Razem Lepiej!

Razem Lepiej!

czwartek, 27 czerwca 2013

Tylko dla ludzi o mocnych nerwach...

Dawno nic tak mną nie wstrząsnęło... może dlatego, że temat dość mi bliski, chociaż na pewno nie do tego stopnia.
http://wyborcza.pl/duzyformat/1,127823,14174867,Sliczny_i_posluszny.html

Straszne. Aż mi słów brakuje :(

Trudy macierzyństwa

"Miłość cierpliwa jest,
łaskawa jest.
Miłość nie zazdrości,
nie szuka poklasku,
nie dopuszcza się bezwstydu,
nie szuka swego,
nie unosi się gniewem,
nie pamięta złego;
nie cieszy się z niesprawiedliwości,
lecz współweseli się z prawdą.
Wszystko znosi,
wszystkiemu wierzy,
we wszystkim pokłada nadzieję,
wszystko przetrzyma.
Miłość nigdy nie ustaje,
jak proroctwa, które się skończą,
albo jak dar języków, który zniknie,
lub jak wiedza, której zabraknie.
Po części bowiem tylko poznajemy,
po części prorokujemy.
Gdy zaś przyjdzie to, co jest doskonałe,
zniknie to, co jest tylko częściowe."

Jednego wieczora, gdy byłyśmy na wczasach, usiadłyśmy z mamą przy drinkach. Sebastian spał, zaczęłyśmy rozmawiać.
Wcześniej miałyśmy małe zwarcie na stołówce.

Moja mama to bardzo ciężki człowiek. Jeden z najtrudniejszych charakterów jakie znam. Tak samo, jak mocno ją kocham i jestem jej za wiele rzeczy wdzięczna, tak i wiele mam do niej żalu i pretensji za metody wychowawcze jakie zastosowała wobec mnie. Świadoma jest tego i nieraz przepraszała mnie za to, już w dorosłym moim życiu. Wypchnęłam to z pamięci, jak wiele innych nieprzyjemności, które mnie spotykały.
Niestety ostatnio wraca to do mnie, bo już kilka razy przyłapałam ją jak traci cierpliwość do Sebastiana. Ciężko mi o tym pisać, więc w szczegóły wdawać się nie będę. W każdym razie wyczulona jestem na tym punkcie.
A ona znowu potrafi się obrazić, kiedy zwróci się jej uwagę. Tym razem też się obraziła, ale po godzinie przemyślała i sama do nas przyszła. Nie mówiłyśmy więcej na ten temat, każda wiedziała o co chodzi.
I tak na kanwie tych wydarzeń zaczęła się nasza rozmowa. Rozmowa o trudach macierzyństwa.

Przyznałam, że teraz dopiero doceniam jej wysiłek jaki włożyła w nasze wychowanie. Że teraz widzę jak często musiała zęby zaciskać i udawać, że nic się nie stało, żebyśmy my też tak myślały.
Zaczęłyśmy wspominać wszystkie te sytuacje.

Na Krymie, kiedy miałam 4,5 roku kąpałyśmy się w Morzu Czarnym. Nagle przyszła wysoka fala, nakryła mnie, a moja ręka wyślizgnęła się z jej. Nie mogła mnie znaleźć pod wodą. Teraz dopiero mówi, że to była największa trauma w jej życiu.

Moja siostra kiedy była mała, miała zespół niespokojnych nóg tak silny, że którejś nocy rzucało całym jej ciałkiem co kilka minut tak mocno, że ją to wybudzało. Mama musiała leżeć na niej,aby to powstrzymywać.
Poza tym u Siostry intelekt wyprzedzał rozwój emocjonalny, co objawiało się nerwicowymi zachowaniami przez kilka lat wieku przedszkolnego. Bezowocne wizyty u psychologów, psychiatrów i neurologów ciągnęły się latami.

Oprócz tego siostra miała też wrażliwy splot naczynek w nosie, co kiedyś nad jeziorem doprowadziło do takiego krwotoku, że naprawdę kto tego nie widział, ten sobie tego nie wyobrazi. Ja doskonale to pamiętam - cała łazienka jak rzeźnia, kilka ręczników nasiąkniętych krwią. Z nosa wyciągała skrzepy długie na metr. Koszmar.

Nad tym samym jeziorem na dyskotece plażowej, spadł na mnie chłopak z murku, a mi wyskoczyła z kolana rzepka, tak, że wystawała w kompletnie inną stronę. Ja zemdlałam, ale mama była na posterunku.

No i oczywiście coś, co z pewnością też wymagało od niej trzymania nerwów na wodzy - towarzyszenie mi w porodzie.
To tylko te najbardziej ekstremalne sytuacje, wybrane z naszego życia.

Mama jednak zawsze powtarzała, że nie ma niczego gorszego niż przeżyć własne dziecko. Teraz wiem dokładnie, co miała na myśli.

Wiem, że każda matka (pomijam wszelkie patologie), chciałaby zaoszczędzić dziecku swojemu wszelkiego bólu. Jeśli tylko byłaby możliwość, sama każdy taki ból wzięłaby na swoje barki.
Patrzeć na cierpiące dziecko - czy może być coś gorszego dla rodzicielki? Niewiele już...
A ona patrzyła tyle razy. Patrzyła i nigdy przenigdy się nie złamała. Nigdy nie pokazała, że zęby zaciskała aż do zgrzytu i cierpiała podwójnie. Rzadko widywałam ją płaczącą. Stąd aż do dorosłego życia wydawało mi się, że jest wybitną twardzielką. A nawet, że chyba nie ma emocji i nic jej nie ruszy.
Teraz dopiero, kiedy sama matką zostałam, kiedy drżę o własne dziecko, kiedy wyobraźnia podpowiada mi miliony strasznych scenariuszy w codziennych czynnościach, teraz zrozumiałam. Że to wszystko była gra.
Że w sobie tłamsiła wszystkie emocje tylko po to, żeby w nas nie wywoływać paniki. Żebyśmy w każdej tej złej sytuacji myślały, że nic takiego się nie stało.

Ten fragment, który zamieściłam na początku postu - wiem, że czyta się go głównie przy okazji Ślubów...:

"...wszystko znosi
wszystkiemu wierzy
we wszystkim pokłada nadzieję,
wszystko przetrzyma..."

Lecz czy taka nie jest właśnie Miłość Matki?
Miłość Matki, to moim zdaniem jedyna prawdziwa Miłość na tym świecie.
W inną nie wierzę.
Na pewno nawet ja tak mojej Mamy nie kocham, jak ona mnie. I Sebastian nie będzie mnie tak kochał, jak ja Jego.
I przyrzekam sobie - zawsze będę udawała, że nic się nie stało. Tak jak moja Mama.
On nigdy tego nie zrozumie i pewnie się nie domyśli, bo Matką nigdy nie będzie. Ale taka jest kolej rzeczy. Tak właśnie powinno to wyglądać.

Jesteśmy bohaterkami. Bohaterkami życia i bohaterkami Miłości.
Każdej z nas należy się szacunek i podziw za siłę jaką mamy w sobie.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Migawki z wakacji

















Po powrocie.

Nie wiem, naprawdę nie wiem o czym mam napisać.
Chyba nawet nie chcę opowiadać jak było, bo dzisiaj mam dzień z "syndromem pokolonijnym".
Pamiętacie to z dzieciństwa?
Najpierw nie chciało się gdzieś jechać za Chiny, a jak przyszło wracać, to człowiek płakał i chodził struty przez tydzień po powrocie, bo tęsknił. Do miejsc, do ludzi, do klimatu, do morza albo gór,czy jeziora.
To ja mam właśnie dzisiaj to samo.
Tak wygodnie było nam się wdrożyć w nowy - wczasowy tryb dnia.
Pobudka jak zawsze wcześnie. Mini od razu po wygramoleniu się z łóżeczka, brał klapki w dłoń i stawał pod drzwiami, żeby go wypuścić na dwór jeszcze najchętniej w piżamce.
Później śniadanko i od razu plaża. Jak tylko stopa mała dotknęła piasku, zaczynało się szarpanie torby i wołanie "babo! babo!". Co oznaczało, że mama szybko ma wyciągać foremki i całą resztę piaskowego oprzyrządowania. I do obiadku klepaliśmy baby, wrzucaliśmy kamyczki do morza i trochę się kąpaliśmy nawet. Codziennie drzemka podczas wózkowego spaceru brzegiem morza (mama sobie wyrobiła bicepsa) i już obiad. Po obiedzie spacer długi, później kolacja, a po kolacji szaleństwa na placu zabaw i minidyskotece.
I codziennie dziecko padało przed 20,a wtedy ja z Mamą miałyśmy chwilę wytchnienia i winko można było otworzyć.
Tak mijał dzień za dniem. Ale oczywiście pod koniec zrobiło się już najfajniej, bo nie dosyć, że dziadek do nas dołączył, to jeszcze poznaliśmy przemiłe małżeństwo, czekające na dzidziusia.
Sebastian ukochał "Wujka" Łukasza, a ja z rozczuleniem przyglądałam się jak tylko na jego widok Seba nabiera rozpędu i biegnie się przywitać, a potem wkłada małą rączkę w męską dłoń i prowadzi na brzeg zbierać kamyczki, albo na plac zabaw.
Widok naprawdę wyjątkowy...

Całe szczęście, że wczoraj przy wyjeździe było tyle zamieszania, a jeszcze spędziliśmy cały dzień w Dziwnowie, później dojazd do ZG i rozpakowywanie i z tego wszystkiego ominęła mnie świadomość, że to był Dzień Ojca. Wieczorem dopiero przypomniał mi o tym prezent dla Taty. Więc Digona wyściskałam oczywiście.
Ale nie miałam już siły zaglądać na FB. I dobrze, bo ominął mnie zalew postów, zdjęć i złotych myśli na temat Ojcostwa.
Nic na to nie poradzę, ale zmieniło się moje postrzeganie tego dnia niestety. Niezwykle skrajne uczucia to we mnie wywołuje.

I tak minęło 7 cudownych dni.
Jeśli nad Bałtykiem jest ładna pogoda, to naprawdę - dla mnie nie ma lepszych wakacji.

W pracy podziwiają moją opaleniznę, a ja myślami jestem przy synku. Czy nie jest mu smutno, że znowu nie widzi mnie i Babci? I czy nie jest mu ciasno w bloku w 4 ścianach? Przez cały tydzień miał tyle przestrzeni i swobody, żył sobie w zgodzie z własnym rytmem, biegał taki uśmiechnięty, zaczepiał wczasowiczów, wzbudzając ogólne zainteresowanie i zachwyt. Ludzie przystawali na plaży, żeby poobserwować jak się bawi przy wodzie. A ja cała szczęśliwa, że taki jest otwarty i radosny, aż komuś (poza mną oczywiście) sprawia przyjemność patrzenie na niego :)

A dzisiaj cóż...trudny powrót do rzeczywistości.
Na przyszły rok już wiem, że jednak urlop powinien być dłuższy niż 7 dni. Tyle jeszcze mieliśmy zrobić - rowerem razem pojeździć, odwiedzić oceanarium i park miniatur, ale zabrakło nam czasu na to wszystko.

Przeszczęśliwa jestem jednak, że nam się udało wykorzystać te dni jak najlepiej.

Przywieźliśmy ze sobą miłe wspomnienia, nowe znajomości i masę pachnącego morzem piasku w torbach, butach i między ciuchami ;)


P.S.  A podczas naszej nieobecności, przyszła na Świat Kalinka - córeczka M. i P. Wciąż powiększa nam się grono szczęśliwych rodziców :) Może kolejne wakacje będą już nawet z dzidziusiową ekipą? :)

środa, 19 czerwca 2013

Pozdrawiamy!

Piegowate,wysmagane wiatrem, usmiechnięte pozdrowienia z wakacji slemy wszystkim,ktorzy tu zagladaja:-) 
Wiele by pisac o tym jak jest.Jedno wiem na 100% -to zupelnie inne wakacje niz kiedykolwiek. Chyba jeszcze ucze sie traktowac je jako wypoczynek.
Ale jestesmy zadowoleni. Z czasu,ktory mamy dla siebie.Z porannych slonecznych usmiechow i wieczornych harcow.
Wiecej po powrocie,bo ciezko pisac z tableta.
Pogodzie jestem wdzieczna za wspanialomyslnosc i piekna opalenizne:-)

sobota, 15 czerwca 2013

Wakacje

Trzy lata temu leciałam z A. na tydzień do Tunezji. Nasze bagaże zmieściły się w 2 średniej wielkości walizkach i torebkach podręcznych.
Dzisiaj pakujemy się nad morze. Ja, mama i Sebastian. Dodam, że pobyt mamy z pełnym wyżywieniem. Ja zmieściłam się w tej samej walizce, co do Tunezji, mama ma sporą torbę, ale wrzuciłyśmy tam na wszelki wypadek garnek elektryczny, po 2 talerze, sztućce i kubki.
Mini ma tyle bagażu, że zaczynam powątpiewać, czy zmieścimy się w samochodzie ( a i tak jedziemy taty, bo większy), czy może pożyczyć sobie z firmy ciężarówkę :)
I już wiem, że te wakacje na pewno będą inne niż dotychczas.

Jutro z rana wyruszamy, oby prognozy pogody się sprawdziły! To już będzie połowa sukcesu.
Znikam więc na zasłużony odpoczynek :)

czwartek, 13 czerwca 2013

Macierzyństwo bywa obrzydliwe.

I tej obrzydliwości jest tak dużo, że w końcu staje się zabawna. A czasem nawet urocza.

Sebastian zaśmiewa się do rozpuku kiedy okazuję swoje obrzydzenie robiąc skwaszoną minę i wydając z siebie dźwięki tyblu "Bleaaaaah!" i "Fuuuuuuuj!"
Tak mu się to podoba, że nauczył się sam mówić "ble!" i "fe!" i wie nawet, że główne źródła ble i fe to kosze na śmieci i kibelki :)
Przy przebieraniu potrafi mi podstawić swoją stopę pod nos sto razy, żebym odegrała scenkę jakaż to ona nie jest śmierdziuchowata.
A wierzcie mi - jest!
Nie spodziewałam się, że małemu chłopcu spocona stopa pachnie prawie tak jak dorosłemu facetowi :P No dobra - może trochę słodziej :P

Właściwie poczynając od ciąży zaczynasz pomału wkraczać w świat wszelkich obrzydlistw, obleśności i paskudztw.

Moment zapłodnienia.
No niby akt miłosny - piękny i romantyczny...wzniosła chwila itd.
Ale, czy mieliście kiedyś okazję obejrzeć niemieckiego pornola?
Jeśli nie, to spróbujcie , a zrozumiecie co mam na myśli :P

Dalej jest coraz lepiej.

Ciąża.
Zazwyczaj wymiotujesz, czasem w nieoczekiwanych momentach, w związku z czym masz okazję bliżej przyglądnąć się budowie muszli klozetowej oraz czystości sedesu we własnym domu, u znajomych oraz w pracy.

Następnie potrafisz pochłaniać jedzenie jak dorastające prosię :P Niejednokrotnie nie przeszkadza Ci pochłanianie tortu ze śledziem oraz lodów o smaku ogórka kiszonego.
Tak zbilansowana dieta doprowadza do tego, że w 9 miesiącu patrząc w lustro, nie jesteś pewna, czy przypadkiem, w to wyżej wspomniane prosiątko się nie zamieniasz. Nogi jak balerony - kostek nie widać już od 2 miesięcy, ramiona szerokie, twarz okrąglutka i różowa jak u Miss Piggy. Rozstępy pomijam smutnym milczeniem. Ja dodatkowo z przerażeniem odkrywałam, jak mój tatuaż na łopatce, z wielkości pudełka papierosów zbliża się do wielkości pudła po butach :P
Depilacja i pedicure graniczą z cudem, więc też różnie z tym bywa.

Poród.
Nie oszukujmy się - poród potrafi być naprawdę obrzydliwy. Z jednej strony cud, a z drugiej wszystko, co najgorsze. Dzikie krzyki, spocone włosy, twarz wykręcona wysiłkiem i bólem. Jeśli nie zgadasz się na lewatywę, masz szansę wypchnąć z siebie jeszcze co nieco, poza oślizgłym, opuchniętym bobasem. Sala wygląda jak rzeźnia, Ty znowu jak prosię, tym razem tuż przed zarżnięciem.
Twoja "muszelka" zmieniła rozmiar do muszli koncertowej. I raczej już tak zostanie.

Połóg. 
Kilkutygodniowy okres, podczas którego musisz się notorycznie wietrzyć TAM, bo inaczej, nie jest przyjemnie. Wreszcie widzisz swoje kostki,ale co z tego, skoro dla odmiany, podczas brania prysznica sikasz mlekiem po całej łazience. Lub podczas karmienia komuś w twarz.
Świecenie gołą piersią w dziwnych miejscach,przy publice też niekoniecznie jest apetyczne.
Pachniesz sfermentowanym mlekiem, bo niemowlaczkowi lubi się ulać. Podczas przewijania celuje siśkami prosto w Ciebie. Chyba, że masz córeczkę, to chociaż ta przyjemność Cię omija.
Perfum nie używasz, ewentualnie oszczędnie, bo niezdrowo dla dziecka.

Rosnące dziecko.
Twoje rozmowy w dużej mierze dotyczą karmienia i kupania.
Znasz wszystkie rodzaje kup, podzielone na kategorie w zależności od koloru, konsystencji oraz rozmiaru. Potrafisz określić, czy jest to cała porcja, pół, czy może tylko "mokry bączek".
Im dziecko większe, tym mniej rozmawiasz o kupie, natomiast zmagasz się z coraz gorszymi jej formami. W środku nocy musisz otworzyć okno na oścież i założyć nową zmianę pościeli, żeby pozbyć się zapaszku z sypialni.
Ze żłobka przynosisz cuchnące pakunki i dziecko całe przebrane w odzież zapasową, bo ta ubrana rano jest własnie po skarpety umazana przetrawionym obiadem z poprzedniego dnia.
Generalnie temat kupy można by tu ciągnąć jeszcze długo.
Ja np. uwielbiałam kiedy podczas przewijania wierzgająca nóżka, odziana w śliczną, maluteńką bobaskową skarpetkę, trafiała w sam środek zawartości zdejmowanej właśnie pieluchy.
Czyszczenie nocnika, to też jedna z moich relaksacyjnych rozrywek :)
Ale mamy przecież jeszcze inne obrzydliwe atrakcje:
Wiecznie zbliżające się do dziecięcych ust smarki, wycierasz notorycznie tym, co akurat masz pod ręką. Ewentualnie samo dziecko, wyciera je w Twoje najlepsze spodnie i rękawy sukienek.
Katarowy poziom hard - w postaci zielonych gili wyciągasz aspiratorem, zasysając je własnymi ustami przez rurkę, włożoną do nosa wyrywającej się latorośli.
Ze spaceru przynosisz do domu paskudne ptasie piórka, wygrzebane z ziemi kapsle i inne bakteryjne skarby. Plus ubłocone ciuchy do prania oraz buty, z których musisz jakoś zlikwidować psie odchody, w które przypadkiem się dziecku weszło.
Klepiesz babki w piaskownicy, w której w nocy na pewno załatwiają się piwniczne kocury i po której spacerują szczury paskudne.


I tak dalej i tak dalej.... można by jeszcze sporo do tej listy dopisać, prawda? Wszelkie propozycje możemy pozbierać w komentarzach poniżej :)

To niesamowite, jak macierzyństwo pełne jest skrajności. Cudowne, piękne, rozczulające, a przy tym wszystkim tak często niesmaczne, że naprawdę przestajesz zwracać uwagę na to, że ktoś jadący przed Tobą, pozwolił sobie puścić bąka w windzie.

Proszę o wybaczenie wszystkich, którzy poczuli się dotknięci i zniesmaczeni tym postem.
Do napisania w szyderczy sposób, tej okrutnej prawdy, skłonił mnie wczorajszy występek mojego kochanego Syncia, który podczas kąpieli załatwił swoją "dwójkę" prosto do wanny, jeszcze zanim zdążyłam go umyć. A gdy zauważył swoje dzieło pływające po powierzchni z przerażeniem zerwał się na równe nogi, domagając się natychmiastowego wyjęcia z wody.
Nie dość, że mam tylko dwie ręce, a przydałyby się z 4 - jedna do wyławiania kupy, druga do wyciągania dziecka, trzecia do rozścielania ręcznika na podłodze, a czwarta do okrywania mokrego urwisa, to jeszcze te dwie, które mam po prostu mi opadły :)

środa, 12 czerwca 2013

Zazdrość

Jestem zazdrośnicą.
Niepogodzoną ze swoim losem zazdrośnicą.
Ciągle komuś czego zazdroszczę, a ostatnio wszystkim jednego właściwie.

I na swoją obronę mam tylko to, że nie zazdroszczę złośliwie.
Zazdroszczę sobie po cichu-"w środku, w Czesiu", jak to określał Czesio-Włatca Móch.
Na smutno zazdroszczę.
Obiektom zazdrości mojej nie życzę źle. Nawet cieszę się, że ktoś to ma. Że to na świecie jest, że skoro tylu osobom się udaje, to i na mnie czas przyjdzie w końcu.

Zresztą duży wkład w wygląd własnej sytuacji mam sama ja. Kilka przypadków miało znaczenie, ale przecież nikt i nic nie jest tak odpowiedzialny za wygląd mojego życia, jak ja sama.

Zazdroszczę więc ludziom, że potrafią swoim losem tak kierować, żeby było dobrze.
Że wiedzą czego chcą i potrafią do tego dążyć.
Że nie znajdują na wszystko wymówek , jak ja, tylko dlatego, że zmobilizować się nie potrafię.

Zazdroszczę więc zdjęć tatusiów i dzieci. Tak wiele ich ostatnio oglądam. Zachwycam się i zazdroszczę. Czas nie stoi w miejscu. Niektórych rzeczy już nigdy, do końca życia nie uda się nadrobić.

Zazdroszczę publikacji i blogów opiewających uroki tacierzyństwa. Pisanych przez ojców. Pełnych emocji, szczerości i odwagi, aby otwarcie mówić o tym jak ich to ekscytuje i cieszy.

...

Wczoraj wieczorem pojechaliśmy nad pobliskie jezioro.
Plaża, ośrodek zamknięty, prawie pusty. Las, cisza, słońce nisko, pięknie odbijało się w spokojnej wodzie.
Siedzę na piasku i robię babki, Sebastian klepie "babo babo!" i sprawdza, czy się udały.
Zza okularów zerkam na pomost.
W jednym rogu chłopak i dziewczyna, lat około 20. Blisko siebie, piwko, relaks.Fajnie spędzać razem czas.
Na środku też parka , lat może po 16-17. Jeszcze tak się czają nieśmiało na siebie. Może to jedna z pierwszych randek?
Niedaleko para najbardziej intrygująca. On po 50, na oko. Ona bardzo ładna, koło 40.
Przyklejeni do siebie bardziej, niż ci nastolatkowie. Spacerują, przystają, przyglądają się okolicy. On jej coś pokazuje, objaśnia. Ona ciągle go dotyka. Obejmuje, wspiera się na jego ramieniu poprawiając sandałki, dotyka twarzy, włosów, ręki.
Przechodząc koło nich słyszałam jak szepczą, zastanawiając się czy można podjechać wieczorem samochodem na dziką plażę z drugiej strony jeziora. Może podjadą, tylko bagaże przełożą do jej auta.
A więc są dwoma samochodami, ona tutaj pierwszy raz, bo to on wszystko jej pokazuje. Miejsce ustronne o tej porze tygodnia i dnia.
Czyżby tajemna schadzka kochanków?
A może to znajomość internetowa?
Ciekawe jaką mają historię...?

Zazdroszczę im, że w ogóle jakąś mają. Że nawet jeśli jest skomplikowana, to w tym miejscu i tym czasie wyglądają na szczęśliwych. Czas się tu dla nich zatrzymał.

Wracamy.
Tą trasą jeździłam kiedyś regularnie. Jest to droga na granicę Niemiecką. 3 lata temu pokonywałam ją co kilka tygodni, jadąc na lotnisko do Berlina. I za chwilę wracaliśmy. On za kierownicą, ja obok (zawsze się spieraliśmy kto pojedzie i zawsze mu ustępowałam). Lubiłam siedzieć obok. Na tej drodze rzadko trzeba zmieniać biegi, więc jego ręka zawsze wędrowała na moje udo.
20km do Zielonej Góry.
Temperatura między nami była już taka, że wyciskał z biednej mojej Fiesty wszystko, żeby jak najszybciej dotrzeć do domu, żebyśmy mogli się wkleić w siebie całkiem.
Tak się splatały nasze historie.
Pamiętam to uczucie.
Tak tęsknię....Nawet nie za nim. Tylko z tym uczuciem. To było takie ekscytujące. Nic nie było ważniejsze,ani ciekawsze.
Tylko te spotkania, przetykane przerwami, podczas których tak bardzo rósł apetyt.
Wiem, że to na początku jest AŻ TAK. Że zwykle potem mija, że staje się codziennością, ubiera się w szarość i nudzi.
Ale zazdroszczę mimo tego.
Spotkań dwóch historii, nowych emocji, radosnego podniecenia na myśl o tym, jak będzie, uczucia przyciągania, potrzeby dotykania się choćby przelotnie, a najchętniej bez przerwy.
I zazdroszczę, że te spotkania dwóch historii prowadzą do ich splotu ciasnego. I że te dwie historie tworzą trzecią i prowadzą razem, dopóki ta nie będzie tak doświadczona i długa, że będzie mogła pójść swoim torem i spotkać tam inną, sobie przeznaczoną.
Wyskoczyłam z uporządkowanego biegu świata. I swojej drogi znaleźć nie potrafię.
Ani w tej kwestii, ani w żadnej innej.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Do zobaczenia!

"Moja maleńka dziewczynka" wyszeptała drobna staruszka, obejmując drżącymi, szczupłymi ramionami 23-letnią, wysoką wnuczkę.
Przytrzymała ją w tych ramionach dłuższą chwilę.
Wyglądało to jakby żegnały się na bardzo długi czas....
lub z obawą, że to ostatni raz...

Przeglądając zdjęcia, robione od kilku lat co roku w Boże Narodzenie, nie da się nie zauważyć tej ogromnej zmiany.
Nie można udać, że zdjęcia nie uwieczniły procesu znikania.
Człowiek znika. Robi się go coraz mniej, kurczy się, zapada, kończy...
Koło czasu zwalnia i powoli kończy bieg.

Głupio jest ten Świat urządzony.

Nie lubię pożegnań.
Skracam je do minimum, bo nie potrafię tak szybko mrugać, żeby oczy łzami nie zachodziły.
I nie umiem tak dużo mówić, żeby głos nie zdążył uwięznąć w gardle.
Dwa razy w ciągu tego weekendu musiałam mrugać ekspresowo.
Wczoraj żegnając się z Siostrą kolejny raz na kilka miesięcy.
I w sobotę, kiedy z Siostrą żegnała się Babcia.
I to sobotnie pożegnanie było cięższe.
Dziadek powiedział "do zobaczenia w przyszłym roku" i tym uratował całą sytuację.
Uczepiłam się tych 5 słów jak tonący brzytwy.
Siostra myślę, że też.
Nie przyznałyśmy się sobie do tego. Lubimy udawać twardzielki.
Ale wiem, że czuła to, co ja.
Bo zmieniła plany odnośnie kolejnego przylotu.

Nawet mama przyznała, że tym razem ciężko jej było się pożegnać. Że gwaru w domu będzie jej brakowało.
Wiem, że już za kilka dni wszyscy znów poddamy się stałemu, znanemu rytmowi.
Ale dzisiaj jeszcze świeża tęsknota ściska nam gardła.

piątek, 7 czerwca 2013

Przesłodko!

Jak ja lubię takie dni! Myślę, że to sprawka pięknej pogody, która już drugi dzień pozwala ładować baterie słoneczną energią.
Wstałam rano w dobrym humorze. Przygotowałam nas do wyjścia oraz wyjazdu do W-cha. Obudziłam Sebka, który też od razu powitał mnie uśmiechniętym buziakiem.
O 7:30 odebraliśmy pyszne czekoladki z nowo odkrytego miejsca, o którym za moment.
Mini bez marudkowania zameldował się w żłobku.
Ja o 8 na styk, wpadłam do firmy, a tutaj też wszyscy w super nastroju, więc od rana się zaśmiewamy razem z szefami.
Żeby każdy dzień mógł być taki!
Bo na przykład wczoraj po południu Seba dał taki popis swoich humorów, że jeszcze chwila i wyszłabym z siebie.
Po pracy byliśmy zamówić te czekoladki i jeszcze wszystko było super. Pochłonął czekoladowo-truskawkowego lizaka, ja pyszne smoothie, ale jak przyszło do wyjścia to bunt, bo akurat postanowił grzebać w mojej torbie i wszystko z niej wyciągać. Po drodze do domu bunt. Na korytarzu krzyk. W domu ryk. Rybą po grecku rzucał tak, że dzisiaj jeszcze odkryłam resztki na niedawno umytym oknie. W kącie stał 3 razy, ale oczywiście bez spektakularnych efektów. Trochę się uspokoił w czasie balkonowej "pogawędki" z Emilką, do końca humor poprawił mu się w wannie.
A mi, kiedy po 10 minutach czytania "Tomcia Palucha" usnął jak kamień.
Jednak do tego czasu musiałam sobie przypominać zdania, które niedawno przeczytałam na temat buntu dwulatka. Podobno zaczyna się już w okolicach 18 miesiąca. I jest to dla dziecka ciężki okres, bo w głowie kotłuje mu się tyle emocji, że samo nie wie co ma z tym wszystkim zrobić.
Chodziłam więc za nim po całym mieszkaniu powtarzając sobie, że to tylko hormony i emocje, że wcale nie jest złośliwy. I że muszę być spokojna i cierpliwa. Ale oczywiście z tyły głowy krążyło: "nie wytrzymam zaraz! Jeszcze chwila i zabiję...ale kurczę, no siebie zabiję, bo przecież nie jego, bo jego bardziej kocham" ;)
No ale usnął i zaraz przybrał wygląd spokojnego aniołka, którego nic, tylko tulkać i całować :)
A mama posprzątała rozrzucone zabawki, spakowała torby, zrobiła kanapki do pracy,wykąpała się i zasiadła do pisania wypracowania na temat poetów XXlecia międzywojnnego.
Dostałam bowiem propozycję nie do odrzucenia od siostry mojej i jej chłopaka: "Zabierzemy Ci w weekend młodego i psa na kilka godzin, jeśli napiszesz Krzyśkowi pracę zaliczeniową z polskiego" No kurczę! Wchodzę w to oczywiście :) Zwłaszcza, że  epoka, którą lubię akurat :) Sobota w ciszy i spokoju, z poezją międzywojnia. Ideał :D
Zasiadłam jednak już wczoraj, żeby trochę sobie przypomnieć i zaplanować co należałoby tam zamieścić.
Przyniosłam do komputera ciepłe mleko i odwinęłam z folii to:
Zanurzyłam w kubku, pomerdałam trochę....czekolada zaczęła się rozpuszczać i powoli spływać do mleka. Polizałam....znowu zanurzyłam, skosztowałam mleka....NIEBO W GĘBIE. Spędziłam dobre 10 minut nad tym kubkiem i to była chwila przesłodka! Idealne zwieńczenie dnia pełnego maminych trudów.
Ten smakołych przyniosłam stąd: TWOJA CZEKOLADKA
Nowe miejsce w naszym mieście. Odkryłam przypadkowo na facebooku. A że od 2 tygodni
poszukiwałam pomysłu na prezent dla Siostry, udałam się tam wczoraj w poszukiwaniu inspiracji.
W wejściu powitała nas przemiła, uśmiechnięta dziewczyna. Wnętrze zachwyciło kolorowym wystrojem i cudnym zapachem czekolady. Staliśmy i wybieraliśmy.  Najpierw prezenty, a potem coś na spróbowanie na miejscu, a na koniec jeszcze co nieco do zabrania do domu. Szczerze mówiąc - dawno nie byłam pod takim wrażeniem żadnej knajpy. Jest to przemiłe, kameralne miejsce, w którym panuje przyjemna atmosfera. Wszystkie osoby, z którymi mieliśmy styczność i wczoraj, i dzisiaj kiedy z samego rana wpadliśmy odebrać zamówienie, były dla nas bardzo uprzejme. Wszyscy uśmiechnięci, udzielono nam szczegółowej informacji na temat oferowanych produktów, a jeden, ze zdaje się, szefów nawet złapał i zabawił uciekającego Sebastiana, podczas gdy ja szukałam danych do faktury.
Bez wątpienia będę tam wracać, szczególnie, że jest tam tyle pyszności do spróbowania, iż z trudem zdecydowałam.
Żałuję, że nie zrobiłam zdjęcia personalizowanej czekoladki, którą podarujemy Siostrze, ale jest to coś w tym stylu:


Już wiem, że Twoja Czekoladka, to będzie jedno z moich ulubionych miejsc - idealna odskocznia w ciężki dzień.
I nikt mi za te peany nie zapłacił - przysięgam ;)
Może to ta czekolada taka czarodziejska, że jeszcze dzisiaj mam słodkie nastawienie do życia? :)

wtorek, 4 czerwca 2013

A wspominałam już, że mam Brata?

Z pozostałych wydarzeń długiego weekendu, warto nadmienić, że "Brata" swego wydałam za żonę :)
"Brat" znany również jako "Misiek", to mój wieloletni przyjaciel. Nie pisałam tu o nim nigdy, bo nie da się ukryć, że trochę nam się rozluźnił kontakt w ostatnim czasie. Ale co razem przeżyliśmy, to nasze :)
On mi łzy ocierał, wypijał litry wina ze mną i spał obok mnie po tym, jak po raz pierwszy w życiu miałam tak naprawdę złamane serce. A jak się ogarnęłam, to przez kilka lat imprezowaliśmy razem do oporu.
Gdy moi rodzice wyjechali na wczasy przyjechał do mnie z osiedla obok, z torbą i kapciami. Do dzisiaj się z tego śmieję.
I nikt, tak jak on, nie potrafi ugotować dobrze bobu :P
Jesteśmy dowodem na to, że przyjaźń między facetem a babką istnieje.
Ok - raz po spożyciu większej ilości alkoholu troszkę nas poniosło, ale ostatecznie skończyło się grzecznie :)
Oczywiście nikt nam w to nie wierzy. Nawet moi rodzice chyba do dzisiaj mają wątpliwości, czy aby na pewno nic się nie działo, kiedy co weekend razem spaliśmy w jednym łóżku ;)

Mamy "nasze" piosenki,"nasze" wspomnienia i "nasze" tradycje - np. prawie każdego roku przychodzi do mnie w Wigilię. Zawsze pamięta o smsach w Walentynki i Dzień Kobiet... ahhh dużo by pisać. Lubię tą relację. I Miśka mojego kocham miłością Siostrzaną.

Zatańczyliśmy na weselu, prawie jak za dawnych czasów. Pogadaliśmy trochę o tym jak to teraz jest.
Z paczki naszej dawnej, ja jedna zostałam. Wszyscy się poukładali. Tylko ja wiecznie nieogarnięta.
Chodzę na śluby i wesela, bo lubię patrzeć na szczęście bliskich. Ale z każdym kolejnym, sama czuję się coraz gorzej. I rośnie mi w głowie przekonanie, że im dalej w czas, tym ciężej. Tym większe mam wymagania, tym liczniejsze - nie bójmy się tego określenia - staropanieńskie przyzwyczajenia. Będzie coraz trudniej wprowadzić kogoś w nasze życie...do naszego domu.
Zgodnie z zaleceniami "Sekretu", zostawiłam w szafie wolną półkę...a nawet 2. Żeby przyciągały kogoś, kto się zjawi na stałe. I tak świecą te półki pustką rok po roku. A ja coraz więcej mam obaw, czy będę gotowa, kiedy to się stanie.
Zdziczałam. Nie tylko pod tym względem. Pod innymi też. Zamknęłam się trochę na ludzi i świat.
I teraz, jak mała dziewczynka, zaczynam marzyć o ślubie pięknym i o weselu uroczystym wśród najbliższych, o sukni strojnej , o chwili wzniosłej przed ołtarzem.  Kiedyś mi nie zależało, a teraz tak bardzo chciałabym to przeżyć.
A najbardziej tą Miłość na wieki oczywiście.

Póki co jednak, cieszę się, że Brat w dobre ręce oddany. Źle mu nie będzie na pewno :)
A do piosenki naszej zatańczymy jeszcze....na tym wymarzonym weselu ;)



Masakra jakie za muzyką idą wspomnienia i emocje....aż żołądek ściska....


A to my. Nie wiem gdzie są fotki z tego najwcześniejszego okresu naszej znajomości, kiedy mieliśmy jeszcze  lat "naście". Pewnie gdzieś u Miśka w kompie siedzą ;)





Podróżować jest bosko?

Jestem!
Tyle było zajęć w ciągu długiego weekendu, że już na bloggera czasu zabrakło. Ale jestem.
Właśnie w pracy drukarka odmówiła posłuszeństwa, więc utknęłam z robotą i raczej nie ruszę, dopóki sprzęcior złośliwy nie postanowi współpracować.

Mamy za sobą kilka rodzinnych dni. Oj dłuuuugo tak nie było!
Od kiedy Sylwia wyjechała do UK, a później mama zaczęła jeździć do DE , w mieszkaniu w W-chu zrobiło się pusto i cicho. 82m2, to sporo przestrzeni nawet dla Tornada don Sebastiano, kiedy jest tam tylko ze mną i dziadkiem.
Ale w minionym tygodniu połączenie Tornada z 4 dorosłymi osobami to już była mieszanka wybuchowa.
Myślę, że "włoskość" naszej rodziny bywała słyszalna kilka pięter niżej i wyżej :P Pomimo licznych spięć, miło było spędzić w ten sposób parę dni.
Teraz jesteśmy już u siebie, w dodatku bez psa, więc spokój totalny. Ale w piątek znów wyruszamy do W-cha, żeby jeszcze z Siostrunio-Ciociunią i jej chłopakiem spędzić trochę czasu przed ich wylotem.

Nie obyło się bez przygód i to od samego początku. W połowie drogi pomiędzy ZG a W-chem rozkraczyła się Fiestunia. Po prostu stanęła, zgasła i koniec.  Udało mi się ją jakoś dociągnąć do stacji benzynowej (na odcinku 20 metrów zgasła z 5 razy)...no i tyle. Seba zaczął marudzić, że nie jedziemy. Pies piszczeć, że chce na trawnik, mama się śmiać , a ja otworzyłam maskę i stanęłam nad bebechami zupełnie bezradna, z nadzieją, że może jednak coś mnie oświeci. Albo chociaż rzuci się w oczy, że ewidentnie wygląda nie tak jak powinno.
Ponieważ wszystko jednak wydawało się normalne, wykonałam kilka telefonów, z których nic nie wynikło. Tato był w drodze na lotnisko po młodych i jedyna rada jakiej mi udzielił, to jechać trzymając jedną nogą gaz bez przerwy, a pozostałymi pedałami sterować drugą i piętą tej pierwszej. Samochód bowiem działał tylko z wciśniętym pedałem gazu.
Jakoś sobie nie wyobrażałam przejechać w ten sposób 90km.
Pies z tyłu miotał sie coraz niecierpliwiej, na skończoną już cierpliwość Seby, mama zaradziła bułką, więc z tej strony chwilowo zapadła cisza.
Ustawiłam się znowu bezradnie przed maską, z nadzieją, że ktoś się nad nami zlituje. Nie wiem, czy to sprawka ubranej o poranku spódnicy, czy innego szczęśliwego zrządzenia losu, ale zaraz pojawił się przemiły pan. Który zlustrował fachowym okiem wnętrzności mojego auta i zdiagnozował wadę silniczka krokowego. Pan  skonstruował ze starej ulotki prowizoryczną blokadę i mogłyśmy jechać!!!
Wiem, że na pewno ten Pan nigdy tu nie trafi, ale jestem mu baaaardzo baaardzo wdzięczna. Nawet go kochałam w tamtej chwili :P
Modliłam się, żeby tylko nie było czerwonych świateł po drodze, żebym nie musiała hamować i zatrzymywać samochodu.
Wszystkie możliwe czerwone zaliczyliśmy oczywiście.
I nawet na torach, na których przez kilka lat widziałam pociąg 1 raz, oczywiście w środę o 19 musiał jechać długi na jakieś 100 wagonów towarowy, więc stałam tuż przed szlabanem 20 minut, bojąc się zgasić silnik, trzymający non-stop wysokie obroty.
No ale dotarliśmy w końcu. Tak mnie ta podróż wykończyła, jakbym co najmniej na pieszo ją pokonała :)

Szczęście w nieszczęściu, że akurat jechaliśmy z mamą. Próbowałam sobie później wyobrazić co by było, gdybym jechała sama z Sebą i psem? Gdyby Fiesta padła nie w mieście, a w jakiś polach czy lasach? Niemało takich odcinków na tej trasie. Oczywiście AC nie opłacam, bo po co :P I nie mam żadnego innego dodatkowego ubezpieczenia na takie okazje.
Ale wiem jedno - od tej pory na podróże zawsze zabieram spódnicę :P

P.S. W drodze powrotnej do ZG na samym początku trasy przebiegł mi przez jezdnię czarny kot. I znów 170km z duszą na ramieniu :P