Razem Lepiej!

Razem Lepiej!

niedziela, 22 listopada 2015

Szczególne daty i zdarzenia

Życie naszej mniejszej pociechy, właściwie już od początku nierozłącznie splatało się z różnymi znaczącymi momentami.

Informacja o jej poczęciu zakończyła wyjątkowo ciężki okres w życiu naszej rodziny.

Nim test pokazał dwie kreski, pożegnaliśmy ukochaną Babcię, a 2 miesiące później Dziadka.

Myśl, że niebawem pojawi się nowy członek rodziny, była jak światełko w tunelu. 
Co prawda przyblakło na moment, kiedy wysypała mnie ospa, ale dałyśmy radę zarazie. 

Pierwsze ruchy Brzuszkowej Lokatorki, co do których byłam pewna, że to jej ruchy, poczułam w Dzień Matki. 

W 7 miesiącu ciąży, zostałam narzeczoną.

Na datę narodzin, Alicja wybrała sobie niebanalny dzień - 1 listopada. 
Miała możliwość jeszcze wstrzelić się w święto 11 listopada, oraz w 14 listopada - czyli urodziny własnego Dziadka :) 

Pępek odpadł jej 13 listopada. 13 w piątek :) Siłą rzeczy, był to także trzynasty dzień jej życia ;) 

W związku z tym upodobaniem, postanowiliśmy Chrzciny zorganizować w samo Boże Narodzenie. 

Pośród ogromu życzliwości i gratulacji, z którymi spotykaliśmy się po jej narodzinach, ze strony bliższych i dalszych znajomych, a nawet nieznajomych, przytrafiła nam się jeszcze jedna rzecz. 
Zapewne przypisywanie jej głębszego znaczenia, będzie już przesadą, ale było to sympatyczne i zapadło mi w pamięć, pewnie już na zawsze. 

Do Urzędu Stanu Cywilnego po Akt Urodzenia, musieliśmy wybrać się we troje. 
Nie jesteśmy małżeństwem, więc M. nie mógł załatwić tego sam. 
Spędziliśmy tam jakiś kwadrans, czekając aż pani sporządzi dokument. 
W tym czasie do biurka obok podszedł starszy Pan. 
Jakoś tak od razu skojarzył mi się z moim Dziadziem. Wyprostowany, przystojny, wszedł dziarskim krokiem. 
Dziadek bardzo długo taki był. Nawet mając około 80 lat, wyglądał na dużo młodszego. 
Ten pan pewnie też miał więcej, niż mogłoby się wydawać. 
Pani urzędniczka, zapytała go, "Czy po medale?". Przytaknął i musiał zaczekać. 
Usiadł na krześle, akurat blisko nosidełka, w którym spała Alicja. 
Patrzył na nią z uśmiechem, aż stwierdził "Nowa obywatelka. Pięknie". 
Uśmiechnęliśmy się z M. do niego. 
Za chwilę wróciła pani z tymi medalami i z listami gratulacyjnymi. 
Okazało się, że to nagroda od Prezydenta z okazji Złotych Godów. 
Spojrzałam na nie niemal z zazdrością. 
I szepnęłam do M., że my, nawet jakbyśmy się postarali, to już pewnie nie dożyjemy takiego Święta. 
Jakoś tak od słowa do słowa, wywiązała się rozmowa na ten temat. Powiedziałam Panu, że gratuluję i zazdroszczę. I że jestem ciekawa jaka jest tajemnica takiego małżeństwa. 
A Pan, już na odchodnym powiedział "Potrzeba dużo, dużo cierpliwości". 
I wyszedł. 
Dziarskim krokiem. 

Cała ta sytuacja, to w zasadzie nic specjalnego. Poza tym, że później jeszcze zastanawialiśmy się z M. jak to jest być ze sobą tyle lat. I że teraz rozwody bierze się tak szybko i łatwo. 
Kiedyś ludzie jakoś "cerowali" te małżeństwa. 
Przynajmniej chciałabym wierzyć, że tak było. 
Bo kiedy zaczęłam liczyć, czy przypadkiem moi Dziadkowie, również nie obchodzili 50-lecia, i zastanawiać się, czy także otrzymali takie nagrody od miasta,M stwierdził, że może Dziadek nie poszedł ich odebrać, bo uznał, że nie ma czego świętować....Zaśmiałam się z tej teorii, aczkolwiek wysoce prawdopodobne, że tak właśnie było! 
Cóż, Dziadek nie był wymarzonym mężem. 
Ani nawet ojcem. 
Ale był wymarzonym, najlepszym na Świecie Dziadkiem. 
I ten Pan, którego spotkaliśmy w Urzędzie, i który uśmiechnął się do naszej Alicji, przywołał Go szczególnie mocno w moich myślach i sercu. 
On pewnie też nazwałby Prawnuczkę "Małą obywatelką". 
To takie dziadkowe :) 

Nie odżałuję nigdy, że nie zdążył. Zabrakło tylko 9 miesięcy. Tylko i aż. 

Wszyscy w domu, przed nadchodzącym okresem Świątecznym, myślimy o tym, że to pierwsze Boże Narodzenie bez nich. 
Akurat też pierwsze takie od kilku lat, kiedy wszyscy w komplecie usiądziemy przy wigilijnym stole. Nas czworo, moi rodzice i siostra z narzeczonym. 
Ostatnie takie Święta mieliśmy 4 lata temu. Wtedy jeszcze Dziadkowie mieli siłę przyjść. Mam nawet zdjęcia - Oni i 3-miesięczny Sebuś, przebranym za Mikołajka. 
Wtedy też ja byłam sama z Sebkiem. 
A Misiek był z ówczesną przyszłą żoną ;) 


Szkoda...wielka szkoda, że nie zdążyli zobaczyć nas teraz. 
I mamy, która wreszcie nie spędzi świąt w Niemczech, u jakiejś obcej Babci. 
I Sylwii, której udało się załatwić świąteczny urlop. 
Na pewno cieszyliby się. 
A najbardziej Babcia. 
I oglądałaby nasze pierścionki zaręczynowe. 
Zawsze sprawdzała mi palce, czy już dostałam od kogoś ten najważniejszy pierścionek :) 

Pozostaje mieć nadzieję, że w jakiś sposób widzą nas "z góry". 

I wiarę mam, że wyjątkową opieką otoczą nasze dzieciaki. 



niedziela, 15 listopada 2015

Zdjęciowo


Dzisiaj zostawiam zdjęcia. 
Te brzuszkowe wciąż jeszcze nieobrobione, ale obawiam się,że dłuuugo przyjdzie nam czekać. 
Sesja była przyjacielska, więc nie chcę poganiać naszego fotografa. Szczególnie, że dla mnie te zdjęcia są cudowne i pozostaną wspaniałą pamiątką już na zawsze. 

Patrzę na nie i wierzyć mi się nie chce, że to było zaledwie 3 tygodnie temu. 
21 dni, a wszystko się zmieniło. 

Czasem jeszcze łapię się na tym, że kładę rękę na brzuchu i czekam na ruch mojej Małej Lokatorki. Czasem sama jestem zaskoczona jak łatwo się schyliłam i że założyłam buty bez problemu i sapania. 
Cóż... zakończyłam jeden z najprzyjemniejszych etapów w moim życiu. 
Jak dziś pamiętam ten świt, kiedy przybiegłam do łóżka z kolejnym testem ciążowym, na którym widniały wyraźnie dwie kreski. 
Później obawy związane z ospą. 
Rozdarcie w kwestii pracy. 
A potem już tylko spokój. I to cudowne uczucie, że jestem taka zaopiekowana. Otoczona troskliwą ochroną i miłością moich chłopaków. 
Naprawdę czułam się cudownie w tej ciąży. 
Tak sobie to zawsze wyobrażałam i tak właśnie było. 
I chyba to widać na tych zdjęciach. 
Tak, jak zwykle postrzegam siebie bardzo krytycznie, tak teraz pozwalam sama sobie nieskromnie stwierdzić, że na tydzień przed porodem, wyglądałam jakoś tak...wyjątkowo. Fajnie. 

No i zostałam w międzyczasie narzeczoną! 
To jeszcze bardziej sprawiło, iż ten czas był szczególnym. 

Dzisiaj czuję trochę żal, że to już koniec tej fantastycznej podróży. I że odbyłam ją najpewniej ostatni raz w życiu. 
Jeśli jeszcze kiedyś miałaby mi się przydarzyć, to będzie już raczej tylko kwestia przypadku. I nie jestem pewna, czy wtedy przyjmę ją z takim entuzjazmem. 

Na szczęście, jednocześnie zaczęła się kolejna nasza podróż. 
Mija 14 dni życia we czwórkę. 
Jeszcze tak bardzo tego nie odczuwamy, bo mała Królewna bardzo dużo śpi, je i wydala ;) 
Jednak są już momenty, które leją beczułkę miodu na moje serce. 
To wspólne spacery w aurze złotej polskiej jesieni. 
Wieczory, kiedy już we czwórkę mościmy się na naszej kanapie.
Maleńka przy piersi i tulący się do nas Sebastian....

A najbardziej lubię....
 brzmienie słowa "dzieci". 
W liczbie mnogiej. 
Sprawia mi to ogromną przyjemność...aż taką wyczuwalną wewnątrz. 
Coś jak motyle w brzuchu ;) 

I czasem tylko spojrzę na to zdjęcie poniżej i uśmiecham się sama do siebie....
Gdyby tak cofnąć nas w czasie o te 10-11 lat, trochę przebrać, odchudzić razem o jakieś 40kg....
To to zdjęcie mogło być zrobione w drodze na jedną z naszych ulubionych imprez...czasem nawet tą drogą szliśmy. 
W głowach totalny misz-masz i jeden priorytet -wybawić się, wytańczyć, zaszaleć...chłonąć trance'y aż słońce wzejdzie...albo i do końca weekendu. A co! 
Czasem aż mi się wierzyć nie chce, że z dwojga imprezowych przyjaciół, przeobraziliśmy się w mamę i tatę...Rodziców dwojga dzieci.
I po tym, co kiedyś, zostały nam głównie sentymentalne wspominki.... i może jeszcze czasem ten charakterystyczny błysk w oku...gdzieś w tych fotkach można nawet go znaleźć ;) 






















A na sam koniec, próbka z sesji naszej Myszki. 
Tych fotek też będzie więcej. 
Póki co - Niunia w dwóch wersjach - "na Calineczkę" i "na Pokahontas" :) 





sobota, 7 listopada 2015

Welcome to this place, I'll show You love, I'll show You everything...With arms wide open

Podkład muzyczny proszę: 



Well I just heard the news today
It seems my life is going to change
I closed my eyes, begin to pray
Then tears of joy stream down my face

With arms wide open
Under the sunlight
Welcome to this place
I'll show you everything
With arms wide open
With arms wide open

Well I don't know if I'm ready
To be the man I have to be
I'll take a breath, I'll take her by my side
We stand in awe, we've created life

With arms wide open
Under the sunlight
Welcome to this place
I'll show you everything
With arms wide open
Now everything has changed
I'll show you love
I'll show you everything
With arms wide open
With arms wide open
I'll show you everything ...oh yeah
With arms wide open..wide open


If I had just one wish
Only one demand
I hope he's not like me
I hope he understands
That he can take this life
And hold it by the hand
And he can greet the world
With arms wide open...

With arms wide open
Under the sunlight
Welcome to this place
I'll show you everything
With arms wide open
Now everything has changed
I'll show you love
I'll show you everything
With arms wide open
With arms wide open
I'll show you everything..oh yeah
With arms wide open....wide open



Męczę tę piosenkę w kółko.
To najpiękniejszy kawałek o rodzicielstwie jaki znam.
Chociaż wszystkie, które znam są piękne i wzruszające.
Ale ten to mój faworyt. Wyciskacz łez.
Słuchałam po narodzinach Seby, po narodzinach małego R, małego P... no i dzisiaj.

Jest wieczór, zostałam sama z Alicją.
Błoga cisza.
Calineczka moja śpi już kolejną godzinę.
Zaparzyłam herbatę, którą otrzymaliśmy w cudownej paczce od rodzinki M., a stworzonej przez "PaczkaMalucha.pl", zapaliłam świeczkę...
Otworzyłam folder ze zdjęciami z naszej brzuszkowej sesji.
Nie mogę uwierzyć, że minęły zaledwie dwa tygodnie.
Mam wrażenie, jakby to było już wieki temu.
Wszystko się zmieniło.

W poprzednim wpisie wspomniałam o łzach.
Och...nie brak mi ich.

Wzruszyła mnie reakcja teściowej,gdy odwiedziła nas w szpitalu.
Głos ugrzązł jej w gardle...a mnie zaraz potem. Obie miałyśmy łzy w oczach.
Myślałam, że ona już zaspokoiła "babciowy instynkt", ale na szczęście myliłam się.
Widzę, że ukochała A. od pierwszego wejrzenia, a też cała sytuacja wpłynęła na zacieśnienie się relacji między nią a Sebastianem.

Reakcja Seby na Siostrę - znów moje łzy. Ten pisk radości, kiedy wrócił do domu z przedszkola i nas zastał - bezcenny. Nie zapomnę tego dźwięku do końca życia.
Co prawda później sam nie wiedział co ma robić.
Dziś, po kilku dniach widzę, że nie do końca potrafi się odnaleźć w nowej sytuacji.
Zupełnie jak ja.
Ale tłumaczę sobie, że na wszystko potrzeba czasu.
Poukładamy jakoś czas, rytm dnia i te wszystkie emocje.
Bardzo nie chcę, by czuł się poszkodowany, czy zagrożony. A mam wrażenie, że trochę tak jest. Powtarza co chwilę, że bardzo mnie kocha.
A jednocześnie zdarza mu się robić złośliwie pewne rzeczy.
Wiem, że jestem mocno zaabsorbowana Alicją , staram się jednak oddawać Sebkowi jak najwięcej swojej uwagi.
Na drugi dzień po powrocie do domu, wyszliśmy we dwoje wieczorem na spacer z psem i do sklepu, a później piekliśmy razem ciasto.
Wieczorne rytuały pozostały bez zmian, ewentualnie do słuchania bajek, dołącza śpiąca w koszu Alicja.
Angażuję go, na ile to możliwe, w pomoc przy małej. Robi to chętnie. Przynosi pieluszki, chusteczki. Woła mnie, gdy Maleńka zapłacze.
Lubi ją głaskać i całować. Biegnie do niej , wołając "Twój blacik juś do Ciebie idzie".
Jest słodki taki opiekuńczy, a jednocześnie dwa razy bardziej absorbujący z nadmiernie głośnym zachowaniem, lub robieniem niektórych rzeczy po złości.
Momentami tak trudno to zaakceptować....
Myślę, czy go nie pokrzywdziłam, mimo, że pragmatyczna część mojego umysłu jest świadoma jakim darem jest rodzeństwo.
Ale myślę... aż do łez.

Patrzę jak M. kanguruje Alicję. Ona w samym pampersie na jego gołej klatce. Śpią oboje tak wyjątkowo spokojnie. Gdy ją podnoszę, ciężko ją wybudzić i jest tak cudownie cieplutka...  - łzy.

Słyszę jak M. do Niej mówi, jak z zachwytem patrzy i stwierdza, że nie wie, czy ona naprawdę jest taka śliczna, czy tak mu się zdaje, bo to jego córka - łzy.

Przychodzi paczka od Rodzinki N. - łzy.

Myślę jaka szkoda, że moja mama nie ma nawet jak zobaczyć Alicji, bo nie dochodzą do niej mms'y - łzy.

Kładziemy się z M. do łóżka. Przytulamy się, całujemy...chciałoby się coś więcej, ale wiadomo, że to jeszcze nie pora...mam wrażenie, że wszystko jest inaczej - łzy.

Na drugi dzień po powrocie do domu, zalałam się łzami.
Po kryjomu, w łazience.
Jakoś mnie to nagle wszystko przerosło.
Cała ta wielka zmiana.
I to wcale nie były łzy szczęścia, chociaż też nie mogę powiedzieć, że czułam się w tamtym momencie nieszczęśliwa.
Trudno mi to określić, co się wydarzyło tego wieczora.
Jakby przeraził mnie ogrom tej zmiany.
Jeszcze chwilę temu wszystko było inaczej.
Tyle czasu kulałam się z brzuchem, stękałam, sapałam, ruchy sprawiały mi trudność.
Nagle znów robię wszystko bez wysiłku.
Nagle Panie w PoloMarkecie nie patrzą już na mnie maślanymi oczami.
Nagle nie jestem już nosicielką cudu.
Nagle zabrakło tej codzienności, którą zostawiłam w domu jadąc do szpitala.
Nagle nie mam już tylko Synka.
Nagle mam dzieci.
Mamy dzieci.
Nagle mniej czasu dla Seby.
I nagle on mi się wydaje taki inny. Nawet fizycznie wydaje mi się, że taki duży się zrobił. Rozpaczliwie szukam w nim dzieciaczka.
Dlaczego muszę szukać? ...
Nagle mam wrażenie, że między mną a M. jest inaczej. Na 99% to tylko wrażenie. Głupi wkręt, że misja wypełniona i może już nie jestem mu potrzebna. Może już nie będzie tak o mnie dbał i troszczył się, patrzył z zachwytem i w "TEN" sposób. Może będę już tylko matką dzieci....
Jeszcze nawet nie sprawdziłam, ale w głowie już urojenia...

Przespałam noc z głową pełną tych myśli.
W większości minęło.

Fizycznie połóg jest łaskawy dla mnie.
Jestem w super formie, nic poza pogryzionymi na maxa sutkami, mnie nie boli. W ogóle po mnie nie widać, że dopiero co urodziłam (poza flakiem w miejscu uroczego brzucholka).
Problemy z piersiami i bolesne obkurczanie macicy, to jedyne, co mi dolega.
Na sutki zbawienny okazał się olej kokosowy i żałuję, że kupiłam go dopiero wczoraj.
Ale połóg to nie tylko fizyczność.
To niestety także hormony, co odczuwam dużo mocniej niż po narodzinach Seby.
Trochę się z tym zmagam.
Trochę sama nie rozumiem dlaczego.
Bo przecież jest idealnie - tak, jak chciałam.
Przygotowywałam się na tę zmianę. A teraz jakoś ciężko mi się do niej przyzwyczaić.
Są momenty, że po prostu tęsknię. Nawet za tym, co było tydzień - dwa temu.
A przecież za nic na Świecie nie oddałabym Alicji.
Zakochałam się w niej od pierwszego wejrzenia. Oddałam serce tak samo mocno, jak Sebastianowi.
Mam dwoje dzieci i dwa serca.
Kocham podwójnie.
I nie rozumiem, czemu czasem jest mi tak dziwnie...
I dlaczego ten czas taki pełen łez.

O tym jak Alicja odbyła swoją najtrudniejszą podróż

Ten tydzień przeleciał mi ekspresowo.
Od środy popołudnia jesteśmy w domu.
Niunia bezproblemowa - je, śpi i brudzi pieluchy.
Ale oczywiście mam już za sobą chwile oczu pełnych łez.

Jednak po kolei...

W sobotę tydzień temu, miałam masę energii. Rano pojechałam z Sebkiem po zakupy, później byliśmy na działce, porobić porządki przed zimą. Zagrabiłam liście praktycznie z większości trawników, pozbierałam trochę jabłek, pousuwałam ze szklarni zaschnięte krzaczki pomidorów. Po powrocie do domu zrobiłam jeszcze i obiad, a później kolację.
Misiek śmiał się ze mnie, że jestem cyborgiem.
A mnie naprawdę energia roznosiła akurat tego dnia i chciałam to wykorzystać. Zresztą pomyślałam sobie, że może trochę uda się przyspieszyć termin porodu. Chociaż tyle słyszałam historii, że wcale te wszystkie zabiegi nie działają.
Wieczorem wpadł do nas mój tata, Pytali z M. czy będę dziś rodzić, czy mogą usiąść do jakichś drinków.
Czułam się tak dobrze, że z przekonaniem odpowiedziałam, że dzisiaj na pewno nie będziemy jechać na porodówkę.
Posiedzieliśmy do w pół do pierwszej.
Położyliśmy się spać, Misiek padł, a ja nie mogłam usnąć.
I wtedy po raz pierwszy naszła mnie myśl, że chyba coś nie tak.
Ostatni raz na zegarek spojrzałam o 01:23.

Obudziło mnie uczucie, że coś płynie.
Zerwałam się na równe nogi. To nie sen. Odeszły wody.
Była punkt 03:00.
Zbudziłam Miśka, zerwał się przerażony.
Ja poleciałam do łazienki, on za mną z mopem, bo zostawiałam za sobą mokre plamy.
Kilka głębokich wdechów, prysznic i starałam się uspokoić.
Myłam zęby, a kolana po prostu mi latały. Tak się trzęsłam ze strachu i z nerwów.
W końcu usiadłam na łóżku, i trochę zgłupiałam. Wody płynęły, a skurczy zero.
Wahałam się, czy jechać, czy może jeszcze poczekać.
Zadzwoniliśmy jednak po Tatę- pobił chyba rekord szybkości w pokonywaniu odległości między naszymi budynkami :)
Misiek wypił kawę, zadzwoniliśmy po taksówkę, bo jednak czuć było wypite drinki, a to akurat 1 listopada i akcja "Znicz" na drogach.
Taksówkarz aż oczy zrobił, jak usłyszał gdzie jedziemy. Haha...chyba jednak nie co dzień zdarzają się takie kursy ;)
Na izbie przyjęć bałam się, że położą mnie na patologii. Minęła już ponad godzina, a skurczy dalej żadnych.
Jednak pojechaliśmy na porodówkę.
Misiek musiał czekać pod oddziałem, ja w tym czasie godzinę leżałam podpięta do ktg, powypełniałam dokumenty i plan porodu, później dostałam 40 min w łazience po lewatywie.
Wreszcie spotkaliśmy się na sali porodowej. Ja znów pod ktg, Misiek na krześle obok. Włączyliśmy sobie telewizor i czekaliśmy. Momentami odpływałam, ale byłam niespokojna, stresowałam się brakiem skurczy.
Wreszcie położna uznała, że podpinamy oksytocynę.
Pozwoliła mi wstać z łóżka i poinstruowała M., że teraz duża jego rola, żeby pomógł mi się rozluźnić, masował i głaskał, bo oksytocyna z kroplówki to chemia, a najważniejsza jest ta naturalną, którą ja sama wytworzę.
Bujaliśmy się po tej sali, Misiek masował, całował i pomalutku zaczynałam czuć małe skurcze.
Później dostałam piłkę, M. siedział na krześle za mną, ja się kręciłam, on dalej masował. Skurcze delikatnie się nasilały. Jednak kiedy ok, 9 położna mnie zbadała i minę miała średnio zadowoloną, mnie dopadł kryzys. Szyjka nie chciała się skracać i rozwierać. Szło to wszystko bardzo powoli.
Po raz kolejny zwiększona ilość oksytocyny i dalej na piłkę.
Miałam już momenty totalnego znużenia...ponad 6 godzin i nic. Zaczynałam mieć doła, a jednocześnie chciało mi się spać.
Misiek też był już zmęczony, w dodatku kiepsko się czuł.
Jednak odwrotu nie było i nie mogliśmy się poddać.
Skurcze się nasilały, były totalnie nieregularne i o różnym natężeniu, więc musieliśmy się trochę spiąć.
Głównie ja się spinałam - tak dosłownie - co skurcz, to mocniej zaciskałam palce na Miśkowym kolanie, a on jak widział, że zaczynam się napinać, mocniej masował mi krzyż, co działało zbawiennie.
Po ok półtorej godziny tego wysiłku, kolejne badanie.
Kładłam się na łóżko bez przekonania. Skurcze bolały, ale czułam, że to jeszcze daleko.
Położna sprawdziła, zapytała się, jak myślę ile jest.
"Może z 5?"
Pokiwała lekko głową, dalej mnie badając.
Zaczęłyśmy dyskutować o znieczuleniu. Ja chciałam, żeby wkłuwali, ona uważała, że dam radę i że bez sensu, bo dłużej to potrwa. Wciąż mnie badała, ja w międzyczasie miałam skurcz. I nagle okazało , że podczas tego skurczu i naszej dyskusji rozwarcie skoczyło z 5 na 8.
W tym momencie się popłakałam.
Sama do końca nie wiem czemu...czy z radości, czy ze strachu, czy z żalu, że znowu bez znieczulenia...czy ja właściwie wcale jej nie uwierzyłam, że nagle w parę minut ruszyły aż 3 cm.
Zauważyłam jednak, że położna zaczęła się organizować, za moment zaczęło przybywać ludzi, a skurczom zaczął towarzyszyć nacisk.
Misiek tulił i łzy ocierał.
Dostałam gaz rozweselający, który tym razem zrobił robotę.
Co prawda żadnego odlotu po nim nie było, ale skurcze jakby szybciej ustępowały.
Kilka partych, z czego ostatni z zakazem parcia był naprawdę trudny do wytrzymania...i dostałam nakaz parcia. Nie pamiętam ile razy musiałam się wysilić, ale co najmniej 3, lub 4. Na pewno byłam już w tym specyficznym amoku. Chyba nie wszystko dobrze do mnie docierało. Ale położna i lekarz wyraźnie mnie instruowali i bardzo pomogli, za co później im dziękowałam.
Poczułam jak wyszła główka, później ciężko było z ramionkami, ale też się udało i za chwilę poczułam tę dziwną pustkę.
Na sali cisza. Nie widziałam Jej.
Właściwie ,to muszę spytać Miśka co się działo wtedy i ile to trwało. Wydawało mi się, że za długo jest cicho,
Ale w końcu rozległ się upragniony krzyk i za moment przytuliłam Maleńką.
Śliczna była.
Spuchnięta i fioletowo-czerwona, ale dla mnie piękna.
Znowu płakałam, z ulgi i ze szczęścia.
I z niedowierzania, że to już!
Że miało być koszmarnie, nie do wytrzymania.
A już jest po wszystkim. Mamy to za sobą.

Misiek natomiast jak człowiek ze stali. Kiedy na niego spojrzałam, jego twarz, w ogóle nie wyrażała żadnych emocji.
Za chwilę położne zaproponowały, żeby przeciął pępowinę.
Alicję zabrano na podgrzewane łóżko do badania, ja jeszcze urodziłam łożysko i już było po wszystkim.
Żadnego czyszczenia, żadnego szycia.
Urodziłam ją bez znieczulenia, bez pęknięcia ani nacięcia.
Położna stwierdziła do Miśka, że ma kobietę stworzoną do rodzenia.

Kiedy czekaliśmy, aż Alicja wróci do mnie, zapytałam M. jak się czuje. Myślałam, że będzie wzruszony. Powiedział, że jest, ale chyba też w szoku jest. I przyznał, że stanęły mu łzy w oczach, kiedy już Alicja wyszła i wcześniej, kiedy najmocniej cierpiałam.
Był tak chłodny w tych emocjach, że aż musiałam spytać, czy jeszcze mnie kocha.
Zrobił minę, jakbym zadała najgłupsze pytanie na świecie.
Odpowiedział, że teraz to jeszcze bardziej. I pocałował mnie.

Dostałam Alicję z powrotem, skóra do skóry.
Ważyła 3010g (najpierw oboje źle zrozumieliśmy, że 3100) i mierzyła 52cm. Dostała 10pkt Agp.
Wszyscy wyszli z sali i po raz pierwszy zostaliśmy sobie sami we troje.
M. porobił trochę zdjęć, zadzwonił do naszych rodziców i bratowej.
Ja wciąż nie mogłam zrozumieć jak to się stało, że jest już po wszystkim :)
No i w ogóle dlaczego właśnie w Święto Zmarłych :)
Aż sama zła byłam trochę na siebie.... jednak cały ten mój wysiłek dzień wcześniej musiał zadziałać. I to szybko.
Jeszcze siedząc na piłce, wyrzucałam też sama sobie, że jestem głupia i przesadziłam. Że to moja wina, że wody odeszły, a nie ma skurczy i szyjka wciąż długa i niegotowa.
Tak naprawdę nie wiem jak jest. Czy miałam na to wpływ? czy gdybym leżała plackiem, odbyłoby to się tak samo?
Najważniejsze jednak, że skończyło się szczęśliwie.

Powikłań po ospie prawdopodobnie nie ma.
Gdy byłyśmy na roomingu, wykonano u A. badanie słuchu, które z powodu podwyższonego ryzyka, musimy jeszcze powtórzyć, ale wynik zrobionego już badania był dobry. Widać zresztą, że Mała reaguje na dźwięki.

Jest zdrowa i przesłodka.
Malusia jak Calineczka.
Położne na oddziale ciągle się nią zachwycały.

O kolejnych naszych dniach w szpitalu, oraz pierwszych w domu, postaram się napisać dziś wieczorem.
Seba idzie na urodziny do kuzynki, Misiek cały dzień na studiach, więc będę sama z Alicją.

Ah...no jeszcze tylko dodam, że Misiek w całym tym swoim niezłomnym spokoju, wytrwał aż do wieczora. Naprawdę chyba to wszystko było dla niego oszołamiające :) Wieczorem spotkali się z moim Tatą i ten też był zdziwiony, że M. taki bez emocji.
Dopiero kiedy machnęli sobie ze dwa "pępkowe", M. poczuł, że wszystko go puszcza i że tego właśnie potrzebował ;)

Dla nas obojga było to wyjątkowe przeżycie.
Nie rozmawialiśmy jeszcze o tym jakoś tak na spokojnie, ale żadne z nas nie żałuje, że byliśmy tam razem.
Ja uważam, że to najtrudniejsze wyzwanie, jakie wspólnie pokonaliśmy i jednocześnie jedna z najpiękniejszych rzeczy, które razem zrobiliśmy.
Cieszę się, że zmieniłam zdanie odnośnie obecności partnera przy porodzie.
Bez niego nie dałabym rady.

niedziela, 1 listopada 2015

Alicja Po Drugiej Stronie Brzuszka

No i jest :)
Uzupełniła naszą rodzinkę o godz. 11:20.
Waży 3,1kg i jest Słodką Kruszynką- 52cm.

Resztę opowiem jak odpoczniemy.
Ten poród pod wieloma względami był zupełnie inny niż pierwszy.
Ale znów myślałam,że będzie gorzej ;)

No i jestem absolutnie zakochana <3