Razem Lepiej!

Razem Lepiej!

sobota, 30 listopada 2013

Na sam koniec nadajemy prosto z Unglii...

Obiecalam,ze sie zameldujemy.
No to melduje ... totalny brak gotowosci do powrotu:'(
Tydzien oczywiscie przelecial niepostrzezenie i pomimo,ze dzisiaj spedzilismy super dzien w oceanarium w Hull, to ciagle smutek czail mi sie z tylu glowy.
Udalo nam sie zaaklimatyzowac w domu mojej Siostry,jej chlopaka i ich wspollokatorow...zaskarbic ich sympatie,a moze nawet cos wiecej....
A teraz czas ich wszystkich opuscic i wrocic. Do domu co prawda,naszego ukochanego....ale jednoczesnie tak pustego. Calkiem innego niz tutaj.
Dobrze sie tu czujemy. Ja zawsze zreszta w Anglii czulam sie dobrze....Seba chyba tez...w koncu tutaj powstal ;-)
Co prawda ten "ungielski",dziwny taki,że troche jezykowych problemow napotkalam....bo kto to slyszal,zeby na kaczke mowic "duk"???....ale dalismy rade i nawet kilka kurtuazyjnych pogawedek odbylismy z "tubylcami" w czasie spacerow.
Wiecej nieco opowiem po powrocie.
Ciesze sie,ze jeszcze sobote i niedziele spedzimy u A. na pewno bedzie to przyjemny powrot do rzeczywistosci....
A na koniec przedstawiam Syna mojego ulubienice -Fiołę, zwana przez noego"Kocia".
Ojjj beda za soba tesknic...

środa, 20 listopada 2013

Dzielnej Mamy słabsze strony

Nie uważam siebie za matkę "siętrzęsącą" "telepiącą", "matkę-wariatkę", "matkę z pierdolcem"....za taką matkę na 200%.
Totalnie się nie uważam.
Właściwie, to myślę, że z matki składam się w jakichś 90%, bo ta pozostała część, to jest skupienie na samej sobie: swoich potrzebach, swoich brakach, smutkach itd. Co zresztą widać na tym blogu.
W założeniu miał być "dzieciowy", w praktyce wyszło trochę inaczej. Może i dobrze.

W związku z tą 10-procentową matczyną ignorancją:
- u pediatry bywam kiedy muszę
- od piersi odstawiłam dziecię krótkim cięciem, bo sama byłam chora i chciałam się wyleczyć
- nie lecę na USG głowy, rezonans magnetyczny i tomografię, kiedy Synowi rośnie na czole w 3 sekundy guz wielkości małego jabłka
- nie wnikam co w żłobku jada moje dziecko, ile śpi, co dostaje do zabawy
- nie myję zabawek, jeśli nie są oblepione jedzeniem
- nie ubieram i nie ubierałam Sebastiana w body, bluzkę, sweterek, kamizelkę i kurtkę, rajstopy, skarpety i ocieplane spodnie, jeśli na dworze jest cieplej niż -20 stopni.
- nie zastosowałam zasad "rodzicielstwa bliskości - spałam z Synem w łóżku pół roku, tylko dlatego, że lubiłam na niego patrzeć i nie chciało mi się podnosić na nocne karmienie. Często zostawiałam go samego w łóżeczku, płaczącego, bo musiałam akurat coś zrobić.
- nie doczytałam o co dokładnie chodzi w BLW...ale chyba to akurat, przypadkiem mi się zastosowało
- nie doczytałam też dokładnie jak się wprowadza gluten, więc Seba do razu dostał taką porcję, jak duże dziecko :P  Odkryłam to dopiero, gdy gluten zaczęły wprowadzać koleżanki, które urodziły rok po mnie
- nie mam i nie miałam termometru do wody w wanience
- nie cierpię "piać" do mojego dziecka, kiedy "rozmawiam" z nim przez telefon....i nie przez telefon też
- nie znam się na bezstresowym wychowaniu : podnoszę głos, stawiam do kąta, ręka na pieluchę też czasem opadnie...chociaż to akurat jakoś totalnie bez efektu, więc spokojnie mogę sobie odpuścić.
- nie uczę go na siłę wszystkiego co, teoretycznie,powinien umieć.

Ojj litania grzechów moich jest długa.

A mimo tego szczęśliwi jesteśmy razem.
Ja na pewno...Sebastian jeszcze mi nie odpowie, kiedy go o to zapytam, ale wygląda na zadowolonego z życia :)
Jada zwykle to , co lubi.
Bawimy się w to, na co ma ochotę i takimi zabawkami, jakie lubi.
Chodzimy na basen, na spacery i do sali zabaw, gdzie przeciskam się za nim przez wszystkie przeszkody i wdrapuję na najwyższe piętro, żeby razem z nim zjechać ze ślizgawki prosto w kulki (traktuję to przy okazji jako substytut wyjścia do fitness klubu :P )
Zabieram go ze sobą praktycznie wszędzie.
Chodzimy na imprezy, gdzie nie śpi do takich godzin, że wracając do domu modlę się, żeby nas sąsiedzi nie przyczaili ;)
Przemierzamy samochodem setki kilometrów, żeby spędzić sobie czas gdzieś indziej niż "blisko".
Tańczymy i wygłupiamy się w domu prawie codziennie.

Staram się, abyśmy żyli pełnią życia. Nie pozwalam na to, aby brak trzeciej osoby w rodzinie, stanowił dla nas przeszkodę nie do przejścia. Radzimy sobie we dwójkę wszędzie. Na basenie, w aucie...a za parę dni poradzimy sobie na lotnisku i w samolocie. My i nasze 2 walizki.
Ma być jak najmniej rzeczy niemożliwych!

Nie jesteśmy idealni. Ja jestem nieidealna kompletnie. On bywa złośliwy, nieusłuchany, zdarza się, że agresywnie reaguje. Jest roztrzepany, szybko się irytuje i wyrzuca, albo rozwala to, czym się aktualnie zajmuje.

Ale mimo wszystko jest dobrze :)

Skąd te dzisiejsze rozważania?
Wracając do pierwszego wyznania - matką "siętrzęsącą" nie jestem...jednak wizja zbliżającej się podróży, lekkie wstrząsanie we mnie wzmaga. Że sobie poradzimy to wiem...nie wiem tylko do końca jak :P
I czy nie skończy się to jakąś publiczną kompromitacją.
Poza tym, zrobiłam wczoraj coś, co nigdy, przenigdy, nawet nie przyszło mi do głowy, zanim się matką nie stałam.
A przemieszczałam się trochę po okolicy bliższej i dalszej i całkiem dalekiej też.
Otóż: wykupiłam nam ubezpieczenie podróżne.
Ha!
Wyobraźcie sobie, że do wczoraj jakoś nawet nie zdawałam sobie sprawy z istnienia takiego produktu. Jednak wizja odbycia powietrznej podróży i zagranicznego pobytu z moim Skarbem największym, różne obawy we mnie wzmogła.
I scenariusze wszelakie...
Dla spokoju sumienia i pewności, że w razie tragedii mniejszej lub większej, Sebastian bez opieki i pieniędzy nie pozostanie, przewertowałam szybko Google, wybrałam ofertę i zakupiłam polisę :D
I teraz możemy spokojnie jechać. Z pewnością nic się nie stanie, bo ja tak lubię wydać czasem kasę na coś zupełnie nieprzydatnego ;)
Przyznam szczerze, że od momentu pojawienia się na świecie Sebastiana, mam lekkiego hopla na punkcie ubezpieczeń i oszczędności. To jedno z niewielu moich matczynych wariactw :) Mam 2 polisy, konto oszczędnościowe, kasę "w skarpecie" (jakby banki zawiodły) i obligacje skarbu państwa :P Większość pieniędzy, które dostajemy w ramach jakichś prezentów przeznaczam właśnie na te cele.
A przy okazji tych moich przedwylotowych rozważań myślałam o tym, że chyba nikt tego nie wie i może warto byłoby pospisywać takie rzeczy w jednym miejscu. Żeby w razie czego rodzinka wiedziała gdzie szukać :)
No...nie jest ze mną najgorzej, co nie? Jednak macierzyński szał nie do końca mnie ominął :P I ignorantką całkowitą nie jestem też :]

A we Francji i Holandii, to i tak bym uchodziła za nadopiekuńczą :P


poniedziałek, 18 listopada 2013

If there's a will...

Strasznie chciałam napisać post o czymś wesołym i pozytywnym. 
Ale nastrój mam listopadowy zdecydowanie. 
I chociaż w perspektywie wylot i tydzień z Siostrą, i jeszcze spotkanie z A. , to po głowie znowu myśli się różne tłuką. 
Dobrze, że lecimy. 
Może gdy poczuję znowu, jak się oddycha gdzieś indziej, to przekonam się, że to czas, by na stałe zacząć w innym miejscu powietrze czerpać. 
Czuję coraz mniej trzymających mnie tu spraw. 
Coraz mniej sentymentów. 
A potrzeba zmiany narasta. 

Odczuwam to mocno...
im starsza jestem, im bardziej sama, tym wszystko trudniejsze. Tym ciężej z wieloma rzeczami mi się pogodzić. Tym bardziej jest mi przykro przez sprawy, na które kiedyś z pewnością machnęłabym ręką. Tym mocniej zależy mi na ludziach, dla których ja sama jestem tylko jedną z wielu... 
I tak się powoli zamykam...i jednocześnie dręczy mnie to. 
Bo to nie ja. Nie to w moim charakterze leży. 
Czuję szarpnięcia zrywanych więzów. 
Nie lubię tego.  

I w tym wszystkim na dodatek te urodziny przeklęte. 
Wymyśliłam je sobie w końcu.
Że będą jak z bajki...
Coś się należy bajkowego przeżyć do 30 chyba, skoro ślub mnie ominął :P 
Więc mają być bajkowe krajobrazy zimowe, pozytywny klimat kominkowy i czas na bycie razem. 
Mam nadzieję, że się uda. 
Że ta garstka przyjaciół, która wyraziła szczerą chęć spędzenia ze mną tego dnia i wykosztowania się na ten cel, nie zawiedzie. 
Bo odmów odebrałam już więcej, niż się spodziewałam...i nie do końca akurat od tych, od których się spodziewałam.... 
Teraz rozumiem, dlaczego ludziom jest zawsze przykro, kiedy połowa gości zaproszonych na wesele, odmawia przybycia. Zawsze myślałam "Co za różnica, czy na 120 zaproszonych, przyjdzie 100, czy 60?...i tak dużo"  Ale jednak...to ta chęć, podzielenia się ważnym dniem i wydarzeniem z innymi. 
I chociaż liczyłam się z tym, bo to termin akurat może nie idealny.... to jednak przykro trochę, siłą rzeczy. 

Doceniam tym bardziej tych, którzy zaproszenie przyjęli. 
Moje serce się raduje na myśl o Nich... i o tym, że z pewnością dzięki Ich obecności, będzie miło nam wszystkim. 

Staje mi przed oczami graffiti z mojego uniwersytetu. Widywałam je codziennie przez 5 lat i bardzo polubiłam: 

"If there's a will, there's a way".  
 

wtorek, 12 listopada 2013

Pewnego razu spotkało się sześć kobiet...

Opowiedzieć Wam bajkę o pewnym wyjątkowym weekendzie?
Posłuchajcie!

Było to tak:
6 kobiet, które w sercach są jeszcze dziewczynami
1 siedmiomiesięczna Jagódka
domek na odludziu
piękna jesień dookoła

Kobiety zjechały się do małego domku w piątkowy, chłodny wieczór. Pokrzątały się po 2 niewielkich pokojach i kuchni. Rozpaliły w kominku, zastawiły stół przygotowanymi wcześniej smakołykami, odśpiewały solenizantce "sto lat!",  otworzyły wina we wszelkich kolorach i smakach i zasiadły do biesiady.
W akompaniamencie odbiornika, którego wiekowe głośniki słyszały jeszcze audycje stacji "Radio Luksemburg", raz po raz nostalgicznie spoglądając na trzaskający w kominku ogień, opowiadały sobie życia.
Snuły, jedna za drugą, swoje historie, opowiadały o miłościach, o kobiecych obowiązkach, o gospodarstwach, o życiu, które już dały, które noszą w sobie i które stworzyć by chciały.
Doprowadzając się wzajemnie to do śmiechu, to do łez, przekazując sobie z rąk do rąk, tuląc i kołysząc maleńką Jagódkę, kompletnie zatraciły się w tej wyjątkowej atmosferze.
Ostatnie rozmowy, w sypialni na poddaszu, do której chwiejnie dotarły po niesamowicie stromych schodach,  ucichły o porze takiej, że gdyby działo się to w sierpniu, kobiety z pewnością, miałyby okazję podziwiać niesamowity wschód słońca nad Jeziorem Trześniowskim.

Kolejnego dnia, zjadły wspólne śniadanie o smaku chleba z dżemem, który nieodłącznie kojarzy się z wyjazdami.
Pokrzątały się po domku, doprowadzając go do ładu po nocnym posiedzeniu, a następnie wybrały się na spacer.
Okolica powitała je, blednącymi już, barwami jesieni oraz błogą ciszą.
Śmiejąc się, poszukiwały między liśćmi darów natury. Podziwiały spokojne o tej porze jezioro i majaczące na drugim brzegu miasteczko. Rześkie powietrze przewietrzyło przyjemnie głowy i dotleniło Jagódkę, przywiązaną do mamy i w ten sposób wędrującą.
Po powrocie do domku, zasiadły jeszcze na ganku, rozkoszując się ostatnimi promieniami listopadowego słońca.
Kolejny raz zgromadziły się wszystkie przy stole. Wszystko działo się tak naturalnie. Bez wysiłku, bez ustaleń. Naczynia pojawiały się i znikały ze stołu, w kubkach parowała herbata, bądź aromatyczna kawa, kominek znów wypełnił pomieszczenia przyjemnym ciepłem.
Jagódka drzemała spokojnie przy maminej piersi.
Kobiety wciąż rozmawiały. Tak wiele tematów do omówienia w tak krótkim czasie.
Po zmroku zaczęły otwierać pozostałe butelki wina, co zapewne sprawiło, że śmiech ich stawał się coraz głośniejszy, a rozmowy coraz mniej poważne. Powyciągały przywiezione ze sobą gry i do później nocy zaśmiewały się do rozpuku, odgadując czarne historie, wymyślone postaci oraz skomplikowane, własnoręcznie narysowane obrazki.
Po raz kolejny, piżamowe już rozmowy, przy ostatniej butelce wina, dotyczące sytuacji społeczeństwa w Chinach oraz Nepalskiej księżniczki, ucichły bardzo późną nocą.

Kolejny poranek wróżył niestety pożegnanie z tym magicznym miejscem, i jeszcze bardziej magiczną atmosferą, którą sobie tam stworzyły. Zjadły ostatni wspólny posiłek, wyściskały się wzajemnie, wycałowały Jagódkę i pełne wyjątkowej, kobiecej energii, rozjechały, każda do swojej rzeczywistości.

W głowie jednej z nich pozostało wrażenie, że ma na tej Ziemi więcej bratnich dusz, niż jej się wydawało.
Myśl, że chciałaby tulić do piersi raz jeszcze maleńkie dziecko.
Oraz przeświadczenie, iż doskonale odnalazłaby się w takiej małej, kobiecej społeczności, gdzie wszystko układa się samo, dzieje się naturalnie, spokojnie. Bez pędu, bez nadmiaru bodźców, a w zamian z nieprzebraną ilością damskiej wrażliwości, empatii i zrozumienia.







Jeśli którejś, w zamroczeniu, nie umknął adres, dotarła tutaj i właśnie przeczytała tę bajkę - DZIĘKUJĘ.

piątek, 8 listopada 2013

Well done.

Dawno nie byłam równie wdzięczna za piątek!
Padam na twarz. Tak się nalatałam w tym tygodniu.
Ale ile mam załatwione!

1. Wizytę u ginekologa (jestem tak zdrowa, jak nigdy w życiu!!!! nawet owulację mam :-o To przy moim PCO, myślę, że zdarza się po raz drugi...pierwsza musiała być ta "sebciowa";p  Cieszę się, tylko szkoda, że dzieci nie ma z kim robić :P Jak mi się ten tekst wyrwał do Pana doktora, to się uśmiał i stwierdził, że fajna ze mnie babka :P Uwielbiam mojego Gina!)
2. Wizytę u fryzjera (wielki come back ciemnych włosów i grzywki. Jest dobrze.)
3. Wizytę u Pani Adwokat (o tym za moment)
4. Zakupy i gotowanie na dzisiejszy babski wyjazd.
5. Szczepienie psa

No i oczywiście jeszcze masę drobniejszych sprawek.
Jestem wykończona, ale dumna z siebie.
No i portfel szczuplejszy mam o spore sumki niestety.
A jeszcze w niedzielę kupiłam kurtkę jesienną, bo już naprawę patrzeć na starą nie mogłam.
Ehhh konto oszczędnościowe będzie zdecydowanie uboższe.
Ale trzeba.
Po to je założyłam, żeby było w razie konieczności. I konieczność jest.

Spotkanie z Panią Mecenas trwało 40 minut.
Pozew wystosowałam podobno piękny ;]  Z dokładnym wyliczeniem kosztów. Tylko chyba trochę jednak mnie poniosło z roszczeniami. Wyszłam z założenia, że lepiej żądać dużo, żeby dostać jakąś zadowalającą kwotę. Ale jednak za dużo nie powinnam, bo sędziowie krzywo patrzą. Pani Mec. to przeanalizuje i zrobi takie realniejsze wyliczenie.
Po adres babci, zwróci się do Centralnego Biura Adresowego.
A na razie złoży pozew z tym londyńskim adresem, pod którym mieszkał J. w 2011. Może dalej tam jest.
Moja robota ograniczy się tak naprawdę, do doniesienia brakujących dokumentów. Tego akurat jest sporo: akt zupełny urodzenia, paragony, zdjęcia moje z J., zaświadczenie o dochodach, dowody wpłat od niego. Mam na to czas do wtorku ( a dzisiaj wyjeżdżam i wracam w niedzielę). Dobrze, że poniedziałek wolny, to pozbieram wszystko w jedno miejsce na spokojnie. Później, całą resztą zajmie się Pani Mecenas.
Niestety od razu przygotowała mnie na to, że trochę to potrwa, bo jednak sprawy z ojcami zza granicy przeciągają się, przez ten problem z kontaktem.
Ale najważniejsze, że coś ruszyło.
Zobaczymy co dalej.
Boję się bardzo dwóch rzeczy, które mogą przy tym wszystkim wypłynąć na światło dzienne.
Jeśli się tak stanie, to będzie niezła katastrofa.
Ale może uda się bez wywlekania wszystkich brudów.

Kiedy wczoraj wyszłam z jej gabinetu, poczułam jakby powietrze ze mnie uszło. Chyba działałam na niezłej adrenalinie od początku tygodnia.
Dopadło mnie takie zmęczenie, jakiego dawno nie czułam.
A czekało mnie jeszcze szykowanie do wyjazdu.
Dałam radę, jednak. Jak zawsze ;)
Co prawda, na chwilę obecną, miałabym chęć zamienić wyjazd, na pleśnienie cały weekend pod kołdrą. Ale myślę, że to znak iż będzie super :)

Tak więc za kilka godzin, pakuję manatki i wyjeżdżam z rzeczywistości.

Jestem niewypowiedzianie wdzięczna moim Rodzicom, że mi to umożliwiają.
Myślę, że tym samym ratują mnie od postradania zmysłów.

Ejmen i do zobaczenia po długim weekendzie :)



P.S.Mama mówiła, że kiedy mnie nie ma, Seba wyciąga z szafy niebieski album i szuka znowu "Tatu".
Schowałam wczoraj album na najwyższą półkę. 

środa, 6 listopada 2013

Fotografie

Wspominałam jakiś czas temu o wywołaniu 150 zdjęć.
Fotografie już dotarły (nie bez przebojów).
Część włożyłam do niedokończonych albumów - te z czasów przed ciążą i w ciąży.
Na zdjęcia sebastianowe zakupiłam nowy album - całe szczęście - najtańszy z "Kerfa".
Od kiedy bowiem zdjęcia są w domu, ich przeglądanie, stało się drugim po koparkach, ulubionym zajęciem Syna.
Najpierw wyciągał tylko ten "swój" album, siadał ze mną i uczył się pokazywać wszystkich. Ukochał swoje zdjęcie z Dziadkiem, znad jeziora. Przez kilka dni, w ogóle nie wypuszczał go z rąk. Chodził z nim do żlobka i spać, Dziadka na zdjęciu całował. Nie muszę chyba pisać,w jakim obecnie stanie jest ta odbitka ;)

Później oglądał z zaciekawieniem inne fotki. Nauczył się pokazywać wszystkie "ciotki" i "wujków", wielkie zainteresowanie wzbudza też fotografia z Pradziadkami. Często ją wskazuje i pyta "tio tio?".

Album już się z lekka wyświechtał i całe szczęście, że najtańszy był :P Przynajmniej go nie szkoda.

Po jakimś czasie Seba odkrył, że w szafie kryją się też inne albumy.

Tutaj chyba mama?...ale jakaś inna. 
Ale tak! To na pewno mama! Hurra!
A tu jakieś zwierzątko. 
Mama mówi, że to świnka morska - Fifi. Co to jest świnka morska? Nigdy nie widziałem. 
A to niby jest ciocia Sylwia??? Taka mała? Taka mała jak ja prawie. Eeee to nie może być Sylwia. Coś mnie mama oszukuje...
I muuuu jest - koniki znaczy się. 
I ludzie jacyś...widziałem ich kiedyś, ale nie pamiętam za dobrze. 

Album za albumem...
aż wczoraj w małe rączki trafia album niebieski. Z angielskim tekstem na okładce...coś o pozostawaniu w pamięci.
Otwiera, przerzuca niecierpliwie...
Mama, szczupła, młoda, ładniejsza niż dzisiaj.
Mama na Millenium Bridge
Mama na Greenwich
Mama na London Bridge...

I nagle dwa zdjęcia.
Mężczyzna.
Ostrzyżony krótko.
Uśmiechnięty szeroko.
Grube ciemne brwi.
Ciemna oprawa oczu.
Nieco śniada karnacja.

Podobny.
Niesamowicie podobny.

-"tio tio?" 

Z przerażeniem spojrzałam na Babcię...
-"no powiedz mu"

-"To tata..."

Zdziwienie, a za moment radość.
- "Tatuuuu??? Tatu! tatu! tatu! tatu!"

Nie wiem czy dobrze zrobiłam?
Wracał do tych dwóch zdjęć w kółko. Nie mogłam go niczym innym zająć.
Jakby zrozumiał.
Chyba myślałam, że nie skojarzy.
Przecież nie wie, kto to jest tata.
Chyba.
Nigdy wcześniej mu nie pokazywałam.

Wiedziałam, że to się kiedyś zacznie dziać i nie przygotowałam się.
Miałam do psychologa iść, dowiedzieć się, jak to przeprowadzić. Jak wyjaśnić, żeby się to odbyło bez ubytku na kruchej, kształtującej się dopiero psychice.

I nie poszłam ze strachu.

Teraz chyba tylko intuicja mnie uratuje.

I tak , będąc w 100% szczera...
prawie się poryczałam.
On się tak ucieszył, że znalazł "Tatu".
Naprawdę tak szczerze po dziecięcemu się uradował.  

wtorek, 5 listopada 2013

Trochę bieżących spraw

Krok pierwszy uczyniony.
W czwartek o 15 mam spotkanie z Panią Adwokat.
Jakoś tak do mnie nie dociera do końca, co zaczynam. Ale może po tym spotkaniu dotrze.
Mam nadzieję, że Pani Adwokat podejmie się prowadzenia sprawy. I nie pochłonie to wszystkich moich oszczędności.
W każdym razie, wszelkie plany związane z hucznym obchodzeniem urodzin oraz nowym tatuażem, zostają raczej odłożone. Na za 10 lat chyba.

Przeglądam maile moje do J. i odpowiedzi.
Moje maile...
proszące,
rozpaczliwe,
płaczące,
zdruzgotane,
zrezygnowane,
pobłażające,
wyrozumiałe...
od czasu do czasu wściekłe.

Jego...
jak najkrótsze,
najmniej konkretne,
zero emocji,
poza ewentualnym rozdrażnieniem, że jak śmiem go szpiegować, poganiać, czegoś żądać.


Pewnie to wszystko przyda się podczas procesu.
Będzie grzebanina.
Ale po raz pierwszy czuję się na to gotowa.
Nie wiem dlaczego zajęło mi to prawie 3 lata. Ale w głowie ulga, że to już.
Chyba tak długo jeszcze łudziłam się nadzieją, że coś się zmieni. Że on się poczuje, że coś dotrze.
Chyba nie potrafiłam zrozumieć, jak można Sebastiana nie kochać? Przecież ja kocham Go tak mocno. I niemal wszyscy Go kochają od pierwszego wejrzenia, nawet obcy.

Jednak można,jak widać.

Można nie kochać swojego dziecka.
Nie czuć potrzeby poznania go.
Nie chcieć go widywać.
Nie mieć z nim żadnej więzi i wspólnoty.
Można w duchu się go wyprzeć.
Uznać, że to nie moje.

Brzmi to obrzydliwie.

***

Miniu nie wyjechał do Dziadków. Babcia została u nas i siedzą razem w domku. A ja wykorzystuję to w 150%. Jutro fryzjer, pojutrze prawnik, a w piątek jadę z koleżankami ze studiów nad jezioro na 3 dni, świętować 30tkę J. Nie wiem jak mama to zniesie ;p Mam nadzieje, że Mini da jej żyć :)
Chociaż On przy Babci jest całkiem grzeczny.
Nauczył się mówić "bułka" i "kolec" :)
Wczoraj rano, po przebudzeniu, "opowiedział" nam coś po swojemu, z czego wywnioskowałam, że musiało Mu się śnić, że karmił z dziadkiem kaczki - wydedukowałam to na podstawie zdania: Kaka nionia baba (kaka=kaczki, nionia=jedzenie, baba=dziadek). Ciągle zapomina, że Dziadek, to dziadzia, a nie baba ;)
Seba ma też swoje pierwsze prawdziwe hobby. Już chyba o nim wspominałam - Są to koparki :) Jedyne, co potrafi oglądać, to puszczone na YT filmy z budowy autostrad, gdzie pracują koparki właśnie. Na bajkę o Bobie Budowniczym nie dał się nabrać. Nic innego nie ogląda...no jeszcze czasem wideoklip do "La la la". Jednak koparki to Jego miłość. Przed budową koło naszego domu, potrafi stać bez końca i przyglądać się kopaniu dołu. Muszę Go na rękach stamtąd zabierać.
Ma też dwie książeczki o koparce, które z zapamiętaniem dzień w dzień przegląda.
Także na mikołaja i pod choinkę będą chyba same koparki w tym roku ;)
Mój mały kochany Chłopak i Jego prawdziwe męskie hobby :)

Kiedy coś zepsuje, albo zniszczy, wykrzykuje "o kurczę!". Ostatnio też powiedział Dziadkowi, że to mama zepsuła. A kiedy to usłyszałam i zapytałam Go, kto Go nauczył tak kłamać, to również powiedział, że mama :P

Uwielbiam tego małego huncwota! I Jego szelmowski uśmieszek, kiedy coś w pełni świadomie broi i zerka na mnie, czy widzę i jak zareaguję, na ile Mu pozwolę.
I kiedy wita się ze mną i żegna lecąc z wysuniętym dziobakiem gotowym do całowania.
I jego dokładność we wszystkim - z jedzenia na łyżce nie może zwisać żadne łyko, a już, nie daj Boże, włos.
Kapcie muszą być nałożone, nogawki muszą być opuszczone do kostek.
Wszystko na ażur.
Znam jednego takiego, co tak miał. Bo ja, zdecydowanie taka perfekcyjna nie jestem ;)
No cóż... nie da się ukryć, że synkiem swojego Ojca, jest nieodzownym. Już teraz widzę masę podobieństw.
I chyba jakoś będę musiała z tym żyć :P

piątek, 1 listopada 2013

Przeszkody

Mój smartfon umiera.
Powoli kończy żywot ponad trzyletni, odmawiając posłuszeństwa baterią i wszystkimi trzema klawiszami, które ma.
Pora kompletnie nieodpowiednia, bo na nowy mogę liczyć najwcześniej w styczniu. A co do tej pory? Zostanę bez łączności.
I właściwie bez 1/3 Świata mojego.
Bo gdzie i jak, ja to wszystko przeniosę, co tam w nim poupychałam?
Kody, numerki, piny -sriny, pesele -duperele, urodziny, rocznice, zdjęcia, smsy ważne, i mniej ważne, mmsy z maleńkimi buźkami, nowonarodzonych synków i córeczek moich przyjaciółek, dowody na to, że ktoś kiedyś kochał mnie, nas, muzykę sercu najbliższą, filmiki z pierwszego syna buziaka danego mamie...
To straszne, że można do tego stopnia uzależnić się od telefonu.
Naprawdę jestem przerażona, że już na dniach po prostu przestanie reagować, a ja stanę jak dziecko we mgle.
Smutno mi.
Że umiera i że naprawdę będzie to problem.
I jak mogę nazywać się wolnym człowiekiem, skoro nawet do takiej pierdoły uwiązana jestem.

No.

Tą przeszkodę możemy potraktować z przymrużeniem oka, oczywiście.

Natomiast sprawa druga, poważniejsza nieco jest.
Antybiotyk na dni 10 i maść z antybiotykiem , do smarowania 2 razy dziennie.
W poniedziałek wyjęłam z uda kleszcza.
Z tego też się śmiałam, bo co to za kleszcz śnięty, jeszcze się przyczepił do mnie w listopadzie prawie?
W dodatku skubaniec, jakoś w nogawce jeansów musiał wskrobać się tak wysoko. Co prawda jestem podejrzewana o to, iż:
a) latałam na golasa jesienią po lesie
b) jeśli nie a) , to już na pewno zachciało mi się w tym lesie siku i stąd lokator się wziął.
Spekulacje jednak są błędne. Musiał jakoś się wdrapać pod spodniami i pojęcia zielonego nie mam jak to zrobił.

Sama go z siebie wydłubałam , idealnie w całości.
I zapomniałam nawet o sprawie.
Ale dzisiaj okazało się, że swędzi i bąbel jest i czerwone jest też dookoła.
Po konsultacji z wszechwiedzącymi na tematy medyczne koleżankami z pracy...lekko osrana ze strachu pognałam do przychodni i na szczęście pani doktor nie miała pacjentów.
Paniki nie siejemy, ale antybiotyki brać trzeba.
I nie wolno spożywać alkoholu (dwa długie weekendy przed nami. Uwielbiam ten perfidny, szyderczy chichot losu!)

Nawet nie wstukuję "borelioza" w google, bo przysięgam, że w tym tygodniu nerwów i stresu już mi wystarczy.