Razem Lepiej!

Razem Lepiej!

piątek, 12 września 2014

Albert i Rudy

W piątek tydzień temu wybrałam się z Synem na zakupy wyprawkowe.
Oczywiście ja byłam dużo bardziej podekscytowana niż on.
Od dzieciństwa uwielbiałam te zakupy.
Szłyśmy z mamą na taki "Manhattan".
Chyba w każdym mieście było, lub nadal jest takie miejsce - wielki plac,na którym w tak zwanych "szczękach", handlarze wystawiali wszystko - kasety magnetofonowe, kosmetyki Celia i Bell, ciuchy z Tuszyna, albo Raszyna.
Gdzieś pomiędzy można było nabyć warzywa i owoce. Jeszcze dalej na kocach, swoje towary prezentowali imigranci. Można było spotkać na przykład Pana Alberta - doktora nauk ścisłych, pochodzącego z Armenii. Przywoził w tych wielkich torbach w kratę,  przedmioty radzieckiej produkcji. Wyciskarka do czosnku typu "gniotsja nie łamiotsja" - przeżyła wszystkie Fackemalmanny, Betterwary i inne w naszym domu. Albo najlepsza gierka na świecie - wilk łapiący jajka, bądź kucharzyk podbijający patelnią kiełbaski i udka z kurczaka.
Pamiętacie?
Ale bym pograła!!!

Pod koniec wakacji na "Manhattanie" pojawiały się nowe stoiska - z używanymi podręcznikami oraz wszelkimi przyborami szkolnymi. Biały klej do papieru, nożyczki z oczkami, temperówka z pojemniczkiem na opiłki, zeszyty, zapachowe (!) okładki,wymazywacz do pióra, kredki, farby, piórnik - z wyposażeniem, albo bez. Rozkładany. Albo piętrowy.
Uwielbiałam ten dzień, kiedy jechałyśmy z mamą kupować wyprawkę. Mogłam wybierać pośród tyyyyylu barwnych przedmiotów.
Były takie lata, że mama pozwalała mi wybrać niemal wszystko.
Były też takie, że większość wskazywała sama, a przed zakupami przeglądałyśmy dokładnie szafki aby sprawdzić, z poprzedniego roku nadaje się jeszcze do wykorzystania.
Dzisiaj wiem, że to były te lata, kiedy coś nie szło i mama przechodziła na "tryb oszczędnościowy".
Nie mniej jednak, wspominam dobrze wszystkie te zakupy.

Dlatego też z nie mniejszym entuzjazmem zabrałam Syna do hipermarketu po przedszkolną wyprawkę. Wybraliśmy razem klej, plastelinę, kredki (tutaj musiałam trochę zadziałać, bo naprawdę nie rozumiem dlaczego kredki z Samolotami Disneya na obrazku są dwa razy droższe niż z czymś innym, co nie pochodzi z popularnej bajki). Skończyliśmy zakupy papiernicze i podjechaliśmy jeszcze do Rosmanna, ponieważ na liście wyprawkowej widniały też przybory do mycia zębów. Wybrał sobie szczoteczkę i pastę. Podeszliśmy jeszcze obok po jakiś kolorowy kubeczek. Kupiłam dwa. 1,49 za sztukę, a takie przyjemne - jeden zielony z żabką, drugi czerwony z misiem.



Tego Rudego zauważyłam już wcześniej.
Znam go z widzenia.
Od tamtych czasów, kiedy grałam w radziecką gierkę. Mieszkaliśmy w tym samym bloku.
Bałam się go trochę.
Zawsze chodził ze starszym bratem. A może nawet i dwoma... wszyscy byli jacyś tacy dłudzy i mieli charakterystyczny dziwny chód. Nie bawili się z nami. Szlajali się po ulicy. Nie wiem co robili, zwykle starałam się ich unikać. Byli zaniedbani. Czasem nas straszyli. Nie byli takimi zwykłymi dzieciakami, jak cała reszta.

Wychodzimy z Sebkiem z siatkami z drugiego sklepu. Rudy idzie w naszą stronę. Dzisiaj się go nie boję, chociaż dalej sięgam mu ledwo wyżej pasa. Już się domyślam o co chodzi.
"Może mi Pani dołożyć 50 groszy? Widzi Pani - dostałem chleb - nie wyrzuciłem..."
Nie czekam aż dokończy, wyjmuję pieniądze z portfela.
Podaję mu, patrzę mu w oczy. Dziwne są.
Myślę, że pewnie ćpa. Taki efekt dają narkotyki, albo psychtropy. Znam dobrze ten wzrok.

Dziękuje mi, rozchodzimy się.
W głowie pojawia się myśl, że może mogłam coś wspomnieć, że się znamy z podwórka. Że z ciekawości zapytałabym dlaczego żebra i na co tak naprawdę?
Idziemy do Biedronki, kupuję coś jeszcze.
Przy samochodzie Rudy zaczepia mnie ponownie - obniżył stawkę - prosi o 40 groszy.
Odpowiadam, że już mu dałam.
"Aaa przepraszam, wszystkie samochody takie podobne..."

Myślę, że wcale nie przy samochodzie dawałam mu tę kasę.
I sama siebie strofuję w myślach, że jakaś nienormalna jestem, że chciałam go o coś pytać.
I że może jeszcze sobie wyobrażałam, że mi opowie historię swojego życia.
Reporterka się znalazła!

Mimo tego, jakoś nie mogę przestać o nim myśleć.

Spróbowałam sama sobie odpowiedzieć o co mi chodzi z tym facetem?
I doszłam do wniosku, że poczułam rozczarowanie.
Ucieszyłabym się, gdybym go spotkała w tym sklepie na zakupach. Normalnie ubranego. Może z żoną, z dziećmi? Może w jakiejś pracy?
Ale minęło ponad 20 lat, a on dalej jest taki straszny jak wtedy.
Nie wiem dlaczego, ale mogę się domyślać.
Akurat tu w Wałbrzychu można to napotkać praktycznie na każdym kroku. Jeden za drugim - dowody na to jak pochodzenie determinuje nasze dalsze życie.
Zamknięto huty, kopalnie...górnicy zostali bez dochodu. Mieli małe dzieci, brakowało pieniędzy, nie było nowych miejsc pracy. Wszyscy zaczęli pić. Patologia rozprzestrzeniała się jak szarańcza. Dzieci rosły w tej patologii. Byli górnicy w znakomitej większości nie znaleźli nowego zajęcia. Dzieci nauczyły się takiego życia - bez pracy, bez ambicji, bez planów. Za to z alkoholem i używkami.
Strasznie to smutne.

Pod domem wynieśliśmy z Sebciem nasze zakupy z auta. Siatki pełne przyborów przedszkolnych.
Patrzę na Synka.
Tak bardzo się cieszę, że mogłam kupić mu tę wyprawkę.
Że sprawiło mi to radość, bo sama chodziłam z mamą na takie zakupy.
Że los i dzieje naszej rodziny spowodowały, że od pokoleń żyjemy na bardzo przyzwoitym poziomie.
Że dzieci w naszej rodzinie mogły się kształcić w szkołach i na uniwersytetach. I wyniosły z domu dobre wzorce.
Doceniam, że dzięki Rodzinie, mogę zagwarantować Synowi dobry start. Że przyzwyczaimy go do pewnego modelu życia, który najprawdopodobniej zechce w przyszłości powielić.

Mam świadomość, że czasy są niepewne. I nigdy nie wiadomo, czy kiedyś nie sprawią, że będąc doktorem nauk ścisłych, trzeba będzie coś sprzedawać w obcym kraju na bazarze...
Lecz póki co mamy wszyscy ogromny komfort. Jestem za to wdzięczna każdemu czynnikowi, który to umożliwił. I cieszę się, że potrafimy to jak najlepiej wykorzystywać.

3 komentarze:

  1. Przypomniałaś mi pewną refleksję, do której czasami wracamy. Jak wiesz, jestem ze Szczecina. U nas nie było huty, a stocznia... Stocznia, która "padła". Tak się złożyło, że mieszkaliśmy w bloku stoczniowym (mój ojciec jednak w stoczni nie pracował), więc mogłam obserwować jak ten upadek wpłynął na życie moich sąsiadów... Koło naszego bloku był taki ryneczek- ze wszystkim- również z budkami z piwem. I kiedy żony tych stoczniowców zastanawiały się za co będą żyć itd, Ich mężowie też się zastanawiali- czy wypić bosmana zielonego, czy czerwonego, w puszce, czy w butelce...

    Ale to trochę nie na temat :)

    Niestety, choć w takich przypadkach jak Twój/mój i podobnych, stety- pochodzenie, wzorce determinują naszą przyszłą drogę. I choć zdarzają się odstępstwa od tej reguły, to wiele ich chyba nie jest...

    Ps. Uwielbiałam tą gierkę z łapaniem jajek :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak się zadumałam nad Twoim tekstem... To gdzie i w jakich warunkach, niekoniecznie materialnie, ale głównie rodzinnie, przychodzi nam się wychować, zwykle determinuje to, jacy z nas dorośli wyrastają. Niestety. Wiem, że to nie reguła, że silne charaktery potrafią wyrwać się ze "złego" środowiska i żałuję, że takich sytuacji jest niewiele.
    Dlatego i ja, choć u mnie w domu różnie bywało, staram się powielać we własnej rodzinie tylko pozytywne wzorce, a Fiołka uczę, że niezależnie od wszystkiego ma miłość i wsparcie, a z nimi każda przyszła droga jest prostsza.
    Bardzo mądry tekst. Pozdrawiamy serdecznie ;)

    p.s. też miałam tę grę z wilkiem i jajkami :)

    OdpowiedzUsuń
  3. W kraju, w ktorym mieszkam widze takich "Albertow" bardzo czesto. Rozmawiajac z cudzoziemcem pracujacym na budowie, lub pania od sprzatania, mozesz sie nagle dowiedziec, ze to osoby z doktoratem.

    Takich "Rudych" tez tu nie brakuje... O ile Ameryka to kraj mozliwosci, o tyle dla ludzi urodzonych w rodzinach patologicznych, wygodniej jest powielac wzorce rodzicow niz probowac wybic sie ponad swoja "klase".

    OdpowiedzUsuń