Razem Lepiej!

Razem Lepiej!

czwartek, 30 kwietnia 2015

Malusia-wielka Miłość

Zakochałam się. 
W czarno-białym obrazie. 
W dźwięku bicia maleńkiego serduszka W każdym słowie naszego doktora: 
-wyniki mamy idealne
-rozwój super
-przezierność karkowa bardzo dobra
-przepływowość żylna jak należy...

Kolejny raz poczułam ogromną ulgę, że jednak wciąż jest dobrze. 

I nawet nie byłam nadto rozczarowana, kiedy doktor stwierdził, że u niespełna siedmiocentymetrowego ludka ciężko się doszukiwać czegokolwiek między nóżkami i na kolejny miesiąc musimy uzbroić się w cierpliwość. 
Mamy zatem 4 tygodnie na zgadywanki.
Marzy nam sie córcia...chociaż z chłopcem byłoby ekonomiczniej...i coś mi z tyłu głowy podpowiada,że nie pisane mi kiteczki i mini-sukienusie ;)

Bardziej nieco zawiedziona byłam faktem, że aparat do USG przysłonił mi Miśka i nie widziałam jego min i reakcji na widok naszego bejbiczka. 
Mimo tego...
pamiętam jak będąc z Sebą w ciąży, na jedno z badań wybrałam się z przyjaciółką.
Chyba była to ta wizyta, na której właśnie dowiedziałam się płci. Byłam tak szczęśliwa, że mogę z kimś dzielić tę chwilę. A A. była tak zaangażowana, że miała łzy w oczach. To było niezwykle miłe. 
Ale wczoraj było jeszcze inaczej....
to zupełnie inna historia, nosić w sobie dziecko zaplanowane, którego pragniemy oboje. 
I aż metafizyczne, bo chociaż nie widziałam, czułam, że M. się uśmiecha, że poczucie dumy w nim rośnie i jednocześnie budzi się instynkt opiekuńczy. 
Tak bardzo kiedyś o tym marzyłam.  Pragnęłam z całego serca być jeszcze raz w ciąży i zobaczyć jak to jest, przeżywać te wszystkie magiczne chwile razem. 
Cudownie. 
Absolutnie wspaniale. 

Czuję się taka spełniona i szczęśliwa, że nawet nie wiem jak o tym pisać. 

P.S. Aby równowaga została zachowana i żeby nie było, że u nas to tylko różowo i bajkowo, właśnie nasza majówka, na którą bardzo czekaliśmy, przygotowaliśmy się i wydaliśmy niemało kasy, a w tym oszczędności, okazała się niewypałem. Nigdzie nie jedziemy, zostaliśmy bez planu, za to z zapasem 3 kilogramów karkówki i 3 kilogramów kiełbas w lodówce. Córka znajomych się rozchorowała, a nas samych nie stać , aby opłacić cały duży domek nad jeziorem. Zresztą pogoda ma być różna i wyjazd bez towarzystwa nie bardzo nam się widzi.  I tak to jest... mając dzieci, każdy wykonany plan powinniśmy świętować jako sukces!

wtorek, 28 kwietnia 2015

Hormony kontra męski punkt widzenia

Pierwszy trymestr za nami. 
Jutro USG, już nie mogę się doczekać, chociaż z tyłu głowy kilka strachów się czai. 
Ale staram się pozytywnie myśleć.  Przynajmniej tak mi się wydaje. 
A może tylko mi się wydaje...  

Miewam bowiem ataki czarnowidztwa.  Niekontrolowane w dodatku.   
Ot na przykład wczoraj. 
Wróciłam z pracy do domu, zjadłam obiad, który M. przyniósł (w pracy mają boską stołówkę) i zaległam.
Siły mi opadły totalnie. 
A tu Seba:
-mamoooo piciu ciem!
-mamo a mogę tableta?
-mamo a maś dla mnie jakiś ogurcik?

-mamoooo napiś mi "straziak siam"
-mamo siku ciałem, włąciś mi światełko?  
Ot gimnastyka. 
Co opadłam na łóżko, to zaraz syn nowe zadanie wymyślił. 
I z jednej strony myślę: "dziecko moje, matka po robocie, odpocząć by chciała"
z drugiej "do bani taka matka, co dziecku tablet do ręki daje, byle nie musieć się zajmować",
a z trzeciej...
a z trzeciej sobie myślę "Czyśmy zmysły postradali?"  

My mamy naturę Misia Koali.  Kochamy leżakować. 
Długo spać. 
Wylegiwać się. 
Gdybyśmy tylko mogli żuć liście eukaliptusa, zapewne też byśmy to robili.   

Ostatnio zbieraliśmy się do weekendowego sprzątania.  Zbudziliśmy się o 8. 
Z łóżka zwlekliśmy się o 10. 
Po śniadaniu byliśmy o 11. 
I tak się najedliśmy, że trzeba było odpocząć. 
Ciężko nam się było zebrać, więc mówię "kawę zrobię". 
Usiedliśmy z tą kawą i wafelkami... a tu kino familijne w TV. Wkręciliśmy się w film, więc już obejrzeliśmy do końca.  I tym sposobem sprzątanie rozpoczęło się po 14 :)   

No ale co...to nasz weekend.
Nasz wolny czas, nasz odpoczynek.  Dziecko jeść nie woła, a jak woła, to z radością kabanosa w rękę pochwyci i poczeka na ten obiad jeszcze godzinę czy dwie.
A jak nie poczeka, to zamówimy pizzę, albo coś chińskiego i zaraz będzie. 

Owszem potrafimy się spiąć i zrobić wszystko szybciej, zaplanować, wykonać i jeszcze dwudaniowy obiad w tym zmieścić.... ale lubimy te nasze "lazy sundays".
Pościelowe przedpołudnia i piżama party do samego obiadu.   
A jak jeszcze w taką naszą lazy sunday przyjdzie Dziadek i Sebka porwie na kilka godzin...ohoho...to dopiero jest frajda ;)  

No i właśnie w związku z tym naszym ukochaniem, widzę sobie czarno taki powiedzmy...listopad najbliższy. 

Pobudka...
o świcie!
...i to już nie pierwsza.
Jeszcze ciemno będzie na świecie.  Leżenie do południa w łóżku?  Jaaasne... starszemu trzeba będzie więcej czasu poświęcać, żeby nie czuł się pokrzywdzony. 
A młode takie pisklę, wiadomo jakie wymagające. 
Karmienie co kilka godzin.
W międzyczase wymiany pieluch/odzieży/poscieli...
A co jak jeszcze kolki będzie miało?  Seba nie miał, to nawet nie wiem z czym to się je...ale potrafię sobie wyobrazić. 
A jak spać nie będzie chciało? 
A jak lulać będzie trzeba i nosić cały czas? 
A kąpielowa logistyka? Nie mamy wanny, jak tą wanienkę do prysznica...?   
O losie...ile nowych zadań i wyzwań na głowach Misiów Koala....
bez eukaliptusa...!    

Ale to nie wszystko. 
Bo myślę sobie - ok - byłam sama i dałam radę. I pracowałam. I w nocy wstawałam, bo wracając do pracy jeszcze matką karmiącą byłam. Czyli można? 
Można. 
Damy radę jakoś....
ale zaraz sobie myślę... no właśnie...ale gdzie jeszcze w tym "MY". 
A co jak zabraknie nam siły na pielęgnację naszego związku? 
Jak zmęczenie wzbudzi frustrację i będziemy ją wyładowywać na sobie wzajemnie? 
Co z randkami i romantycznymi kolacjami? 
I wreszcie: jak to wszystko wpłynie na nasze życie intymne???
Bo to jednak wciąż jest TEN etap ;) 
I wcale bym nie chciała, żeby przestał być TYM, a zamienił się w smutny "tamten".     

Pewnego wieczora, kiedy tak sobie leżeliśmy w łożu rozmawiając, podzieliłam się tymi obawami z ukochanym mym. 
Wylałam wszystkie strachy, negatywne przypuszczenia, wizje czarnej przyszłości w biegu, w syfie, ryku nieszczęsliwych dzieci, okraszonej brakiem seksu i ze zmęczoną, szarą twarzą podwójnej Matki Polki w tle. 
 
A M. mój , spojrzał na mnie,objął mocniej i stwierdził rzecz prostą:
"Kochanie,przecież my się zdecydowaliśmy na to dziecko, żeby było tylko lepiej, żeby nas jeszcze mocniej scalić i tworzyć szczęśliwą, kochającą się rodzinę. Jesteśmy razem i razem sobie poradzimy. Uwielbiam to twoje 'pozytywne myślenie' "
   
Zawstydziłam się. 
No centralnie głupio mi się zrobiło.  Przecież ja ZAWSZE staram się przyciągać pozytywy.  
Ale co zrobić, kiedy hormony nieznośne opanują Twój mózg?  

Pogadać ze swoim facetem. 
Czasem im zazdroszczę tej prostoty myślenia :)     

czwartek, 23 kwietnia 2015

Piniondze to nie fszysko...ale fszysko bez piniendzy to....

kto oglądał, ten wie co ;) 
To hasełko pochodzi z jednego z moich ulubionych polskich filmów.
Cóż dodać...sama prawda. 
Tak jak i prawdą jest, że pieniądze szczęścia nie dają.
Dopiero zakupy :) 

I tą właśnie myślą kierowana, a także wrażeniem, iż coraz bardziej przypominam wyglądem Bukę z Muminków, spędziłam w ostatnim tygodniu kilka owocnych godzin na Allegro. 
O właśnie! 
Ja bym zmodyfikowała w ogóle tę myśl  o pieniądzach i zakupach...gdyż mnie największe zakupowe szczęście daje Allegro właśnie. 
Bo tylko dzięki temu wynalazkowi ubrałam się na następne 6 miesięcy za 250 zł :D 

To nieprawdopodobne jak odebranie paczki pełnej ciuchów, która  nie nadwyrężyła szczególnie stanu mojego konta, może poprawić humor. Jeszcze się nie ubrałam, a już się lepiej czuję! 

I wreszcie będzie wygodnie!

A tak na poważnie... od tych trzech tygodni, kiedy znów zaczęłam pracować, przebywać z ludźmi i mieć poczucie, że jestem w czymś niezła i do czegoś przydatna, czuję się o niebo lepiej! Poczucie własnej wartości na plus, poczucie sensu na plus i ogólnie samopoczucie na wielkim plusie. 

W styczniu potrzebowałam odpoczynku, ale widzę, że wystarczyły dwa miesiące w domu, żebym zaczęła gnuśnieć, Fakt, że akurat nałożyły się na to różne przykre zdarzenia. 
Jednak dochodzę do wniosku, że nie jestem stworzona do bycia boginią domowego ogniska. Zrozumiałam,że potrzebuję czegoś więcej, by czerpać z własnego życia satysfakcję. 




poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Zbrzydłam

Z natury nie jestem specjalnie przewrażliwiona na punkcie swojego wyglądu.
Nie oglądam się codziennie dokładnie, nie mierzę, nie poprawiam 10 razy w ciągu dnia.
Nie zawsze pamiętam, żeby brwi wyregulować, albo pomalować wreszcie paznokcie.
Wiadomo, że ma być schludnie, włosy umyte i makijaż w tygodniu obowiązkowo. I zwykle jest ok.

Oczywiście do figury swojej zastrzeżeń mam bez liku, ale to osobna historia.
Jeśli chodzi o resztę jest ok.

Tzn było.

Jakieś 3-4 tygodnie temu malując powieki cieniem, zauważyłam że skóra na oku jakaś taka....luźniejsza się zrobiła :-o
Szok!
To na pewno dlatego, że krem na powieki i pod oczy, który dostałam rok temu na urodziny, leży jeszcze zafoliowany!
Czym prędzej więc otworzyłam.
I wklepuję namiętnie.
Wieczorami.
A w weekendy nawet rano dodatkowo.
Nic się nie zmieniło, ale żeby chociaż to zwiotczenie (!!!) nie postępowało.

W zeszłym tygodniu, gdy pewnego popołudnia z nieopisaną ulgą wyplątywałam się z jeansów i biustonosza, przypomniało mi się, że przecież jestem w ciąży.
Ciąża = rozstępy.
W poprzedniej wyszły i zostały ze mną już na zawsze.
Może nie specjalnie wiele i nie nadmiernie głębokie, ale są.
Działać trzeba!
Przeciwdziałać!
Czym prędzej!
Zanim nowe wylezą! 
Wbiłam się więc z powrotem w jeansy i biustonosz i pognałam do Rossmana w celu zakupienia balsamu dla przyszłych mam.
Wklepuję namiętnie.
Też wieczorami.

Na udach widzę jakoś więcej naczynek, ale to ponoć się zdarza w tym stanie. Nie wklepuję nic, bo ileż można w łazience siedzieć wieczorami?

Pocieszam się, że biust jakiś taki pełniejszy chociaż.
Żeby jeszcze raźniej było, udałam się do koleżanki zza biurka na manicure hybrydowy.
Od razu lepiej!

Do czasu jednak....
do czasu, gdy w sobotę rano mój chłopak spojrzał na mnie zatroskany i spytał...."co Ty taka zmarnowana...i zółta jakaś pod oczami?"
"Może to od kremu mi się coś przebarwiło?" -pytam  nadzieją
"Eee nieeee...raczej nie od kremu"
Może spałam za długo?...
Patrzę w lustro
No faktycznie jakaś ziemista ta gęba. Krem BB nakładam.
Jest ciut lepiej...
Ale co tam.
Trzeba do Rossmana. Dobrze,że blisko mam.

Nowe mleczko micelarne i tonik do twarzy odświeżający mają sprawić, że moja skóra będzie zdrowa, świeża i pełna blasku.

Wieczorem po wyjściu gości, udaję się do łazienki, patrzę w lustro.
Makijaż robiłam o 18, więc pełny jeszcze.
Podkład, kredka, cień, tusz, poliki zdrowe, muśnięte kulkami brązująco-rozświetlającymi...
Ładna Mama :)

Ale pierwsza urodowa zasada mojego życia brzmi: "Zawsze zmyj makijaż" Zmywam specjalnym żelem, żeby nie było, że mydłem.
Osuszam!
Żeby nie było , że wycieram.
Patrzę w lustro....
Ok, przecież mam nowe mleczko i tonik...
Nie działają!
A miało być świeżo, młodo i błyszcząco...!!!!

Zgaszę światło.
Nie ma wyjścia.
Będę w ciemnościach egzystować.
Do końca ciąży.

Rano jeszcze z zamkniętymi oczami wędruję do toalety.
Myjąc ręce zerkam w lustro.... swoją drogą, co mi przyszło do głowy, żeby tyle tych luster w domu wieszać??? Nie zapalałam światła w toalecie.
Ale mimo półmroku co widzę?
Na brodzie pryszcz!
No syf normalnie.
I chyba drugi w fazie rozwoju na czole!

Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa
I co?
Że niby do Rossmana teraz po żel przeciwtrądzikowy?
Zamknięte w niedzielę o 7...
Poczekam aż otworzą....
korektor kupię, bo przecież nie ma żeli na trądzik 30+

Człapię zrezygnowana do łóżka.
Kładę się obrażona na cały Świat koło Miśka.
A ten w półśnie jeszcze, podsuwa mi bezczelnie koszulę do góry....
No jasne...żeby te rozstępy w świetle poranka jeszcze bardziej widać było! Nie reaguję, bo obrażona jestem.
Bo brzydka taka się zrobiłam.
Słonica no.
Sylwetka słonicy i skóra słoniowa.
A M. twarz zaspaną przytula do brzucha, cmoka delikatnie, gładzi....
No ślepy chyba.
W półśnie mamrocze niewyraźnie "Tak Cię kocham bardzo, wiesz?"

Słonicę kocha.
Ciężarną.
I jak ją głaszcze namiętnie....

Hmmm....

eeee....

Pierdzielę, nie idę do Rossmana. Podobno są skuteczniejsze metody na pryszcze...
I na hormonalno-ciążowe foszki poranne też.
;)

piątek, 17 kwietnia 2015

I feel good

Jedenasty tydzień.
Strasznie szybko to idzie.
Brzuch chyba rośnie trochę.
Byle nie za dużo,bo on ciążowy został od pierwszej ciąży jeszcze :P 

Coraz mniej wygodnie robi mi się w spodniach.
Stanik też mnie pije.
A wczoraj to nawet w majtkach było jakoś źle.
Już zaczęłam na Allegro oglądać ciuchy ciążowe.
I czasem zajrzę na  łóżeczka.
I na wózki jeszcze żurawia zapuszczę ;) A w Pepco widziałam takie miniaturowe bodziaczki z napisem "Lil Bro" I koszuleczkę z pudrowo-różowym nadrukiem "Daddy in my heart". Które kupimy?
Ciekawe, czy będzie możliwe dowiedzieć się tego na wizycie za półtora tygodnia?
Chyba jeszcze nie...

Dystans między nami a Fasoleczką zanika.
Trudno nie podchodzić emocjonalnie do maleńkiego cudu, którego pragnęliśmy przecież.
Tata Misiek głaszcze brzusia. Pamiętam jak przez 9 miesięcy z Sebą w brzuszku, marzyłam o tym właśnie. Cudowne.

Czuję się super.
Dolegliwości minęły.
Znów mogę oglądać mięso.
Szczególnie to z grilla :)

Znowu piorę, sprzątam i gotuję popołudniami, nie muszę już leżeć i walczyć z opadającymi powiekami.

I progres mieszkaniowy mamy - zamówiliśmy materac!
Ja już obstawiałam, że nigdy nie zaczniemy spać w naszej sypialni.
W tej alkowie wymarzonej, która jako jedyna została urządzona w 100% zgodnie z moimi wyobrażeniami, a jak do tej pory nie doczekała się dopieszczenia w postaci rzeczonego materaca oraz artykułów dekoracyjnych.
Robi za to dzielnie za suszarnię oraz galerię wędkarskich akcesoriów mojego chłopaka.
A jednak. Uda się!
I to może już od maja.

Majówkę spędzamy nad jeziorem. Zaklinam pogodę aby nam dopisała. Urlop dłuższy chyba w tym roku znów okaże się nierealny, więc jedyne, co nam pozostaje to korzystanie z przedłużonych weekendów.

Korzystając z mojego lepszego samopoczucia, zaprosiliśmy kilka zaprzyjaźnionych par na jutro, więc szykuje się wesoły wieczór.
Bosko tak powrócić do życia.
Pozwolić wiosennemu słońcu zaświecić w oczy i nie dostrzegać już smutków i strachów, które coraz bardziej się oddalają od nas.
Life's go on.
Sprawy jakoś się układają.

Mam dużo siły i ogrom miłości

środa, 8 kwietnia 2015

Idealnie

Mieliśmy piękne Święta.
Chociaż pogoda nie dopisała.
I pomimo tego, że psioczyłam na nadmiar roboty, na moje zmęczenie, na syndrom "śpiącej królewny".

Jednak wszystko jakoś się uspokoiło, było rodzinnie i przyjemnie.
W poniedziałek wręcz gwarnie przy naszym stole. 10 osób. Zawsze chciałam takich świątecznych spotkań.
Podobało mi się.

Jednak tak najbardziej idealnie było w niedzielę wieczorem.

Rozsiedliśmy się we trójkę na naszej kanapie.
Przykryliśmy się miękkim kocem.
Sebuś w środku.
Oglądaliśmy razem "Marley i ja"
Małe nasze zasnęło z głową na moich kolanach i małymi bosymi stópkami na kolanach Miśka.
Bez usypiania, bez wieczornego rytuału....tak po dziecięcemu poddał się sennej atmosferze.
Jednak zanim to...
objął nas oboje ciepłymi ramionkami i rozbrajająco wyznał:
"Kocham Waś , moi Psyjaciele"

A my się rozpłynęliśmy.
Szczególnie ja.
W takiej zwykłej-niezwykłej chwili.
I w tym przecudnym dziecięcym wyznaniu.
W atmosferze półmroku,
W leniwym świątecznym wieczorze.
W mikro-świecie, w którym tylko Ja, dwóch moich mężczyzn, mała Fasolka w brzuchu i psiur nasz.
W spełnionych marzeniach o Rodzinie i Miłości.
W tylko naszym czasie, który na ten moment prawie się zatrzymał.






piątek, 3 kwietnia 2015

Przedświątecznie

Bardzo chciałam dzisiaj coś napisać, ale zostałam pokonana przez przedświąteczne przygotowania.
A także przez huśtawkę nastrojów.
Oj hormony dają mi popalić.
Nie ma litości.
Czasem wydaje mi się, że w ogóle bywam nie-sobą.

Ponadto od wtorku zaczęłam kolejną pracę. I wstyd przyznać, ale jakoś nie do końca radzę sobie z ponownym wskoczeniem w ten tryb. Wszystko w biegu, popołudniami jestem zmęczona, a jeszcze tyyyle do zrobienia. Odzwyczaiłam się od tego.
Ale to nic, przywyknę.
Na razie nowa praca całkiem mi się podoba. W firmie jest sympatyczna atmosfera. I znowu pracuję z ludźmi. Naprawdę fajnie.
Szkoda, że dopiero teraz tam trafiłam.

Ehh...jakoś ciężko zbiera mi się myśli tuż przed północą.
Już o 19 moje serce rwało się w kierunku łóżka.
Ale zawzięłam się.
Zrobiłam barszcz biały, upiekłam roladę z mięsa mielonego, zamarynowałam karkówkę, doprawiłam kiełbasę, ugotowałam jajka, abyśmy rano mogli z Sebciem pomalować.
Przystroiłam trochę nasz duży pokój, uszykowałam koszyczek...
Jutro tylko upiekę mięsa oraz sernik i właściwie Święta mam gotowe. Resztę będę robiła na bieżąco.


Sama z siebie jestem dumna.

****

A przy okazji Świąt, jakoś mocniej zatęskniło mi się za Dziadkami.
I za Siostrą, bo daleko jest i jakoś rzadko ostatnio rozmawiamy. Trzeba to koniecznie zmienić.
Mama też daleko.
Staram się o tę atmosferę, bo lubię kiedy jest rodzinnie i sympatycznie, ale w głębi serca czuję, że to znów nie to samo.
I chyba także przez te myśli jestem jakoś tak bardziej drażliwa.

A już wisienką na torcie jest sypiący aktualnie śnieg.
Na Wigilię nie spadł nawet jeden płatek!