej nastawiać na poród. Chwilowo strach minął, lecz znając życie, niebawem powróci.

Alicja przybiera teraz coraz szybciej na wadze. Waży już prawie 1,4kg Od poprzedniej wizyty urosła o 400g. Ja tym razem dla odmiany tylko 500g.
I całe szczęście, bo miesiąc temu stanięcie na wadze zepsuło mi całą radość z odwiedzin u naszego Pana doktora.
Ale eliminacja cukru oraz ruch na wczasach zrobiły swoje.
Aby tę dobrą tendencję utrzymać, zarządziłam wczoraj popołudniowy spacer po lesie. Zabraliśmy psa i Dziadków. Wymyśliłam, że będziemy szukać ruin pewnego zamku, ukrytych w Książańskim Parku Narodowym.
Niestety burza kazała nam zawrócić, ok. kilometra przed celem.
Mimo tego, spacer zajął nam bite 3 godziny.
Po drodze różne atrakcje - malutkie żabki, jaszczurka, pyszne jeżyny prosto z krzaczka.
Bardzo przyjemne wyjście. I dość wyczerpujące.
Po wtrząchnięciu gęstej porcji niedzielnego rosołku, stwierdziliśmy, że na drugie danie robimy pizzę.
Biedny Seba, który zapałał do tego pomysłu największym entuzjazmem, niestety nie doczekał finału. Zapadł w kamienny sen tuż przed wyjazdem pizzy z piekarnika. Żadnym sposobem nie mogliśmy go dobudzić. Obawiałam się, czy nie zarządzi pobudki ok 23, ale gdzie tam! Zbudził się dopiero przed 6 rano, aby pójść do toalety, po czym przyszedł do mnie do łóżka i dospał jeszcze do 7.
My wieczorem zajęliśmy pozycje wertykalne przed telewizorem. Zaczęliśmy oglądać Matrixa. Ja w połowie ucięłam sobie ok. godzinną drzemkę - zbudziłam się na napisy końcowe :)

Ostatni okres mija mi pod szyldem SS - spanie i sikanie (za przeproszeniem).
Ze spaniem nie mam najmniejszych problemów....poza tym, że zazwyczaj budzę się z uczuciem,  że było go zbyt mało :)
Z sikaniem jest dokładnie odwrotnie.
Z Sebastianem nie doznałam jakiegoś nadmiernego ciśnięcia na pęcherz, za to teraz aż samej mi ciężko uwierzyć ile razy można wędrować do toalety.
A najdziwniejsze uczucie, że to dzieje się tak nagle. Mam wrażenie , że Niuńka się rozciąga i przyciska "zawór" i wtedy nie ma zmiłuj ;)

W drugą stronę również się rozciąga, uciskając mi przeponę, dzięki czemu miewam zadyszkę np. po 3minutowym spacerze z domu do Polo Marketu.
Cierpię też na kolki wątrobowe - to akurat powtórka z rozrywki. W pierwszej ciąży od tego się zaczęło....a skończyło po 1 urodzinach Seby, na stole operacyjnym.
Teraz już nie ma czego wycinać, więc lepiej, żeby po prostu samo przeszło, gdy moje narządy powrócą na swoje pozycje.

Więcej przypadłości nie mam i ogólnie jestem w dobrej formie.
Staram się jak najwięcej być w ruchu, bo jednak 8 godzin dziennie za biurkiem nie sprzyja niczemu, poza nadmiernym przyrostem wagi.
Nawet w działkowe prace się zaangażowałam, co nigdy wcześniej nie było specjalnie moim konikiem.
I w zasadzie nadal nie jest do końca, ale motywacja zacna - wierzę, że im bardziej rozruszam szanowne swe 4 litery, tym szybciej pójdzie wydawanie na świat maleństwa.

Czasem ta moja kondycja jest chyba jednak zbyt dobra, co w sobotę skrupulatnie wykorzystał mój chłopak, i co ostatecznie doprowadziło do pierwszej narzeczeńskiej kłótni :P
Ojj zła byłam bardzo, a ciążowe hormony tylko dolały oliwy do ognia. Pożar na szczęście już ugaszony.
Dzisiaj po pracy ja idę robić sobie paznokcie w zamian za przepracowaną sobotę :)

A propo's paznokci i urody.
Oglądam te nasze zdjęcia znad morza i doszłam do wniosku, że nie ma takiej tragedii ze mną.
Początek ciąży, który przypadł niestety również na ciężki etap mojego życia psychicznego, odbił się mocno na mojej twarzy i obawiałam się, że tak już zostanie.
Wyglądałam naprawdę kiepsko, zresztą nawet pisałam tu o tym i wtedy też wróżono mi właśnie dziewczynkę.
Jednak przyszło lato, opalenizna wydobyła te kilkanaście piegów na moim nosie i zrobiło się lepiej.
Włosy, mimo że po farbowaniu i zmianie koloru, nie byłam do końca zadowolona, też jakoś się poprawiły, a co najlepsze, rzadziej proszą się o mycie.
Paznokcie mocniejsze...a moim ulubionym zabiegiem urodowym w ciąży jest właśnie manicure hybrydowy.
Nie znoszę tipsów, żele dla mnie też wyglądają za mocno nienaturalnie, ale hybrydy są idealne! I w dodatku niedrogie.
To zdecydowanie mój nr 1 w ostatnim czasie :)
No i te półtorej godziny dla przyjemności własnej robi robotę :)

Tyle na dzisiaj moich ciążowych rozważań.
Miał być jeszcze jeden wakacyjny post, ale poniedziałek to nie jest dobry dzień na wczasowe wspominki, bo można się w syndrom pokolonijny wpędzić.







sobota, 22 sierpnia 2015

Zaręczyny

10 sierpnia.
Trzeci dzień nad morzem.
To był ten poniedziałek, kiedy pojechaliśmy do Pucka, prześwietlić miśkowego palca.
Po całym dniu spędzonym na puckiej plaży, wróciliśmy do domu.
Misiek kilka razy pytał, czy pójdziemy na zachód słońca.
Jakoś nie wydawało mi się to podejrzane, że tak dopytuje :)
Wzięliśmy piłkę, freesbee, koc i poszliśmy.
Graliśmy z Sebciem, robiliśmy zdjęcia.

Zachód akurat jeden z ładniejszych.

Było całkiem zwyczajnie i miło.
W pewnym momencie chłopcy zrobili sobie przerwę w meczu, zasiedliśmy wszyscy na kocu.
Seba ciągnął Miśka, żeby jeszcze się pobawić, ale M. odpowiedział, że chciał teraz porozmawiać z Mamą.
Nawet to jakoś nie zwróciło mojej uwagi.
Ani to, że Seba zapytał M. co ma w kieszeni, a ten udzielił wymijającej odpowiedzi.
Dopiero gdy zaczęła się ta poważna rozmowa, mnie zrobiło się gorąco.
Ale nie dlatego, że właśnie domyśliłam się o co może chodzić.
M. tak krążył wokół tematu, że w głowie zakiełkowały mi jakieś dziwne myśli.

"Muszę z Tobą porozmawiać poważnie"
"Chciałem o coś zapytać i chciałbym, żebyś mi szczerze odpowiedziała"
"Bo chciałem coś ważnego między nami wyjaśnić"

Najpierw chciałam obrócić to w żart, pytałam czy jaja sobie robi.

Ale zaprzeczył
...
Czułam jak ciśnienie uderza mi do głowy,  i nagle masa myśli....
co się dzieje?
czy on ma jakąś tajemnicę?
może chce mi powiedzieć, że ma jakieś dziecko?
a może jest chory?

Dopiero gdy rzucił tym tekstem z filmu o "ważnym, ale to zajebiście ważnym pytaniu", przeleciało mi przez myśl, czy to przypadkiem nie oświadczyny...?

Całą sytuację oczywiście utrudniał nieco Seba, który co chwilę o coś pytał, o coś prosił, chciał pograć, chciał usiąść między nami....

Misiek trochę się zakręcił w tym stresie i obchodzeniu tematu.

W końcu pomału sięgnął do kieszeni i wydobył  czerwone pudełko w kształcie serca.

Zanim je otworzył, ja już miałam oczy pełne łez.

Oczywiście pudełko pochwycił niecierpliwy Synek "a cio to? a cio to????"
"oooo pielścionek!"

"Załóż mamusi"

"Czy chciałabyś zostać moją małżonką?"


"Tak" -udało mi się już tylko wyszlochać.

Seba z namaszczeniem założył mi pierścionek na palec, po czym rozmontował pudełko.
A ja się śmiałam i płakałam
i tuliłam ich obu
dziękowałam
i powtarzałam, że ich kocham.

Seba nagle jakoś się uspokoił, jakby wyczuł całą sytuację.
Przyglądał się nam w skupieniu, w końcu objął nas oboje i stwierdził
"Kocham waś, psyjaciele"

I tak sobie siedzieliśmy przytuleni po wszystkim.
Ja z walącym sercem i miękkimi nogami.
Misiek, jak później się przyznał, też w niemałych emocjach....ponoć oczy mu się zaszkliły na widok moich łez, ale ja niestety tego nie dostrzegłam.
I Sebcio z tą rozkoszną dziecięcą intuicją. Spokojny i ucieszony, jakby wiedział, że właśnie wydarzyło się coś ważnego i dobrego.

Dziś mija 12 dni.
Pisząc to, uświadomiłam sobie, że emocje trochę zamazały mi wspomnienie tego wieczora.

Na pierścionek wciąż jeszcze zerkam po kilkaset razy dziennie.
Jest przepiękny.
Idealny.
Dokładnie taki, jak sobie zawsze wyobrażałam, że powinien być.
Tradycyjny wzór. Złota obrączka, a na środku diament w koronie z białego złota, wykończonej 6 maleńkimi serduszkami.
W ogóle nie zdejmuję go z palca, ze strachu, że wypadnie mi z ręki i gdzieś się zgubi.


Oświadczyny na plaży przy zachodzie słońca - wyobrażałam to sobie już jako nastolatka.
Uwielbiam zachód słońca nad Bałtykiem.
To zawsze był mój ukochany punkt pobytów nad morzem.
Często chodziłam oglądać je sama. Spacerowałam sobie brzegiem, zazdrościłam mijanym, zakochanym parom.
I nigdy nie przestałam wierzyć, że kiedyś też usiądę sobie razem z ukochanym mężczyzną i obejrzymy przytuleni ten spektakl.

No i doczekałam się.
W wieku prawie 32 lat, totalnie niespodziewanie przeżyłam swój najpiękniejszy zachód słońca w życiu.
I to nie z jednym ukochanym mężczyzną, a z dwoma.
I z maleńką ukochaną dziewczynką, pod sercem.

Bez fajerwerków, bez padania na kolana i tłumu świadków.
Chociaż ludzi na plaży było sporo.... i wydawało mi się to takie zabawne, że oni nic nie zauważyli i o niczym nie wiedzą, a w moim życiu właśnie wydarzyło się coś tak ważnego, że kolejny już raz, Świat powinien był się zatrzymać :)

Następnego dnia rano, jeszcze z zamkniętymi oczami sprawdzałam, czy pierścionek naprawdę jest na moim palcu, czy tylko mi się to śniło.
Był.
A do ucha zaspany M. wyszeptał:
"Dzień dobry, moja Narzeczono"




środa, 19 sierpnia 2015

Niech przemówią obrazy...



























Nasze piękne polskie wakacje


Zbieram się od kilku dni pisania, ale jakoś ciężko przychodzi mi poskładanie myśli.
Mój mózg chyba postanowił zostać na urlopie :)
Trudno mu się dziwić, bo były to jedne z najlepszych wczasów w moim życiu.
I nie tylko dlatego, że udzieliłam twierdzącej odpowiedzi na jedno "zajebiście, ale to ZAJEBIŚCIE ważne pytanie" ;)

Nasza nocna podróż do Karwii trwała 10 godzin. Całą drogę prowadził M., zaopatrzony w litr superextramocnej kawy. Była to najdłuższa trasa, jaką do tej pory przejechał i świetnie dał sobie radę. Seba przespał prawie całą drogę. Zasnął zanim zdążyliśmy opuścić W-ch, a obudził się po ponad 8 godzinach.
Po drodze stawaliśmy na tankowanie, toaletę itd. ale on nawet się nie przebudzał.
Po tych 8h M. pyta go : "Synek, a Tobie się nie chce siusiu?"
-"Nie, psiecieś lobiłem w domu"  :) 
Jemu podróż zleciała ekspresem. Nam trochę dłużej. Ja, mimo, że mogłam, spałam niewiele, większość czasu pilotowałam.
Na miejscu nie mogłam już usnąć ze zmęczenia i podniecenia, że jesteśmy u celu i zaczynamy urlop.
Od razu po przyjeździe zainstalowaliśmy się na plaży, musieliśmy tam koczować dopóki nie rozpoczęła się doba hotelowa w naszym pensjonacie. 

Willa Nemo okazała się miejscem idealnym dla nas. Właścicielka przemiła, udzieliła nam porad odnośnie tego gdzie i jak jechać, gdzie warto się stołować itd.
Pokój gustownie urządzony, czyściuteńki i zaopatrzony w nowe sprzęty. Świeża, pachnąca pościel, a z balkonu widok na bogato wyposażony plac zabaw, na którym Sebastian bawił się praktycznie cały czas, którego nie spędzaliśmy poza naszym lokum.
Na piętrze mieliśmy dostęp do żelazka, odkurzacza i mikrofalówki, na poddaszu można było korzystać z aneksu kuchennego, więc parówki, lub jajecznica na śniadanie nie stanowiły najmniejszego problemu (no może poza ceną jajek w najbliższym sklepie - 7,5 za 10szt. :-0 ) Na parterze Sebastian mógł korzystać również z bawialni, jednak wspaniała pogoda , jaką mieliśmy przez całe 8 dni, sprawiła, że nawet nie zdążył tam zajrzeć.

Pierwszy dzień, z racji zmęczenia, był dla nas dość ciężki. Była to też sobota, w mieście tłumy, ciężko było nawet znaleźć wolne miejsce, aby coś zjeść na spokojnie. W końcu jednak trafiliśmy do jakiejś smażalni, gdzie ze smakiem wszamaliśmy przepyszne halibuty i dorsza.
Halibut od tego momentu stał się ulubionym daniem M. jadł go 4 razy, poza tym łososia i flądrę...generalnie przez cały wyjazd zjadł tylko jeden "tradycyjny" obiad.
My z Sebą, pomimo całej miłości do ryb, po kilku dniach mieliśmy już dość smażonego i postawiliśmy na pyszne zupy i dania "jak u mamy" :)
Wyżywienie kosztowało nas sporo, w zależności od wyboru, na same obiady wydawaliśmy od 65 do 95zł dziennie.
Poza rybami nasze serce podbiły jagodzianki i drożdżówki z niedalekiej piekarni - obowiązkowy punkt plażowego programu.
O dziwo tylko 3 razy wybraliśmy się na lody i gofry. Moje kubki smakowe oszalały na punkcie gofra "Rafaello" z megakokosowym kremem.
Pokochałam!

Nasze dni do połowy wyglądały praktycznie tak samo. Wstawiliśmy wcześnie, jak na nas, bo ok. 8, kładliśmy się wyjątkowo wcześnie - już ok. 23 !
Słońce, spacery, cały dzień spędzany z Sebą oraz wymyślane dla niego atrakcje sprawiały, że zasypialiśmy jak dzieci.
Śmieliśmy się z M. , że Seba to antykoncepcja doskonała.
W ciągu dnia , wracał nagle do pokoju z placu zabaw, w najmniej spodziewanym momencie, a w nocy byliśmy tak wykończeni, że zwyczajnie nie mieliśmy siły.

Większość dnia siedzieliśmy na plaży. Chłopcy kopali głębokie doły (śmialiśmy się, że biedaszyby ma się w genach), ja rzeźbiłam zamki i latarnie. Sebastianowi piasek i woda wystarczą do szczęścia. Temperatura była super, nawet na tyle, że wchodziłam do morza i byłam w stanie zanurzyć się po szyję! Wszyscy przywieźliśmy na sobie piękną, złotą opaleniznę ;)
Po obiedzie każdego dnia robiliśmy coś innego.
Wypożyczaliśmy trzyosobowy rower, żeby zrobić sobie przejażdżkę, szliśmy na długi spacer plażą, zwiedziliśmy latarnię w Rozewiu, robiliśmy rozgrywki w cymbergaja, graliśmy w piłkę i freesbee na plaży o zachodzie słońca. Zrobiliśmy setki fajnych zdjęć.
Każdego wieczora, właściciele naszej willi rozpalali ognisko w ogrodzie, siadaliśmy więc przy nim , piekliśmy kiełbaski i chleb i tacy wyciszeni wracaliśmy do pokoju, zwykle już ostatni ze wszystkich gości.

Jeden dzień poświęciliśmy w całości na wycieczkę - udaliśmy się rano na Hel, a stamtąd katamaranem do Gdyni.  Na Helu odwiedziliśmy foczki, spacerowaliśmy piękną promenadę, przyglądaliśmy się jak rybacy przypływają barkami pełnymi świeżozłowionych fląder.
Rejs do Gdyni, to było wyzwanie dla mnie, gdyż cierpię na chorobę morską. Szczęśliwie zatoka tego dnia była spokojna i tylko lekko mnie zemdliło na początku. Później już rozkoszowałam się widokami i morską bryzą.
Sama Gdynia jednak już mnie zmęczyła. Nagrzane miasto, okazało się nieznośnie upalne, zwiedzanie Oceanarium totalnie wyssało ze mnie siły. Chłopcy moi bardziej zadowoleni, bo uwielbiają oglądać rybki.
Przeszliśmy się promenadą, uraczyliśmy orzeźwiającym koktajlem ze Starbucksa (W W-chu, ani ZG nie uświadczysz, więc to atrakcja), popodziwialiśmy bogate jachty w przystani i wsiedliśmy na ostatni statek, odpływający na Hel.
Sebastian padł i przespał cały rejs powrotny. Dzięki temu zregenerował trochę siły, więc pospacerowaliśmy jeszcze chwilę po Helu. Podziwiając chylące się ku zachodowi słońce,zjedliśmy pyszną flądrę oraz pierogi. Odpoczęliśmy jeszcze chwilę na promenadzie i ruszyliśmy w drogę powrotną. Niestety w Chałupach utknęliśmy w korku, więc droga wydłużyła nam się dwukrotnie.

Zdążyliśmy również odwiedzić pucki szpital.
Już w drugi dzień pobytu M., schodząc z plaży zahaczył nogą o korzeń z takim impetem, że aż słychać było jak coś chrupnęło w palcu. Następnego dnia palec przybrał kilka odcieni ciemnego fioletu. Trzeba więc było sprawdzić, czy to nie złamanie.
Pan doktor (na oko dobrze po 70), miał problem z powiększeniem zdjęcia RTG w komputerze, więc "na oko" stwierdził, że to tylko stłuczenie. Stwierdził , że "będzie bolało , bo to boli" i kazał nie chodzić na dyskoteki :)
Całe szczęście, że cała sprawa została załatwiona bardzo szybko i sprawnie, więc resztę dnia poświęciliśmy na zwiedzanie Pucka oraz odpoczynek na tamtejszej plaży.
Zjedliśmy również obiad w Heczy Kaszebskiej , którą zapamiętałam z dzieciństwa nieco inaczej i trochę mnie rozczarowała, chociaż ryba smaczna, a wystrój lokalu i tarasu oryginalny.

Więcej takich całodniowych wycieczek nie robiliśmy. Mieliśmy je w planie awaryjnym, w razie pogody niesprzyjającej plażowaniu, ale takiej w ogóle nie było. Jedyny deszcz spadł akurat gdy byliśmy na latarni morskiej i nie trwał zbyt długo.

I tak nam minął urlop.
Dwa szczególne jego momenty  specjalnie ominęłam w tym opisie, poświęcę im dwa oddzielne posty.

Wracaliśmy w niedzielę, w ciągu dnia. Ta trasa już trochę cięższa dla Seby, bo większość czasu nie spał. Trochę się nudził, ale jak na dziecko, zniósł to świetnie.
Mnie już niestety temperatura dała się we znaki i w W-chu wysiadłam z obolałą, spuchnięta nogą.

Ogólnie jednak, jak na przyszłą mamuśkę, będącą już w 7 miesiącu ciąży i tachającą przed sobą niemały brzuch, to i ja podołałam. Na latarnię się wdrapałam, na rowerze pedałowałam i z tych wszystkich aktywności chyba nawet trochę schudłam. Na plecach oczywiście :)

Na nowo zakochałam się w tamtych rejonach.
Kaszuby są przepiękne. Już po drodze do Karwii zachwycaliśmy się razem z M. mijanymi jeziorami. Mnie urzekły tablice informacyjne z napisami w obu językach, oraz pięknie zdobiona kaszubska ceramika.
Odżałować nie mogę, że ostatecznie nie kupiłam sobie maselniczki z kaszubskim motywem. No ale zawsze to kolejny powód, aby wrócić tam jak najszybciej.
Klimat nadmorskich kurortów w tamtych okolicach, w moim mniemaniu, jest inny i przyjemniejszy niż na pomorzu zachodnim.
Półwysep helski, jak dla mnie, jest miejscem szczególnie urokliwym.
Nawet przez moment rozmarzyliśmy się, że właśnie tam się przeprowadzimy, chłopcy zostaną rybakami, ja będę prowadzić jakiś przytulny pensjonacik i każdego dnia będziemy mogli oglądać najpiękniejsze zachody słońca w naszym kraju....

8 dni spędzonych od początku do końca we trójkę, było czymś wyjątkowym i cudownym. Nie obyło się bez drobnych spięć i dziecięcych foszków, bez naszych nerwów na te wszystkie przeklęte automaty, które nieznośnie co 5 metrów, przykuwały uwagę czterolatka.  To wszystko jednak drobiazgi, bo cały wyjazd pełen był emocjonalnego ciepła i bliskości, o jaką jednak trudno w codziennej bieganinie. To był szczególny czas...taki wyłącznie nasz.
Czasem , gdy spacerowaliśmy brzegiem morza trzymając się za ręce, patrzyłam na 3 nasze cienie i dziękowałam.
Za te wszystkie, snute latami, spełnione marzenia.
Czasem czuję się jak bohaterka jakiejś babskiej powieści z happy endem.

I całe szczęście, że to przecież jeszcze nie koniec....a właściwie dopiero początek :)


piątek, 7 sierpnia 2015

Urlop!


No i nadszedł TEN dzień.
Ostatni dzień pracy przed urlopem!

Mój entuzjazm nie ma granic.
Już nie miesiące,nie dni,a godziny dzielą mnie od startu.
Pogoda jest wymarzona. W mieście za gorąco, ale myślę, że nad morzem będzie idealnie.

Jestem taka podekscytowana.
Bo to prawdziwy urlop - wypracowany, a nie z przymusu i z wizja szukania nowej pracy.
Po prostu 11-dniowy odpoczynek.

Torby mamy już w większości popakowane.
Na bieżąco tworzy się lista rzeczy, o których zapomniałam.
W lodówce prawie pusto.
Auto przygotowane.
Misiek śpi na zapas, aby móc jechać w nocy.
Ja-pełna koncentracja, bo będę pilotem przez większość trasy.
A trasa zupełnie nowa - w tamten rejon Polski jeszcze sama nie jechałam, M. też nie.
Wybór drogi M. pozostawił mi, argumentując, że w tej rodzinie specjalistą od transportu jestem ja :) Długo to analizowałam i zmieniałam wersje - a to którędy, a to kiedy trzeba wyjechać.
Normalnie nie miałabym tylu problemów, ale niestety sierpniowy wyjazd nad morze, z piątku na sobotę, ma prawo okazać się hardkorem. A wliczając w to niemały brzuch, tendencje do puchnięcia nóg i niecierpliwego 4latka na tylnym siedzeniu - katastrofa gotowa.
Dlatego zdecydowałam, że nie kładziemy się spać, wyruszamy na noc i jedziemy mniej uczęszczanymi drogami. Omijamy autostrady i Trójmiejską obwodnicę.
Mam nadzieję, że mój plan się sprawdzi.

Ale to wszystko, to właściwie są drobiazgi.
Bo przecież najważniejszy jest fakt, że to takie nasze pierwsze rodzinne wakacje z prawdziwego zdarzenia.
I to mnie mocno cieszy.

A co najśmieszniejsze - są to moje pierwsze od niepamiętnych czasów, na które jadę bez rodziców!
Ha ha!
Ostatnio sama na wczasach byłam chyba....hmmmm z chłopakiem jakoś tak w 2008, czy wcześniej nawet może...już nie wiem :)
Generalnie uwielbiam towarzystwo moich rodziców, dlatego też większość wyjazdów mamy wspólnych. Zwłaszcza od kiedy jest Sebastian.
Ale podoba mi się, że teraz wyjeżdżamy sami.
Chociaż z drugiej strony, to będą wczasy inne niż wszystkie.
Żadnej imprezy! Nawet malutkiego drineczka....a piwko zimne na plaży...dzięki Ci Warko za ten mix 0% z lemoniadą - coś czuję, że będzie mym ratunkiem, gdy już na maxa zatęsknię za najlepszym plażowym ochłodzeniem ;)
Tym razem nie sprawdzałam w którym klubie jest najlepsza zabawa.
Za to mam spisane polecane jadłodajnie z domowym jedzonkiem, dobrym dla małego brzuszka.
Wiem też, gdzie jest wesołe miasteczko i park z atrakcjami dla dzieci.

Ot taka sytuacja ;)

Pogody nam nie życzcie, bo będzie.
A jak nie będzie, to mam kilka pomysłów w alternatywie.
Trzymajcie kciuki za podróż w obie strony, bo to oczywiście moja największa obawa. Najchętniej bym się teleportowała.
Kochałam jeździć samochodem....zanim zostałam matką.

czwartek, 6 sierpnia 2015

6 sierpnia 2015


Obudziłam się dziś dokładnie o 5.
Półtorej godziny przed czasem.
Spałam kiepsko, Alicja się kręciła, ja się przewracałam z boku na bok...sniło mi się, że mam skurcze, że zaczyna się poród....

A wszystko przez to, że tuż przed zaśnięciem, po 23, odczytałam smsa od Przyjaciółki: "Odeszły wody, jedziemy"

O 3 miałam już w telefonie mmsa z wielkim (prawie 4kg), slodkim noworodkiem  :)

Kurczę, przeżywałam, jakby to o mnie samą chodziło!
Czułam stres w całym ciele!

Mając w pamięci kiepski pierwszy poród A, wciąż myślałam "żeby tylko było dobrze, żeby szybko, bez powikłań i komplikacji..."
I udało się.

Chociaż A. twierdzi, że ból był masakryczny, a jedynym ratunkiem masowanie pleców przez męża, który aż ręce sobie pozdzierał.

No i teraz... dopadła mnie panika!

Matko, jak ja się boję rodzić!
Boję się tak samo mocno, jak za pierwszym razem....albo nawet i bardziej!
Mimo, że mój poród można zaliczyć do naprawdę lekkich. Pierwsze dziecko rodziłam tyle czasu, co A. drugie.... jest szansa, że moje drugie wyjdzie jeszcze szybciej.
Ale mimo tego się boję.
Wtedy bałam się nieznanego.
Teraz za dużo wiem.
Wiem jaki to ból, wiem jakie mogą być komplikacje....
Nie wiem natomiast, czy ospa, którą przechorowałam w ciąży, nie ujawni powikłań właśnie tego dnia.

Bardzo, bardzo się boję.
Jestem przerażona, że znów nie dostanę znieczulenia, pomimo próśb.
Boję się rodzenia z M. Z jednej strony chciałabym, aby był przy mnie, bo daje mi absolutne poczucie bezpieczeństwa. Wiem, że zatroszczyłby się o wszystko i wszystko zrobił, aby mi pomóc. Ale mam obawy jak on to przeżyje i czy to nie wpłynie na nas później?
Boję się, że zacznę rodzić, kiedy on będzie w pracy,
Boję się, że nie zdążę dojechać do szpitala.
Boję się, że akurat nie będzie mamy, ani taty, teściowa będzie w pracy i nie będziemy wiedzieli z kim zostawić Sebcia.
Boję się też tego, że już nic nie pamiętam ze szkoły rodzenia, a teraz jakoś nie za bardzo mamy sposobność się zapisać. M. nigdy do żadnej nie chodził, więc będzie zdany tylko i wyłącznie na moją, szczątkową już wiedzę.
Nie pamiętam jak to było z tym skurczami, jak z parciem, czy w końcu te oczy zamknięte, czy otwarte...
O opiece nad noworodkiem też już chyba niewiele wiem.
Nic nie czytam, bo brakuje mi czasu. Wieczorem zwykle padam zanim jakąkolwiek książkę w rękę wezmę.

Całe to uczucie strachu jest takie nieprzyjemne.
Czuję je w spiętych ramionach i w żołądku...
W pionie trzyma mnie tylko jedno wspomnienie - zdaje się, że dzień przed porodem, czyli na 4 dzień pobytu w szpitalu, poczułam jak mi ten strach odchodzi. Bardzo już chciałam urodzić i wrócić do domu i bardziej niż przerażenie, owładnęła mną jakaś taka motywacja - że po prostu zrobię to i tyle. Przeżyję i będzie po bólu i strachu.
I tak poniekąd się stało.

No ale niestety moment kryzysowy mojego porodu też doskonale pamiętam.
I rozpaczliwe "Mamo, nie dam rady...", kiedy megamocne skurcze szły jeden za drugim, a przerwa pomiędzy nimi nagle się skróciła.

Swoją drogą, patrzę czasem na amerykańskie seriale, kręcone na porodówkach i myślę - czy u nas naprawdę nie można tak samo? Znieczulenie od razu i to wszystko idzie jakoś tak spokojniej. Bez tego okrutnego bólu, z którym nie wiadomo jak sobie radzić.
Ja już wiem jak to boli i nie chcę drugi raz.
Marzę, aby tym razem się udało, aby znów nie powtórzyła się sytuacja, że to dopiero po 4 cm, a jak już minie upragnione 4, to się okaże, że lekarz zajęty i nie ma czasu podać mi tej upragnionej kroplówki.

Jestem dziś kłębkiem strachu z jednej strony.
A z drugiej szczęścia, bo bardzo cieszę się razem z A. i mocno podniosły mnie na duchu jej słowa, że ten pierwszy kontakt okazał się ponownie tak niesamowity, że od razu poczuła, jak oszalała z miłości.
Nawet sobie szlochnęłam po cichutku, kiedy to przeczytałam :)
Chciałabym już spojrzeć w oczka naszej Alicji, poczuć ten jedyny w swoim rodzaju zapach noworodka, wziąć w rękę maciupeńkie palusie...
Tylko bez tego poprzedzającego bólu.