Razem Lepiej!

Razem Lepiej!

środa, 30 października 2013

Przełom.

"nie zagladam tu zbyt czesto. mysle ze to niezbyt dobry pomysl"

To odpowiedź J. na 2 maile i smsa, które wysyłałam mu od 10 września, dotyczące naszego przyjazdu do UK.

Swoją drogą, chyba jednak łączy nas jakiś niezrozumiały rodzaj telepatii, gdyż wiadomość tę wysłał w momencie, w którym pisałam właśnie list do jego matki.
Przeczytałam to dziś rano.
Utwierdziłam się w przekonaniu, że list nadać muszę. Za potwierdzeniem odbioru w dodatku, abym miała pewność co do adresu.

Kilka dni temu wyjęłam z szafy pozew z załącznikami oraz  zgromadzone przeze mnie artykuły oraz maile, na temat spraw o uznanie ojcostwa, pozbawiania praw rodzicielskich i przyznawania alimentów. Wyjęłam je, żeby napisać ten tekst dla SingleParents.pl .
Napiszę.
A potem także drugi o tym, jak wyglądała moja prywatna walka o to wszystko.

Tak postanawiam - pozew zaktualizuję i złożę ponownie. I tym razem zrobię tak, aby doprowadzić to już do samego końca.
Myślę także nad skorzystaniem z pomocy adwokata. Wiem, że takie sprawy można załatwiać samemu, ale nasza jest na tyle skomplikowana, że chyba jednak będzie to konieczne. Pan Ginekolog, którego poznałam na 40 u T. oferował swoją pomoc w tej kwestii, twierdził, że ma znajomości - kogoś obytego w prawie unijnym. I chyba do niego się zwrócę.

To jest chyba ta rzecz, którą muszę zrobić przed 30. Zamknąć ten etap już na zawsze.
Postawić pod nim formalną kropkę.

Dla siebie i dla Sebastiana.

Trzymajcie kciuki, żeby mi nie zabrakło siły do walki. Bo obawiam się, że właśnie zaczynam rozpętywać małe piekiełko.
Strach pomyśleć, które z nas bardziej się w nim przysmaży...

wtorek, 29 października 2013

O wszystkim i o niczym.

Zbieram się i zbieram do pisania.
I nie mam totalnie natchnienia.
Niemoc twórcza jakaś mnie dopadła.
I tak samo, jak post tutaj, pisze się artykuł dla portalu SingleParents.pl. Sama się zgłosiłam, że chce z nimi współpracować, a teraz robota leży. Nosz cholerka !
Może za mało piję, czy coś?
Przecież wielcy twórcy zawsze się wspomagali jakimiś "dopalaczami" ;)
Najważniejsze dzieła powstały na fazce ;)
A ja co?

W weekend znów goniłam czas.
A Mini rzucał mi kłody pod nogi, w postaci swoich kaskaderskich wyczynów i wiecznego zawodzenia. Zdecydowanie ilość mojej uwagi skierowanej w jego stronę, oceniał jako niewystarczającą.
W związku z tym:
łazienka jest brudna.
Obiady na "zapas" robiłam wczoraj o 23, bo w weekend się nie dało.
Podłogi myłam w sobotę po 23...no nie ma jak sobotnia rozrywka :-> Tzw. MOP-PARTY :)
Mam siniaka na obojczyku, po ugryzieniu przez mojego Aniołka...

No ale za to byliśmy razem na babskim spotkaniu dziewczyn z roku, gdzie Czaruś oczywiście omamił swoim urokiem wszystkie moje koleżanki ;)

Udało nam się też wyskoczyć na deser z K. oraz na basen.
Basen okazał się strzałem w dziesiątkę. Po 2 godzinach chlapania, Seb był tak zmęczony, że kiedy podjechaliśmy jeszcze na giełdę handlową, położył się na ziemi pod straganem z damską bielizną i miał zamiar tam zasnąć ;p
Dzięki temu, nie kupiłam sobie niczego poza majtkami, które kupić musiałam, gdyż po ostatnim porządkowaniu szuflad z bielizną okazało się, że do noszenia zostały mi 4 pary.
No mam jeszcze też 4 pary tzw. "fig randkowych", które są nówki funkiel, nieśmigane. Od lat trzech ;]
Prędzej zeżrą je mole, niż sama je "znoszę"...że już nie wspomnę, żeby ktoś np. je ze mnie zerwał... ;P
Kurtki jesiennej i zimowych butów nadal nie posiadam.
Ale co tam! będę chodzić w majtkach...powinno wystarczyć.

No i tak to wszystko mniej-więcej wygląda.
Wszystko mniej, niż więcej.

Za dwa tygodnie jadę z koleżankami na babski weekend do domku nad jeziorem. J. ze studiów postanowiła w ten sposób uczcić swoje 30 urodziny. Świetny pomysł! Sama marzyłam o czymś w tym stylu. Tylko kto ze mną pojedzie? K. I to chyba byłoby tyle. A nawet ona nie na 100%.
Przez ten wyjazd, chyba znowu wyślę Sebastiana na tygodniowe wakacje do Dziadków. Wiem, wiem! Dopiero co tak zrobiłam i strasznie przeżywałam. Ale tak ciężko rozwiązać to wszystko logistycznie. Takie wyjście jest najprostsze. A może udałoby mi się w tym czasie wreszcie znaleźć te buty? I do fryzjera pójść. Włosów nie farbowałam od stycznia.
Strasznie dużo mam spraw do przemyślenia.
Ah! i jeszcze Pani Małgosia - opiekunka Sebastiana, prawdopodobnie przeniesie interes na drugi koniec miasta. BARDZO to wydłuży mój czas dotarcia do pracy. Mieszkamy przy wylocie na Wrocław, żłobek będzie bliżej wylotu na Berlin, a pracę mam przy wylocie na Poznań. Będę codziennie jeździła w trzy strony świata, co z pewnością zajmie około godziny dziennie. O dodatkowej benzynie nie wspomnę.
Biednemu to zawsze wiatr w oczy.
Z piaskiem w dodatku :/

P.S. W piątek dzwoniłam do T. w pewnej sprawie, której omawianie zakończyło się dygresjami na temat kajdanek. Musiałam przez weekend wyobrażać sobie te <plaski>, co tu niedawno wstawiałam :P Co ta chemia robi z człowiekiem, no?!

czwartek, 24 października 2013

Galopem.

Mój Syn ma 2 lata, miesiąc i 4 dni
Mój blog pisze się już 10 miesięcy
Za miesiąc lecimy do Siostry
Za dwa miesiące Wigilia
Za dwa miesiące i 6 dni skończę 30 lat.
A następnego dnia kończy się rok.

Do jasnej Anieli!!!!
NIECH KTOŚ ZATRZYMA TEN CZAS !

Kiedy to mija?
Na czym schodzi?
Dlaczego z roku na rok wszystko przyspiesza?
A każdy dzień taki podobny.
Jak na taśmie w fabryce jadą te dni, niczym się nie różniące jeden od drugiego
5 razy ten sam schemat: pobudka-szykowanie-spacer z psem-żłobek-praca-żłobek-dom-spacer z psem i dzieckiem-obiad-resztkami sił zorganizowana zabawa z Synem-kąpanie-usypianie-spacer z psem-ogarnianie mieszkania-książka-sen.
2 razy zmiana schematu: późniejsza pobudka, więcej prania, sprzątania, ogarniania, nadrabiania zaległości wszelakich, czasu spędzonego z Synem, ze znajomymi,z rodziną. Skomplikowane procesy dzielenia 56 godzin na WSZYSTKO, co muszę i co chciałabym...
I tak nie zdążam

List od 2 lat nie napisany...nie zaczęty nawet.
Sprawy urzędowo-formalne z ojcem Syna w wiecznym zawieszeniu.
Kilka lat odkładane spotkania, maile, telefony do ludzi, którzy kiedyś przecież tacy bliscy byli.
Wizyty lekarskie nieumówione.
Co miesiąc odkładane samobadanie piersi, na miesiąc kolejny.
Narożnik od miesiąca kupowany bezskutecznie.
Umywalka od pół roku wymieniana.
Mazury od lat 30 nie widziane.
Rosyjski w 2011 roku na 5 lekcji w podręczniku zakończony.
Filmów lista cała nieobejrzanych...
Nawet płyty nowe potrafią czekać kilka tygodni, zanim wylądują w odtwarzaczu samochodowym.

Coraz więcej do zrobienia, a czasu coraz mniej.

Oglądam zdjęcia.
Patrzę w lustro.
Zmieniłam się.
Zdawało się, że to uroda taka - zawsze młoda. Cera jak brzoskwinka. Włosy długie. Pupa za duża, ale jędrna za to.
Przecież dopiero co taka byłam jeszcze!
Dzisiaj za włosem siwym nie rozglądam się nawet. Na 100% bym znalazła.
Tyłek plaskaty, bo przecież wiecznie za zmęczona, zbyt zajęta, wszystko ważniejsze niż praca nad nim. No i tak go nie oglądam....a i inni nie za często.
Włosy skrócone, bo schną prędzej.
I zmarszczki.
Cienie pod oczami.
Kolor skóry już nie ten, a przecież mniej piję, prawie nie palę, codziennie godzina na powietrzu.

Jedno niezmienne pozostało
ogień w sercu
bałagan w głowie

Tylko ciężej jakoś z nimi żyć, kiedy reszta cała tak pędzi.
Utrudniają mi zadanie.

A wiem, że zwolnić nie mogę.
Że teraz to dopiero się zacznie. Bo przecież zmienić chcę wszystko. Życie nasze postawić na głowie, odnaleźć się gdzieś indziej. W nowej rzeczywistości.
Tylko po co?
Będą warunki.
Zabraknie czasu.

Puściłam cugle.
Galopuję.

A ja przecież nie umiem jeździć konno!
Zawsze się bałam, bo koń jest wysoki.
I z tego wysoka spaść można.

poniedziałek, 21 października 2013

Blizny na moim sercu

Spotkałam wczoraj moją taką Pierwszą Prawdziwą Miłość. Nie widzieliśmy się 3 lata. Przywoził do mnie swoją żonę, czyli moją kuzynkę...
Wysiadł z auta, wyściskał mnie... i kurczę, choć wolałabym tego nie robić,to jednak muszę się przyznać - dziwnie mi się zrobiło.
Coś w tym jest jednak.
W tym micie Pierwszej Miłości.
I w tym stwierdzeniu, że Stara Miłość nie rdzewieje.
Nawet po 10 latach tkliwość jakaś pozostaje.
I ta myśl...czy gdyby to się nie skończyło, czy moje życie potoczyłoby się szczęśliwiej?

Mocno przeżyłam rozstanie z G. Myślę, że ból tego rozstania był nawet porównywalny do tego, jaki czułam, kiedy zrozumiałam, że J. nie kocha i nie pokocha ani mnie, ani naszego, rosnącego w moim brzuchu dziecka.
Pamiętam przepłakane wieczory.
Pamiętam jak K. prowadziła mnie pod rękę spod domu G. kiedy jasno mi powiedział, że to musi być koniec. Nogi dosłownie się pode mną uginały.
Pamiętam jak ryczałam Miśkowi dniami i nocami, a on ciągle przy mnie był, pełen braterskiej cierpliwości.
G. sam po latach, nie potrafił mi wyjaśnić czemu tak zrobił. Do dzisiaj do końca nie wiem.
Bo przecież było dobrze.
Naprawdę to był fajny związek. Oboje tak uważamy.
Chyba tak do końca, nigdy tego nie odżałuję. Zawsze jakaś maleńka zadra zostanie.

Wracaliśmy wczoraj autem z W-cha do ZG.
Mini spał całą drogę. Kajka, przy foteliku zwinięta w kłębek.
A ja myślałam.
Przeglądałam te moje Miłości.
Wszystkie nieszczęśliwe.
Jedna bardziej od drugiej.

Pierwszy "prawdziwy" chłopak - "licealne love". Krótko i intensywnie. To była pierwsza weryfikacja wyobrażenia vs. rzeczywistość o tym , jak wygląda "związek".

Potem był M. - oszust. Zostawił mnie z dnia na dzień, ukradł komórkę. Potem okazało się, że miał żonę i dziecko. Nie zdążyłam się w nim zakochać, ale oddałam coś cennego z siebie. Potem żałowałam.

Po maturze właśnie G. W nim zakochana byłam tak na 100%, na zabój, na amen! Chyba niestety za wcześnie się poznaliśmy.
Moja kuzynka miała więcej szczęścia...a oni poznali się oczywiście przeze mnie.
To dopiero ironia losu :P

Kolejny był J. i jego pierwsze wejście do mojego życia.
Po 2 latach od rozstania z G. udało mi się zaangażować naprawdę.
Ale tak, jak już to kiedyś opisywałam - było bosko, do momentu, w którym on zawinął się do UK i przepadł.

Następnie W. - 4,5 roku razem. Miał być ślub. Był psychiatryk. Tej historii nie opiszę tu nigdy. Żal mi, że tak wyszło. Naprawdę szczerze mi tej Miłości żal, bo W. kochałam mocno. Ale nie miałam siły o tą miłość zawalczyć. Nie wiem dlaczego...wypaliłam się gdzieś po drodze. Dopadł nas kryzys, dowaliła choroba... a wszystko wydarzyło się w złym momencie.

No i na koniec spektakularny powrót Pana J. I największy Ból. Dwa złamane serca na raz. Bo czułam, że złamał i moje, i nienarodzonego jeszcze Sebastiana. Że wyrwał mi te serca oba, rozpieprzył o ziemie, napluł, zdeptał i takie dogorywające pozostawił.
Tylko ja jedna wiem, ile kosztowało mnie reanimowanie ich przez całą ciążę i po porodzie. Nie chcę nawet tego wspominać. Chociaż wraca to nieraz. Czasem sama się dziwię, że dałam radę. Nie wiem jak...trochę jak przez mgłę to wszystko pamiętam. Rysa zostanie na zawsze. Nie da się tego w żaden sposób wynagrodzić, zamazać, zapomnieć. Zawsze już będzie się to za mną ciągnąć.

Nie mam szczęścia w Miłości.
A jeśli kiedyś miałam, to może nie rozumiałam, że to jest właśnie to.
Może sama zaprzepaściłam okazje?
Bo pomiędzy tymi wypisanymi, było jeszcze kilka, czy nawet kilkanaście innych znajomości, które dla mnie dzisiaj nie mają większego znaczenia.

Ślepe uliczki na krętej drodze po Szczęście.
Dalej nią kroczę. Chyba aktualnie znajduję się w jakimś niezwykle ciemnym, baaaardzo długim tunelu.
Czy i kiedy pojawi się wreszcie światełko na jego końcu?
Mało mam już siły.
Tak bardzo jestem znużona.
Szukaniem,
błądzeniem,
czekaniem,
karmieniem się nadzieją...

Zmęczona

mocno


czwartek, 17 października 2013

50%

W moim życiu wszystko jest zajebiste, ale tylko na 50%.
Dostaję różne Dary Losu, ale jakieś lekko wybrakowane.
Bo przecież zamiast zesłać mi fajnego chłopaka, wolnego i z bliska.
Pojawia się fajny - i owszem, ale chyba(?!) zajęty, a w dodatku z  jednego najdalszych zakątków , jaki można sobie w PL wymarzyć.
Zamiast pełnej, kochającej się rodziny
otrzymałam w darze cudownego Synka...ale bez Taty.
Pracę mam super!
Tylko za beznadziejne pieniądze.
Sama jestem fajna w połowie, bo przecież ciało kompletnie nie takie, jak być powinno.... i ile w tym mojej winy, to wiem, ale co hormony i PCO dorobiły od siebie, to już inna sprawa.

Złośliwy chichot losu, jak zwykle...no ale chociaż zawsze jakieś powody do radości się znajdą.
Takie do półuśmiechu ;)


wtorek, 15 października 2013

O jesieni

Ze wszystkich pór roku, kocham jedynie lato.
Jestem ciepłolubna
słońcekochająca
długiedniwielbiąca.

Czasem jednak zachwycam się atutami, pozostałej 3.
I tak też dzisiaj było.
Nie wierzyłam, że przyjdzie w tym roku Złota Polska Jesień.
Był moment, kiedy tak nagle zrobiło się przeszywająco chłodno i wilgotno.
Jednak aura wzięła się w garść i zrehabilitowała w pięknym stylu.
Jest naprawdę ślicznie.
Przyglądałam się dzisiaj Światu, wracając z pracy. To chyba jedyne 5 minut, kiedy mogę iść i myśleć o niczym konkretnym. Korzystam więc co dnia.
Z torbą listów w ręce, z dynią pod pachą, szłam między drzewami, z których wiatr zwiewał liście w moich ulubionych pomarańczach, rudościach, czerwieniach, żółciach i brązach.
I nawet deszcz się rozpadał taki, że wcale tego nie zepsuł.
Wysłałam listy, poszłam po Synka.
Jadąc do domu, podziwialiśmy jak przed nami maluje się tęcza.
Naprawdę pięknie dzisiaj było.
Mini biegał w krokodylowych kaloszkach po lesie. Kopaliśmy liście i zamiataliśmy je miotełkami z gałęzi. Słońce przedzierało się między drzewami.
Przyjemny dzień.

I chyba nawet z A. wszystko sobie wyjaśniłyśmy, choć trudna to była rozmowa.
Także odnośnie wyjazdu, obmyśliłam pewien plan. W związku czym, trapienie się, mogę odłożyć na całą zimę. A kto wie...może w tym czasie jednak coś się zmieni?
Poza cyfrą z przodu w mojej metryczce, rzecz jasna.

Wybrałam też wreszcie zdjęcia do wykonania 150 kopii, które zapełnią oczekujący od dawna album,oraz ścianę w przedpokoju.

Mogę położyć się spać. Ze spokojną, nieprzemęczoną głową.



P.S. Nie porobiłam żadnych zdjęć naszej jesieni. Myślę, że mój aparat + brak zdolności, mogliby to popisowo zepsuć.
Ale wrzucam coś, z TAMTEJ niedzieli. Tej takiej fajnej...co to już taka odległa się wydaje....;)






czwartek, 10 października 2013

10.10.10.10.10.10.10.

10.10.
To jedna z dat, które utkwiły mi w pamięci.
Gdy widzę w kalendarzu, ze jest dziesiąty października, to zaraz chichrać mi się chce na pewne wspomnienie.

Było to jakieś 8 lat temu...
Studia, stancja.
Do mojej współlokatorki przyjechało 2 kolegów z jej rodzinnego miasta.
Imprezę zaczęliśmy w piątek. Skończyliśmy we wtorek.
Najdłuższy maraton, jaki kiedykolwiek urządziłyśmy.
Wszystko tam było, wszystko się działo...to właśnie jedna z tych imprez, których nie wolno opisywać ;p
We wtorek, jadąc na uczelnię w ogóle nie wiedziałyśmy jak się nazywamy i jak się wpisać na listy obecności... Ostatecznie weszłyśmy do hallu uniwersyteckiego, spojrzałyśmy na siebie. Zrobiłyśmy w tył zwrot i pojechałyśmy do domu spać :P

Ale wracając do daty - policja w ciągu tamtych kilku dni, była częstym gościem w naszych progach. Sąsiedzi nas nienawidzili. Nawet odłączyli nam prąd w jakimś rozdzielniku schowanym w piwnicy. Potem go musieliśmy chochelką rozwalać, żeby sobie muzykę włączyć na nowo :P

Kiedy patrol wpadał, otwierałyśmy my we dwie, a reszta siedziała cicho w małym pokoju. Trzepotałyśmy rzęsami, posyłałyśmy urocze uśmiechy i obiecywałyśmy, że już będzie cichutko.
Za którymś jednak razem , jakoś tak się zdarzyło, że panowie policjanci dostrzegli jednego z kolegów. Wylegitymowali go i okazało się, że ktoś taki jest na liście poszukiwanych. Kolega musiał pojechać złożyć wyjaśnienia na komendzie, że on, to nie ten poszukiwany.
W jego oczach malowało się przerażenie. Ledwo kojarzył co się z nim dzieje.
Policja go zabrała, a my - panika. Że on chyba tego nie ogarnie. Że w ogóle co będzie jak go wypuszczą, przecież miasta nie zna - jak on wróci?
Zamówiłam więc taksówkę i pojechałam na komendę, żeby tam na niego czekać.
Stanęłam pod budynkiem - schody wydawały mi się jakieś niesamowicie wysokie. (tak naprawdę wcale takie nie są, ale po tylu dniach imprezy, to już różne rzeczy nam się wydawały)
Stwierdziłam, że papierosa jeszcze zapalę zanim je pokonam :)
Stoję tam, patrzę w te schody. A na szczycie nagle pojawia się ten kumpel.
Krzyczę więc "Baryyyyłaaaaaa!!!!!"
To wszystko jak w jakimś filmie, w zwolnionym tempie :)
Zszedł oszołomiony i opowiada.
Dostał jakieś papierki do wypełniania, co wcale w tym stanie proste nie było.
Imię, nazwisko, data urodzenia...
Na koniec miejsce, data i podpis
Więc wpisuje miasto, pyta który dzisiaj jest.
Dziesiąty października.
No to pisze:
10.10.
i dalej:
10.10.10.10.....
Z zawieszenia wyrywa go pytanie policjantki "A co Pan robi?"
Spojrzał sam z niedowierzaniem na to ,co napisał i spytał, czy nie mógłby już iść.
Puścili go na szczęście.

Ale ten 10.10. od tego czasu wspominamy :) To była po prostu kwintesencja całej tamtej imprezy. Poza tym, jeszcze kilka tekstów, które też stały się dla nas kultowe, typu "od coli mnie nie popierd***" i "kwestie szablowe"...cokolwiek mieliśmy wtedy na myśli :P

Szalone, studenckie czasy :)

Mój dzisiejszy 10.10. spędzam pod znakiem dylematów i rozważań, co zrobić z naszą przyszłością. Zbliżam się do podjęcia chyba jednej z ważniejszych, życiowych decyzji. Myślę, analizuję, liczę, szukam, czytam, dowiaduję się, wizualizuję, wyobrażam sobie i przede wszystkim panicznie się boję.
Ale to może temat na oddzielny wpis.
Dam sobie jeszcze trochę czasu. W sumie nic mnie nie goni. Ale kiedyś trzeba coś zdecydować. I chyba ta zbliżająca się 30, to będzie taki symboliczny moment.

A może zanim zorganizuję cały ten "Przewrót Trzydziestkowy", zjawi się rycerz?....Nawet na białym koniu nie musi być....Może być np. w ciężarówce ;p Albo nawet w osobówce ;]
I nas porwie...i zabierze do jakiegoś miejsca spokojnego, gdzie odetchnę, będę mu rodzić dzieci, kochać, gotować, strzec domowego ogniska i cieszyć się szczęściem rodzinnym...?

poniedziałek, 7 października 2013

Niemal idealny weekend

Lubię takie weekendy.
2,5 dnia w ciągu których dużo się dzieje.
I tak: w piątek po pracy godzinny spacer, potem zakupy i na koniec spontaniczne spotkanie z K.
Równie spontanicznie pękły nam 2 litrowe wina.
Tematy głównie babskie.
Im puściej w butelkach, tym odważniejsze kwestie i wyznania :)
A po tym mocny sen.

W sobotę trochę porannego zalegania w łóżku. Ale dalej było już aktywnie. Półgodzinny poranny spacer, 3 godziny sprzątania - o dziwo - tym razem Mini mi pomagał! No przynajmniej się starał ;)
Obiad, półtoragodzinny spacer.
Telefon od T. (Czyli mojego Gościa). Dopiero dotarł do ZG. Idzie w miasto z K. jak skończą, to przyjedzie.
Ok. Jedziemy do Lidla, douzupełnić winne braki :) Szykuję sałatkę, wiem, że T. będzie późno, więc wołam sąsiadów.
Wypijamy wino :)
Dzieci idą spać - szybko ogarniam mieszkanie i siebie. I czekam.

czekam
...
czekam
...
budzę się o 6:30.

Wściekła jestem.
Nienawidzę jak ludzie to robią. Zmieniają plany i nie informują. Grrrrrr.
Domyślam się, że chłopaki musieli nieźle zaszaleć.

Półgodzinny spacer o 8 wietrzy mi głowę.

O 11:30 zbieramy się na kolejny spacer - nad staw. Stroję nas "przy niedzieli" :) Tuż przed wyjściem dzwoni służbowy tel.:
-"A dzień dobry!  moja zguba się znalazła"
-"Przepraszam, Martuś!!!!" - zapijaczony skacowany głos tłumaczy mi się, że wstydził się w takim okropnym stanie przyjeżdżać, więc wrócił do auta i tam spał.
I przeprasza jeszcze trzy razy.
Wybaczam.
Mięknę.
Zapraszam na obiad. Ale rosołku na kaca nie będzie, bo nie zasłużył.
Zdzwonimy się po południu.
Nad stawem schodzi nam półtorej godziny. Mini robi miliard zdjęć naszych butów i chodnika. Jeszcze wszystkich nie obejrzałam ;)
Karmimy "Kaka", czyli kaczki. Bawimy się na placu zabaw - ja na 10cm obcasie, Miniu w eleganckiej kremowej kurtce, a co tam!
Pusto nad stawem, mijamy tylko kilka osób.
Po półtorej godziny jedziemy na chwilę do Galerii Handlowej, musimy kupić mleko i odebrać w Rossmanie czekające na nas prezenty. 20 minut krążę po dwóch galeriowych parkingach. Szlag mnie trafia! Stoimy w korkach,nie ma żadnych wolnych miejsc. I bardzo dziwne, że nad stawem pusto. Przecież wszyscy są tutaj! Masakra jakaś! Ale mleko musimy kupić, bo się skończyło - wyjścia nie ma. Wciskam się w średnio dozwolone miejsce i biegniemy szybko do drogerii. Równie szybko uciekamy stamtąd.
W domu Seba pada sam na drzemkę - jak nigdy.
Wkładam mleka do szafki....w której oczywiście stoi jak byk jeszcze cały jeden karton :/
O losie!

Szykuję aromatyczne curry z Indyka.
Dzwoni T. Umawiamy się, że odbiorę go, po drzemce Syna.
Mini wstaje, zabieramy psa, wskakuję znowu w spódnicę i te wysokie obcasy (a troszeczkę Ci zagram na gulu, że wczoraj nie dotarłeś:P)  i jedziemy.
Spotykamy się z tyłu marketu. Wysiadam z samochodu, a z auta obok wynurzają się dwie zapijaczone, zapuchnięte gęby z przepraszającymi, pełnymi skruchy oczami.
Nie da się nie śmiać :)
Opowiadają gdzie byli, co robili i jak to odchorowują. K. pokłócony z żoną, jedzie na negocjacje.
My zabieramy T.
W domu T. otwiera wino, ja grzeję obiad. Jemy, pijemy, gadamy trochę, chociaż trochę zmęczeni jesteśmy.
Po obiedzie jesteśmy zmęczeni jeszcze bardziej... za to Seba dostaje zastrzyk energii. Szaleje, popisuje się przed T.
Zrzuca na siebie telewizor.
T. wyskakuje z pozycji szybciej niż ja, podnosi ciężkie pudło przeklęte. Oglądam dziecko, drżącymi rękoma. Wszystko całe. Młody nawet nie płacze.
Muszę się napić :P
Rozkładamy się na kanapie. Seba bawi się grzeczniej, my trochę z nim, a trochę oglądamy wszystkie "Top Chefy" i "Master Chefy" jakie lecą. Oboje lubimy gotowanie.
T. wyciąga rękę, otacza mnie nią, przytula. Opieram o niego głowę.
Leci Mini:
Mama! mama!
Mały zazdrośnik wdrapuje się na mnie. Zajmuje miejsce na moich kolanach, tuli. Śmiejemy się.
Za chwilę leci bawić się dalej. Ale wraca co chwilę. Ciągle "Mama, mama!" - nie da zapomnieć, że jestem tylko jego.
T. jednak wykorzystuje chwilę Sebastianowego skupienia nad chrupkami kukurydzianymi. Całuje mnie.
Trochę dłużej niż "cmok"...;)
Tego już za wiele dla Seby. Wpakowuje się pomiędzy nas. Bawi się T. klamrą od paska. T. głaszcze go po głowie.
Seba zaczyna się przekonywać.
Wdrapuje się na T. Opiera główkę na jego klacie, patrzy mu prosto w oczy i za moment obdarowuje cudnym uśmiechem aniołka. Jestem zaskoczona.
Od tego momentu nie daje T. spokoju.
Po kąpieli, przebrany w piżamkę wala się po nim, leży z główką opartą o jego udo, przytula go, daje mu buziaka nieproszony. Nie każdego tak hojnie obdarowuje.

"Chwilo trwaj!"
Patrzę na nich...na nas...jak urzeczona.
To najsłodsze popołudnie, jakie miałam od niepamiętnych czasów.
Tak słodkie i tak ulotne.
Takie krótkie.
W pokoju już prawie ciemno.
Mini wycisza się, leżąc na brzuchu T. On jedną ręką obejmuje i głaszcze mnie, drugą Sebastiana.
Czasie! Błagam...zatrzymaj się.
Zatrzymaj chociaż na moment.
Teraz jest tak dobrze.
Tak bezpiecznie.
Tak kompletnie.
Niby nic. Tylko kanapa, wino, tv i my. Taki banał.
Taki piękny, przesłodki banał.
Taki banał z moich banalnych marzeń.

Odnoszę Syna do jego pokoju, kładę w łóżeczku. Wychodzę do łazienki. Nie płacze. Jest spokojny. Zostawiam go więc... drugi raz tego dnia zasypia sam. Nie muszę siedzieć przy nim pół godziny i trzymać za rękę.
Co mu się dzisiaj stało?

Wracam do T.
Układam się w tej samej pozycji, w jakiej spędziłam połowę wieczoru -z głową na jego piersi.
Tuli, głaszcze...
dopijamy drugie wino.

Całuje
ma miękkie usta...

całuje
i takie duże, męskie, spracowane dłonie...

całuje
mrowią mi wszystkie synapsy, neuroprzekaźniki...kurczę, wszystko mi rozkosznie mrowi!

...

-"Mmm...Ile można czekać...?:)"

piątek, 4 października 2013

plask

<plask>, to jest taka emotka z GG.

Czasem jak opowiadam K. co nowego kretyńskiego zrobiłam, albo wymyśliłam, to ona nawet nie komentuje,tylko tą własnie emotkę mi wysyła, żebym się opamiętała.
Gdyby przeczytała wczorajszy wpis, to pewnie też by mi ją wysłała....chociaż  nie jestem pewna, bo aktualnie sama znajduje się w podobnym do mojego stanie ducha.
No ale zakładam, że tak by było.
Więc wysyłam sobie sama.
Kopię się piętą w swoje przerośnięte 4 litery!
Cyc do przodu!
I walczyć trzeba!
Bo kto za mnie powalczy?
Nikt.
Sama muszę!

Nie zarzekam się na temat odchudzania. Ale wczoraj powstrzymałam się od wieczornego pałaszowania i zjadłam połowę mniej ziemniaków na obiad, niż zwykle. Pewnie nie schudnę od tego, ale może chociaż nie przytyję.
No i postanowiłam wybrać się do fitness klubu, który mam 50 m. od domu. Podobno jest przyjazny mamom. Zajrzę zapytać na czym dokładnie polega ta "przyjazność". A jeśli wyda mi się za mała, to może zagadam moich sąsiadów, czy oni nie mogliby chociaż raz w tygodniu być na tyle przyjaźni, żeby na godzinkę  Sebę pod swoje skrzydła przygarnąć.
Przydałaby mi się taka godzina indoor cyclingu. Kiedyś chodziłam na to 3 razy w tygodniu i uwielbiałam przekraczać własne granice wytrzymałości. Byłabym szczęśliwa, gdyby teraz udało mi się chociaż tą jedną godzinkę zorganizować.

No!
Jest jakiś plan, jest lepiej.

Kiedyś wklejałam tutaj tekst o mnie i Sebastianie, który powstał dla Wysokich Obcasów, jednak nie został wydrukowany. Na końcu pada jedno z moich ulubionych haseł: "Świat nie lubi ofiar". Czasem muszę sobie o tym przypominać.

A co mi dodało siły, że dzisiaj obudziłam się z nową energią?
Syn mój oczywiście.
Syn mój wypowiedział wczoraj najtrudniejsze słowo w swoim dotychczasowym życiu. Słowo, które oznacza jego chyba drugą, po mamie, miłość : "KOPARKA" !!!!
Mało się nie spłakałam ze wzruszenia.
No wiem jak to brzmi  - jak wyznanie  matki -wariatki, ale naprawdę zrobił to tak uroczo ,że aż byłam dumna z niego. Niestety tylko raz udało mu się to idealnie, później próbował to powtórzyć, ale wychodzi coś w stylu "koakakaka". Ale stara się, Kochany mój.
I skoro on się stara, to jak Dzielna Mama, miałaby odpuścić? No nie może. Ambicje przecież jeszcze jakieś ma...resztki, ale zawsze ;)
Dzisiaj do "koparki" doszło też słówko "zima". Równie zaskoczona byłam, kiedy je za mną powtórzył.
Ależ to jest niesamowita radość, te początki mówienia :)

P.S. Od soboty do poniedziałku chyba będzie u nas Gość. TEN Gość. Ale to jeszcze nic pewnego. Nie chcę się nastawiać, jednak czuję dziwny ucisk w dole brzucha... Jakoś nie przypuszczałam, że to miałoby się jeszcze powtórzyć.




czwartek, 3 października 2013

Smutno

Dzisiaj będę się żalić. I to mocno. Użalać się nad sobą będę. Dzisiaj będzie prywata 100%, paskudnie egoistyczna. Samobiczowanie będzie i kolejny raz płacz nad własnym losem i lenistwem.
Kogo denerwują takie posty, radzę wyjść.


Posiadam irytującą umiejętność.
Polega ona na tym, że umiem wszystko tak sobie przekształcić w głowie, że staje się to powodem do pogorszenia mojego nastroju. (Marta, w sumie to ten post będzie jak zmałpowany, ale wierz mi, nie inspirowałam się. Samo przyszło niestety)

Jak mnie najdzie taka fazka, to nagromadzę tego typu smutów całą garść i jesienna deprecha gotowa.
A o to lista moich aktualnych zgryzot:
-ciąg dalszy rozważań nad życiem swoim i tym, co z nim robię, a raczej czego nie
-brak towarzystwa na wydłużające się jesienne wieczory
-kompletne niezrealizowanie "planu przedtrzydziestkowego" i kurczący się w zatrważającym tempie, pozostały czas by to zrobić
-brak odpowiedzi od J. na mojego maila dotyczącego naszej wizyty w UK. W zamian, na konto wpłynęło za wrzesień 10 funtów więcej niż zwykle...rozumiem, że to prezent urodzinowy dla Syna. WOW! (facepalm)
-cowieczorne czytanie do poduszki "Nowego oblicza Grey'a". Czytam, marzę, że to ja, że kiedyś też mnie to spotka, albo chociaż może z 1/5 z tego.... a potem sobie przypominam jak wygląda moje życie

I na koniec hit.
Wczoraj byłam z Synem na bilansie dwulatka. Syn ma płaskostopie i koślawe nogi.
A ja mam 30 kg nadwagi.
Tak tak! TRZYDZIEŚCI!
Nie chciał wejść na wagę dla dużych, a z takiej dla małych uciekał, w związku z czym, musiałam wziąć go na ręce i zważyć się z nim, a potem bez niego.
Przytyłam w ciągu roku 15 kg.
Brawa, Matko!
Jedno, co w życiu potrafię idealnie robić, to wszystko spieprzyć.

Wchodzę sobie na różne blogi modowe i podziwiam.
Ślicznie ubrane i wystylizowane dzieci , wraz z równie pięknymi i cudne ubranymi mamami. Mamami o nogach po samą szyję. O brzuchach idealnie płaskich. O ciałach gładkich, jędrnych, jak z żurnala.
Mam pięknego Syna.
Udał się, jest śliczny.
A ja? Ja normalnie, własną osobą psuję efekt.
Podarowałam mu życie bez ojca i z matką, która nie radzi sobie sama ze sobą. Matką, tak odporną na nałogi wszelkie, poza jednym - jedzeniem.

Wstyd.

I od razu uprzedzam wszelkie komentarze: nie - nie potrafię się wziąć w garść, nie potrafię się zmotywować, nie potrafię się zaprzeć, nie umiem się przemóc. Wiem, że wszystko zależy ode mnie, że sama sobie jestem winna, że najprościej użalać się nad sobą, leżąc i żale swoje zajadając.
Ale ja po prostu kocham jeść. A tej miłości w sobie nienawidzę, tak jak miłości do J.

To wszystko, to jakiś popieprzony nałóg.
Destrukcyjny do szpiku.

wtorek, 1 października 2013

Seba - Tap Madl !

W niedzielę na spacerze, zaszliśmy na plac zabaw na środku deptaka. Akurat chwilowo było prawie pusto, tylko jeden chłopiec z dwoma paniami, z których jedna robiła mu zdjęcia lustrzanką cyfrową.
Seba udał się na zjeżdżalnię, jednak aparat nie umknął jego uwadze. Zaczął się Pani Fotograf przyglądać, a ona cyknęła mu kilka zdjęć.
I wyobraźcie sobie - ten mały skubaniec, który naprawdę bardzo rzadko decyduje się zapozować dla mnie, zaczął się wdzięczyć do aparatu!
I wcale nie urządził wrzasku i buntu, tak jak to zwykle robi, kiedy ja usiłuję go sfotografować.
Na 30% zrobionych przeze mnie zdjęć, uchwycony jest z "przyczajenia", a 50% ma ze wściekłą miną i wyciągniętą ręką , ponieważ ma fazę na wszystkie sprzęty , które są moje.
Na moje telefony, moje kluczyki do auta, moje komputery, mój tablet i oczywiście wyżej wspomniany, aparat.
Wszelkie próby oszukiwania go, to jedno wielkie fiasko.
Gdyby potrafił ,  zabawkowe wersje tychże przedmiotów skwitowałby szyderczym śmiechem.
Zapasowe kluczyki do auta, z wyjętym immobilizerem , nie wiem w jaki sposób, ale wie, że są bezużyteczne, więc też go nie satysfakcjonują.
Zabawkowego laptopa, owszem weźmie, ale to i tak nie jest to samo co gmeranie w moim komputerze. Komórki - ani zabawkowe (nawet a'la smartfon), ani stare , których nie używamy, ani nawet atrapy z salonów sieci komórkowych, nie są dla niego wystarczająco atrakcyjne.
Kiedy tylko w jego obecności, biorę do ręki cokolwiek z tych rzeczy, mogę się od razu szykować na  "akcję".

Zaskoczona więc byłam niezmiernie, reakcją mojego dziecka na Panią z aparatem...w dodatku takim dużym i wypasionym.
Może on po prostu wie, że inni robią to lepiej? A matka niech się nie sili na tworzenie jego portretów, bo kiepsko jej to wychodzi.

Pani Fotograf, była tak uprzejma, że sama zaproponowała przesłanie efektów tej mini-sesji na maila. A ja z radością zamieszczam te dary tutaj.
Dumna cała, bo kurczę... No nieskromnie przyznać muszę, że Seba wyszedł super! Gdybyśmy mieszkali w większym mieście zgłosiłabym go do jakiejś agencji. Jednak potrafi się zachować przed obiektywem, urody dziecięcej mu nie brakuje...można by to było wykorzystać....
No ale to jednak jest ta jedna, z niewielu wad, mniejszego miasta.

I jak w ogóle można nie pokochać takiego słodziaka? :P
No jak? ja się pytam!