Razem Lepiej!

Razem Lepiej!

piątek, 28 sierpnia 2015

Noce strachu


Wczoraj w nocy miałam sen.
W jakimś hotelu, w którym trwał remont, szukaliśmy razem z Sebciem pokoju.
Uciekł mi i nagle zobaczyłam go na rusztowaniu.
Poślizgnął się i spadł.
Upadł z wielkim hukiem twarzą w stertę gruzu.
Obudziłam się z sercem walącym z całej siły.
Wlepiłam oczy w sufit, żeby tylko nie zasnąć ponownie, ze strachu, że sen będzie miał kontynuację....

Dziś w nocy:

Cztery godziny snu.
Z cogodzinną przerwą na mierzenie temperatury.
Nerwy
nerwy
nerwy

Nerwowa nawet Alicja w brzuchu,
kopie ile może,
prawie jakby ciągnęła mnie za rękę, pytając bez końca "Mamooo mamoooo co się dzieje? Co jest mojemu bratu?"

M. spokojny, jak tylko on umie.
Ale smutny i przejęty.
Zmienia okłady, szepcze, gładzi rozpalone ramię.

Najgorsze chyba to majaczenie
-Widziałem tam włosy
- Jakie włosy?
-No moje. Tam.

-Haha a Tymek pokazuje pupkę

Jest ciemno. Leży w łóżku.
Nie ma żadnych włosów, żadnego Tymka, żadnego "tam".

39,8

40 już tak blisko...
podałam prawie całą dobową dawkę ibuprofenu.

Przybiega nieoczekiwanie moja mama. Denerwuje mnie, mam wrażenie, że wzbudza większą panikę.
Podnosi na mnie głos, próbuje mi wmówić nieodpowiedzialność, bo jeszcze nie jestem w drodze na pogotowie.
Nie chcę go jeszcze zawozić.
On się panicznie boi szpitala.
Ja się boję, że każą mu tam zostać, a mi nie pozwolą.
A jeśli pozwolą, to będzie moja decyzja i ryzyko narażenia zdrowia drugiego dziecka.
Krzyczę na nią, że po co mnie denerwuje i panikuje.
Intuicja podpowiada mi , że jeszcze nie jest tak źle, że damy radę sami do rana.

Biorę małego na ręce i zanoszę do łazienki, żeby ochłonąć.

Płaczący wyrywa się spod letniego prysznica.
Ale musimy
-Pamiętasz? w morzu była chłodniejsza woda. Może nad morze pojedziemy?

W myślach pukam do "góry"
"Babcie! Dziadku! Pomóżcie....niech wraca do siebie, niech już będzie taki pogodny i zdrowy jak nad morzem był....Pomóżcie, błagam...."

Działa wreszcie.
Mama wychodzi.
Temperatura powoli wraca do normalnej.
Każda minuta, to dla mnie godzina strachu.
Zasypia i śpi spokojnie.
Oddech wraca do normy.
M. też zasypia.
Piszę do mamy, że jest poprawa.
Odpisuje, chyba się nie obraziła.

Ja czuwam, momentami odpływam, co godzinę dzwoni przypomnienie, żeby sprawdzić temperaturę.

Do 4 rano jest ok.
Później znowu wzrasta.
4:45 - M. wychodzi do pracy

5:30  i 39,6
Przekraczam dobową dawkę Ibuprofenu. Mam w szufladzie 3 syropy na gorączkę i żadnego ,cholera!, na paracetamolu.
Byle do 8 , żebym mogła go zarejestrować do lekarza.

O 7 temperatura spada, pytam, czy zje rogalika z szynką.
Bierze dwa kęsy, zwraca wszystko plus picie, na piżamę, koc i kanapę.
Pierwszy raz w życiu zwymiotował.
Aż się przestraszył.
-Mamo, naplułem, nie będę więcej jadł.
- Nic się nie stało, wypierzemy wszystko, czasem tak się zdarza

Wracają mu siły, jedziemy do dziadków.
Muszę go zostawić i iść do pracy.
Jak na złość dzisiaj nie mogę nie przyjść, bo jestem sama.
Jestem zła na siebie.
Jestem wielkim wyrzutem sumienia, mimo , że wiem, że moja mama zajmie się nim nawet lepiej niż ja.  

Do lekarza pojechał z dziadkami.
Na szczęście to tylko angina.
Antybiotyk na 7 dni.

W niedzielę miał startować w wyścigu w Toyocie. Pół roku czekał na "Family Day" w pracy taty. 
Jak mu teraz wytłumaczyć, że nie będzie mógł pobiec? Skoro,gdy tylko spadła mu temperatura, mówił o tym, ze już dostał swój numer startowy.

Mi puszczają nerwy, hormony, zmęczenie, wyrzuty i wszystko na raz
i zalewam się łzami nad firmowymi papierami.

Kocham być Matką... do momentu, w którym moje dziecko zaczyna cierpieć.
A to tylko zwykła angina.
Angina, na którą sama chorowałam notorycznie.
Pierdoła
płoteczka w morzu chorób, na które cierpią dzieciaki, których zdjęcia widuję codziennie na FB, razem z apelami o pomoc....

Czuję się jak po bitwie.
Mam tłuste włosy, rozmazany makijaż, piję drugą kawę i usiłuję się skupić.

Cienka jestem.
Słaba.

Czy zepnę się w sobie wystarczająco, gdy dwójka będzie zmagała się z anginą?
Czy intuicja zawsze będzie podpowiadać dobrze?

A co jeśli, odpukać w niemalowane, splunąć przez lewe ramie,  kiedyś przyjdzie zmierzyć się z rekinem? 

Kocham być Matką...
...lecz ten strach, to naprawdę wysoka cena, którą wszystkie płacimy.

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

3 trymestr - start!


W tym tygodniu bez wątpliwości, znajdziemy się w 3 trymestrze.
Rozpocznę 30 tydzień ciąży.
To już nie są żarty! 

W ostatnich dniach dokonałam przeglądu za małej Sebciowej garderoby. Póki co, oddzieliłam ciuchy typowo chłopięce od neutralnych i te pierwsze oddałam znajomej.
Kolejny etap, to oddzielenie tych już zużytych, od tych nadających się, a później segregacja rozmiarowa.
Na pawlaczu zwolniło się trochę miejsca, muszę teraz rozplanować co tam przenieść, aby zwolnić miejsce w szafie na rzeczy z komody, aby komoda pomieściła ubranka Alicji.
Niedługo dostanę dziewczęce ciuszki od mamy koleżanki.
Muszę też zorganizować transport dla kosza do spania....
Czyli krótko mówiąc - logistyka.
Kto zrobi to lepiej niż ja? ;)

Chyba w końcu poczułam delikatnie ten zew przygotowań.
Pampersy w promocyjnych cenach na nowo przyciągają mój wzrok ;)
Pomału zaczęło rozjaśniać mi się w głowie, co jeszcze będzie potrzebne.
Już się obawiałam, że nie dojdę do tego momentu i pojadę na porodówkę bez niczego :P

Jeszcze kilka tygodni i powinnam mieć więcej czasu, aby móc już tak na dobre zająć się przygotowaniami.
Staram się też psychicznie jakoś pozytywniej nastawiać na poród. Chwilowo strach minął, lecz znając życie, niebawem powróci.

Alicja przybiera teraz coraz szybciej na wadze. Waży już prawie 1,4kg Od poprzedniej wizyty urosła o 400g. Ja tym razem dla odmiany tylko 500g.
I całe szczęście, bo miesiąc temu stanięcie na wadze zepsuło mi całą radość z odwiedzin u naszego Pana doktora.
Ale eliminacja cukru oraz ruch na wczasach zrobiły swoje.
Aby tę dobrą tendencję utrzymać, zarządziłam wczoraj popołudniowy spacer po lesie. Zabraliśmy psa i Dziadków. Wymyśliłam, że będziemy szukać ruin pewnego zamku, ukrytych w Książańskim Parku Narodowym.
Niestety burza kazała nam zawrócić, ok. kilometra przed celem.
Mimo tego, spacer zajął nam bite 3 godziny.
Po drodze różne atrakcje - malutkie żabki, jaszczurka, pyszne jeżyny prosto z krzaczka.
Bardzo przyjemne wyjście. I dość wyczerpujące.
Po wtrząchnięciu gęstej porcji niedzielnego rosołku, stwierdziliśmy, że na drugie danie robimy pizzę.
Biedny Seba, który zapałał do tego pomysłu największym entuzjazmem, niestety nie doczekał finału. Zapadł w kamienny sen tuż przed wyjazdem pizzy z piekarnika. Żadnym sposobem nie mogliśmy go dobudzić. Obawiałam się, czy nie zarządzi pobudki ok 23, ale gdzie tam! Zbudził się dopiero przed 6 rano, aby pójść do toalety, po czym przyszedł do mnie do łóżka i dospał jeszcze do 7.
My wieczorem zajęliśmy pozycje wertykalne przed telewizorem. Zaczęliśmy oglądać Matrixa. Ja w połowie ucięłam sobie ok. godzinną drzemkę - zbudziłam się na napisy końcowe :)

Ostatni okres mija mi pod szyldem SS - spanie i sikanie (za przeproszeniem).
Ze spaniem nie mam najmniejszych problemów....poza tym, że zazwyczaj budzę się z uczuciem,  że było go zbyt mało :)
Z sikaniem jest dokładnie odwrotnie.
Z Sebastianem nie doznałam jakiegoś nadmiernego ciśnięcia na pęcherz, za to teraz aż samej mi ciężko uwierzyć ile razy można wędrować do toalety.
A najdziwniejsze uczucie, że to dzieje się tak nagle. Mam wrażenie , że Niuńka się rozciąga i przyciska "zawór" i wtedy nie ma zmiłuj ;)

W drugą stronę również się rozciąga, uciskając mi przeponę, dzięki czemu miewam zadyszkę np. po 3minutowym spacerze z domu do Polo Marketu.
Cierpię też na kolki wątrobowe - to akurat powtórka z rozrywki. W pierwszej ciąży od tego się zaczęło....a skończyło po 1 urodzinach Seby, na stole operacyjnym.
Teraz już nie ma czego wycinać, więc lepiej, żeby po prostu samo przeszło, gdy moje narządy powrócą na swoje pozycje.

Więcej przypadłości nie mam i ogólnie jestem w dobrej formie.
Staram się jak najwięcej być w ruchu, bo jednak 8 godzin dziennie za biurkiem nie sprzyja niczemu, poza nadmiernym przyrostem wagi.
Nawet w działkowe prace się zaangażowałam, co nigdy wcześniej nie było specjalnie moim konikiem.
I w zasadzie nadal nie jest do końca, ale motywacja zacna - wierzę, że im bardziej rozruszam szanowne swe 4 litery, tym szybciej pójdzie wydawanie na świat maleństwa.

Czasem ta moja kondycja jest chyba jednak zbyt dobra, co w sobotę skrupulatnie wykorzystał mój chłopak, i co ostatecznie doprowadziło do pierwszej narzeczeńskiej kłótni :P
Ojj zła byłam bardzo, a ciążowe hormony tylko dolały oliwy do ognia. Pożar na szczęście już ugaszony.
Dzisiaj po pracy ja idę robić sobie paznokcie w zamian za przepracowaną sobotę :)

A propo's paznokci i urody.
Oglądam te nasze zdjęcia znad morza i doszłam do wniosku, że nie ma takiej tragedii ze mną.
Początek ciąży, który przypadł niestety również na ciężki etap mojego życia psychicznego, odbił się mocno na mojej twarzy i obawiałam się, że tak już zostanie.
Wyglądałam naprawdę kiepsko, zresztą nawet pisałam tu o tym i wtedy też wróżono mi właśnie dziewczynkę.
Jednak przyszło lato, opalenizna wydobyła te kilkanaście piegów na moim nosie i zrobiło się lepiej.
Włosy, mimo że po farbowaniu i zmianie koloru, nie byłam do końca zadowolona, też jakoś się poprawiły, a co najlepsze, rzadziej proszą się o mycie.
Paznokcie mocniejsze...a moim ulubionym zabiegiem urodowym w ciąży jest właśnie manicure hybrydowy.
Nie znoszę tipsów, żele dla mnie też wyglądają za mocno nienaturalnie, ale hybrydy są idealne! I w dodatku niedrogie.
To zdecydowanie mój nr 1 w ostatnim czasie :)
No i te półtorej godziny dla przyjemności własnej robi robotę :)

Tyle na dzisiaj moich ciążowych rozważań.
Miał być jeszcze jeden wakacyjny post, ale poniedziałek to nie jest dobry dzień na wczasowe wspominki, bo można się w syndrom pokolonijny wpędzić.







sobota, 22 sierpnia 2015

Zaręczyny

10 sierpnia.
Trzeci dzień nad morzem.
To był ten poniedziałek, kiedy pojechaliśmy do Pucka, prześwietlić miśkowego palca.
Po całym dniu spędzonym na puckiej plaży, wróciliśmy do domu.
Misiek kilka razy pytał, czy pójdziemy na zachód słońca.
Jakoś nie wydawało mi się to podejrzane, że tak dopytuje :)
Wzięliśmy piłkę, freesbee, koc i poszliśmy.
Graliśmy z Sebciem, robiliśmy zdjęcia.

Zachód akurat jeden z ładniejszych.

Było całkiem zwyczajnie i miło.
W pewnym momencie chłopcy zrobili sobie przerwę w meczu, zasiedliśmy wszyscy na kocu.
Seba ciągnął Miśka, żeby jeszcze się pobawić, ale M. odpowiedział, że chciał teraz porozmawiać z Mamą.
Nawet to jakoś nie zwróciło mojej uwagi.
Ani to, że Seba zapytał M. co ma w kieszeni, a ten udzielił wymijającej odpowiedzi.
Dopiero gdy zaczęła się ta poważna rozmowa, mnie zrobiło się gorąco.
Ale nie dlatego, że właśnie domyśliłam się o co może chodzić.
M. tak krążył wokół tematu, że w głowie zakiełkowały mi jakieś dziwne myśli.

"Muszę z Tobą porozmawiać poważnie"
"Chciałem o coś zapytać i chciałbym, żebyś mi szczerze odpowiedziała"
"Bo chciałem coś ważnego między nami wyjaśnić"

Najpierw chciałam obrócić to w żart, pytałam czy jaja sobie robi.

Ale zaprzeczył
...
Czułam jak ciśnienie uderza mi do głowy,  i nagle masa myśli....
co się dzieje?
czy on ma jakąś tajemnicę?
może chce mi powiedzieć, że ma jakieś dziecko?
a może jest chory?

Dopiero gdy rzucił tym tekstem z filmu o "ważnym, ale to zajebiście ważnym pytaniu", przeleciało mi przez myśl, czy to przypadkiem nie oświadczyny...?

Całą sytuację oczywiście utrudniał nieco Seba, który co chwilę o coś pytał, o coś prosił, chciał pograć, chciał usiąść między nami....

Misiek trochę się zakręcił w tym stresie i obchodzeniu tematu.

W końcu pomału sięgnął do kieszeni i wydobył  czerwone pudełko w kształcie serca.

Zanim je otworzył, ja już miałam oczy pełne łez.

Oczywiście pudełko pochwycił niecierpliwy Synek "a cio to? a cio to????"
"oooo pielścionek!"

"Załóż mamusi"

"Czy chciałabyś zostać moją małżonką?"


"Tak" -udało mi się już tylko wyszlochać.

Seba z namaszczeniem założył mi pierścionek na palec, po czym rozmontował pudełko.
A ja się śmiałam i płakałam
i tuliłam ich obu
dziękowałam
i powtarzałam, że ich kocham.

Seba nagle jakoś się uspokoił, jakby wyczuł całą sytuację.
Przyglądał się nam w skupieniu, w końcu objął nas oboje i stwierdził
"Kocham waś, psyjaciele"

I tak sobie siedzieliśmy przytuleni po wszystkim.
Ja z walącym sercem i miękkimi nogami.
Misiek, jak później się przyznał, też w niemałych emocjach....ponoć oczy mu się zaszkliły na widok moich łez, ale ja niestety tego nie dostrzegłam.
I Sebcio z tą rozkoszną dziecięcą intuicją. Spokojny i ucieszony, jakby wiedział, że właśnie wydarzyło się coś ważnego i dobrego.

Dziś mija 12 dni.
Pisząc to, uświadomiłam sobie, że emocje trochę zamazały mi wspomnienie tego wieczora.

Na pierścionek wciąż jeszcze zerkam po kilkaset razy dziennie.
Jest przepiękny.
Idealny.
Dokładnie taki, jak sobie zawsze wyobrażałam, że powinien być.
Tradycyjny wzór. Złota obrączka, a na środku diament w koronie z białego złota, wykończonej 6 maleńkimi serduszkami.
W ogóle nie zdejmuję go z palca, ze strachu, że wypadnie mi z ręki i gdzieś się zgubi.


Oświadczyny na plaży przy zachodzie słońca - wyobrażałam to sobie już jako nastolatka.
Uwielbiam zachód słońca nad Bałtykiem.
To zawsze był mój ukochany punkt pobytów nad morzem.
Często chodziłam oglądać je sama. Spacerowałam sobie brzegiem, zazdrościłam mijanym, zakochanym parom.
I nigdy nie przestałam wierzyć, że kiedyś też usiądę sobie razem z ukochanym mężczyzną i obejrzymy przytuleni ten spektakl.

No i doczekałam się.
W wieku prawie 32 lat, totalnie niespodziewanie przeżyłam swój najpiękniejszy zachód słońca w życiu.
I to nie z jednym ukochanym mężczyzną, a z dwoma.
I z maleńką ukochaną dziewczynką, pod sercem.

Bez fajerwerków, bez padania na kolana i tłumu świadków.
Chociaż ludzi na plaży było sporo.... i wydawało mi się to takie zabawne, że oni nic nie zauważyli i o niczym nie wiedzą, a w moim życiu właśnie wydarzyło się coś tak ważnego, że kolejny już raz, Świat powinien był się zatrzymać :)

Następnego dnia rano, jeszcze z zamkniętymi oczami sprawdzałam, czy pierścionek naprawdę jest na moim palcu, czy tylko mi się to śniło.
Był.
A do ucha zaspany M. wyszeptał:
"Dzień dobry, moja Narzeczono"




środa, 19 sierpnia 2015

Niech przemówią obrazy...



























Nasze piękne polskie wakacje


Zbieram się od kilku dni pisania, ale jakoś ciężko przychodzi mi poskładanie myśli.
Mój mózg chyba postanowił zostać na urlopie :)
Trudno mu się dziwić, bo były to jedne z najlepszych wczasów w moim życiu.
I nie tylko dlatego, że udzieliłam twierdzącej odpowiedzi na jedno "zajebiście, ale to ZAJEBIŚCIE ważne pytanie" ;)

Nasza nocna podróż do Karwii trwała 10 godzin. Całą drogę prowadził M., zaopatrzony w litr superextramocnej kawy. Była to najdłuższa trasa, jaką do tej pory przejechał i świetnie dał sobie radę. Seba przespał prawie całą drogę. Zasnął zanim zdążyliśmy opuścić W-ch, a obudził się po ponad 8 godzinach.
Po drodze stawaliśmy na tankowanie, toaletę itd. ale on nawet się nie przebudzał.
Po tych 8h M. pyta go : "Synek, a Tobie się nie chce siusiu?"
-"Nie, psiecieś lobiłem w domu"  :) 
Jemu podróż zleciała ekspresem. Nam trochę dłużej. Ja, mimo, że mogłam, spałam niewiele, większość czasu pilotowałam.
Na miejscu nie mogłam już usnąć ze zmęczenia i podniecenia, że jesteśmy u celu i zaczynamy urlop.
Od razu po przyjeździe zainstalowaliśmy się na plaży, musieliśmy tam koczować dopóki nie rozpoczęła się doba hotelowa w naszym pensjonacie. 

Willa Nemo okazała się miejscem idealnym dla nas. Właścicielka przemiła, udzieliła nam porad odnośnie tego gdzie i jak jechać, gdzie warto się stołować itd.
Pokój gustownie urządzony, czyściuteńki i zaopatrzony w nowe sprzęty. Świeża, pachnąca pościel, a z balkonu widok na bogato wyposażony plac zabaw, na którym Sebastian bawił się praktycznie cały czas, którego nie spędzaliśmy poza naszym lokum.
Na piętrze mieliśmy dostęp do żelazka, odkurzacza i mikrofalówki, na poddaszu można było korzystać z aneksu kuchennego, więc parówki, lub jajecznica na śniadanie nie stanowiły najmniejszego problemu (no może poza ceną jajek w najbliższym sklepie - 7,5 za 10szt. :-0 ) Na parterze Sebastian mógł korzystać również z bawialni, jednak wspaniała pogoda , jaką mieliśmy przez całe 8 dni, sprawiła, że nawet nie zdążył tam zajrzeć.

Pierwszy dzień, z racji zmęczenia, był dla nas dość ciężki. Była to też sobota, w mieście tłumy, ciężko było nawet znaleźć wolne miejsce, aby coś zjeść na spokojnie. W końcu jednak trafiliśmy do jakiejś smażalni, gdzie ze smakiem wszamaliśmy przepyszne halibuty i dorsza.
Halibut od tego momentu stał się ulubionym daniem M. jadł go 4 razy, poza tym łososia i flądrę...generalnie przez cały wyjazd zjadł tylko jeden "tradycyjny" obiad.
My z Sebą, pomimo całej miłości do ryb, po kilku dniach mieliśmy już dość smażonego i postawiliśmy na pyszne zupy i dania "jak u mamy" :)
Wyżywienie kosztowało nas sporo, w zależności od wyboru, na same obiady wydawaliśmy od 65 do 95zł dziennie.
Poza rybami nasze serce podbiły jagodzianki i drożdżówki z niedalekiej piekarni - obowiązkowy punkt plażowego programu.
O dziwo tylko 3 razy wybraliśmy się na lody i gofry. Moje kubki smakowe oszalały na punkcie gofra "Rafaello" z megakokosowym kremem.
Pokochałam!

Nasze dni do połowy wyglądały praktycznie tak samo. Wstawiliśmy wcześnie, jak na nas, bo ok. 8, kładliśmy się wyjątkowo wcześnie - już ok. 23 !
Słońce, spacery, cały dzień spędzany z Sebą oraz wymyślane dla niego atrakcje sprawiały, że zasypialiśmy jak dzieci.
Śmieliśmy się z M. , że Seba to antykoncepcja doskonała.
W ciągu dnia , wracał nagle do pokoju z placu zabaw, w najmniej spodziewanym momencie, a w nocy byliśmy tak wykończeni, że zwyczajnie nie mieliśmy siły.

Większość dnia siedzieliśmy na plaży. Chłopcy kopali głębokie doły (śmialiśmy się, że biedaszyby ma się w genach), ja rzeźbiłam zamki i latarnie. Sebastianowi piasek i woda wystarczą do szczęścia. Temperatura była super, nawet na tyle, że wchodziłam do morza i byłam w stanie zanurzyć się po szyję! Wszyscy przywieźliśmy na sobie piękną, złotą opaleniznę ;)
Po obiedzie każdego dnia robiliśmy coś innego.
Wypożyczaliśmy trzyosobowy rower, żeby zrobić sobie przejażdżkę, szliśmy na długi spacer plażą, zwiedziliśmy latarnię w Rozewiu, robiliśmy rozgrywki w cymbergaja, graliśmy w piłkę i freesbee na plaży o zachodzie słońca. Zrobiliśmy setki fajnych zdjęć.
Każdego wieczora, właściciele naszej willi rozpalali ognisko w ogrodzie, siadaliśmy więc przy nim , piekliśmy kiełbaski i chleb i tacy wyciszeni wracaliśmy do pokoju, zwykle już ostatni ze wszystkich gości.

Jeden dzień poświęciliśmy w całości na wycieczkę - udaliśmy się rano na Hel, a stamtąd katamaranem do Gdyni.  Na Helu odwiedziliśmy foczki, spacerowaliśmy piękną promenadę, przyglądaliśmy się jak rybacy przypływają barkami pełnymi świeżozłowionych fląder.
Rejs do Gdyni, to było wyzwanie dla mnie, gdyż cierpię na chorobę morską. Szczęśliwie zatoka tego dnia była spokojna i tylko lekko mnie zemdliło na początku. Później już rozkoszowałam się widokami i morską bryzą.
Sama Gdynia jednak już mnie zmęczyła. Nagrzane miasto, okazało się nieznośnie upalne, zwiedzanie Oceanarium totalnie wyssało ze mnie siły. Chłopcy moi bardziej zadowoleni, bo uwielbiają oglądać rybki.
Przeszliśmy się promenadą, uraczyliśmy orzeźwiającym koktajlem ze Starbucksa (W W-chu, ani ZG nie uświadczysz, więc to atrakcja), popodziwialiśmy bogate jachty w przystani i wsiedliśmy na ostatni statek, odpływający na Hel.
Sebastian padł i przespał cały rejs powrotny. Dzięki temu zregenerował trochę siły, więc pospacerowaliśmy jeszcze chwilę po Helu. Podziwiając chylące się ku zachodowi słońce,zjedliśmy pyszną flądrę oraz pierogi. Odpoczęliśmy jeszcze chwilę na promenadzie i ruszyliśmy w drogę powrotną. Niestety w Chałupach utknęliśmy w korku, więc droga wydłużyła nam się dwukrotnie.

Zdążyliśmy również odwiedzić pucki szpital.
Już w drugi dzień pobytu M., schodząc z plaży zahaczył nogą o korzeń z takim impetem, że aż słychać było jak coś chrupnęło w palcu. Następnego dnia palec przybrał kilka odcieni ciemnego fioletu. Trzeba więc było sprawdzić, czy to nie złamanie.
Pan doktor (na oko dobrze po 70), miał problem z powiększeniem zdjęcia RTG w komputerze, więc "na oko" stwierdził, że to tylko stłuczenie. Stwierdził , że "będzie bolało , bo to boli" i kazał nie chodzić na dyskoteki :)
Całe szczęście, że cała sprawa została załatwiona bardzo szybko i sprawnie, więc resztę dnia poświęciliśmy na zwiedzanie Pucka oraz odpoczynek na tamtejszej plaży.
Zjedliśmy również obiad w Heczy Kaszebskiej , którą zapamiętałam z dzieciństwa nieco inaczej i trochę mnie rozczarowała, chociaż ryba smaczna, a wystrój lokalu i tarasu oryginalny.

Więcej takich całodniowych wycieczek nie robiliśmy. Mieliśmy je w planie awaryjnym, w razie pogody niesprzyjającej plażowaniu, ale takiej w ogóle nie było. Jedyny deszcz spadł akurat gdy byliśmy na latarni morskiej i nie trwał zbyt długo.

I tak nam minął urlop.
Dwa szczególne jego momenty  specjalnie ominęłam w tym opisie, poświęcę im dwa oddzielne posty.

Wracaliśmy w niedzielę, w ciągu dnia. Ta trasa już trochę cięższa dla Seby, bo większość czasu nie spał. Trochę się nudził, ale jak na dziecko, zniósł to świetnie.
Mnie już niestety temperatura dała się we znaki i w W-chu wysiadłam z obolałą, spuchnięta nogą.

Ogólnie jednak, jak na przyszłą mamuśkę, będącą już w 7 miesiącu ciąży i tachającą przed sobą niemały brzuch, to i ja podołałam. Na latarnię się wdrapałam, na rowerze pedałowałam i z tych wszystkich aktywności chyba nawet trochę schudłam. Na plecach oczywiście :)

Na nowo zakochałam się w tamtych rejonach.
Kaszuby są przepiękne. Już po drodze do Karwii zachwycaliśmy się razem z M. mijanymi jeziorami. Mnie urzekły tablice informacyjne z napisami w obu językach, oraz pięknie zdobiona kaszubska ceramika.
Odżałować nie mogę, że ostatecznie nie kupiłam sobie maselniczki z kaszubskim motywem. No ale zawsze to kolejny powód, aby wrócić tam jak najszybciej.
Klimat nadmorskich kurortów w tamtych okolicach, w moim mniemaniu, jest inny i przyjemniejszy niż na pomorzu zachodnim.
Półwysep helski, jak dla mnie, jest miejscem szczególnie urokliwym.
Nawet przez moment rozmarzyliśmy się, że właśnie tam się przeprowadzimy, chłopcy zostaną rybakami, ja będę prowadzić jakiś przytulny pensjonacik i każdego dnia będziemy mogli oglądać najpiękniejsze zachody słońca w naszym kraju....

8 dni spędzonych od początku do końca we trójkę, było czymś wyjątkowym i cudownym. Nie obyło się bez drobnych spięć i dziecięcych foszków, bez naszych nerwów na te wszystkie przeklęte automaty, które nieznośnie co 5 metrów, przykuwały uwagę czterolatka.  To wszystko jednak drobiazgi, bo cały wyjazd pełen był emocjonalnego ciepła i bliskości, o jaką jednak trudno w codziennej bieganinie. To był szczególny czas...taki wyłącznie nasz.
Czasem , gdy spacerowaliśmy brzegiem morza trzymając się za ręce, patrzyłam na 3 nasze cienie i dziękowałam.
Za te wszystkie, snute latami, spełnione marzenia.
Czasem czuję się jak bohaterka jakiejś babskiej powieści z happy endem.

I całe szczęście, że to przecież jeszcze nie koniec....a właściwie dopiero początek :)


piątek, 7 sierpnia 2015

Urlop!


No i nadszedł TEN dzień.
Ostatni dzień pracy przed urlopem!

Mój entuzjazm nie ma granic.
Już nie miesiące,nie dni,a godziny dzielą mnie od startu.
Pogoda jest wymarzona. W mieście za gorąco, ale myślę, że nad morzem będzie idealnie.

Jestem taka podekscytowana.
Bo to prawdziwy urlop - wypracowany, a nie z przymusu i z wizja szukania nowej pracy.
Po prostu 11-dniowy odpoczynek.

Torby mamy już w większości popakowane.
Na bieżąco tworzy się lista rzeczy, o których zapomniałam.
W lodówce prawie pusto.
Auto przygotowane.
Misiek śpi na zapas, aby móc jechać w nocy.
Ja-pełna koncentracja, bo będę pilotem przez większość trasy.
A trasa zupełnie nowa - w tamten rejon Polski jeszcze sama nie jechałam, M. też nie.
Wybór drogi M. pozostawił mi, argumentując, że w tej rodzinie specjalistą od transportu jestem ja :) Długo to analizowałam i zmieniałam wersje - a to którędy, a to kiedy trzeba wyjechać.
Normalnie nie miałabym tylu problemów, ale niestety sierpniowy wyjazd nad morze, z piątku na sobotę, ma prawo okazać się hardkorem. A wliczając w to niemały brzuch, tendencje do puchnięcia nóg i niecierpliwego 4latka na tylnym siedzeniu - katastrofa gotowa.
Dlatego zdecydowałam, że nie kładziemy się spać, wyruszamy na noc i jedziemy mniej uczęszczanymi drogami. Omijamy autostrady i Trójmiejską obwodnicę.
Mam nadzieję, że mój plan się sprawdzi.

Ale to wszystko, to właściwie są drobiazgi.
Bo przecież najważniejszy jest fakt, że to takie nasze pierwsze rodzinne wakacje z prawdziwego zdarzenia.
I to mnie mocno cieszy.

A co najśmieszniejsze - są to moje pierwsze od niepamiętnych czasów, na które jadę bez rodziców!
Ha ha!
Ostatnio sama na wczasach byłam chyba....hmmmm z chłopakiem jakoś tak w 2008, czy wcześniej nawet może...już nie wiem :)
Generalnie uwielbiam towarzystwo moich rodziców, dlatego też większość wyjazdów mamy wspólnych. Zwłaszcza od kiedy jest Sebastian.
Ale podoba mi się, że teraz wyjeżdżamy sami.
Chociaż z drugiej strony, to będą wczasy inne niż wszystkie.
Żadnej imprezy! Nawet malutkiego drineczka....a piwko zimne na plaży...dzięki Ci Warko za ten mix 0% z lemoniadą - coś czuję, że będzie mym ratunkiem, gdy już na maxa zatęsknię za najlepszym plażowym ochłodzeniem ;)
Tym razem nie sprawdzałam w którym klubie jest najlepsza zabawa.
Za to mam spisane polecane jadłodajnie z domowym jedzonkiem, dobrym dla małego brzuszka.
Wiem też, gdzie jest wesołe miasteczko i park z atrakcjami dla dzieci.

Ot taka sytuacja ;)

Pogody nam nie życzcie, bo będzie.
A jak nie będzie, to mam kilka pomysłów w alternatywie.
Trzymajcie kciuki za podróż w obie strony, bo to oczywiście moja największa obawa. Najchętniej bym się teleportowała.
Kochałam jeździć samochodem....zanim zostałam matką.

czwartek, 6 sierpnia 2015

6 sierpnia 2015


Obudziłam się dziś dokładnie o 5.
Półtorej godziny przed czasem.
Spałam kiepsko, Alicja się kręciła, ja się przewracałam z boku na bok...sniło mi się, że mam skurcze, że zaczyna się poród....

A wszystko przez to, że tuż przed zaśnięciem, po 23, odczytałam smsa od Przyjaciółki: "Odeszły wody, jedziemy"

O 3 miałam już w telefonie mmsa z wielkim (prawie 4kg), slodkim noworodkiem  :)

Kurczę, przeżywałam, jakby to o mnie samą chodziło!
Czułam stres w całym ciele!

Mając w pamięci kiepski pierwszy poród A, wciąż myślałam "żeby tylko było dobrze, żeby szybko, bez powikłań i komplikacji..."
I udało się.

Chociaż A. twierdzi, że ból był masakryczny, a jedynym ratunkiem masowanie pleców przez męża, który aż ręce sobie pozdzierał.

No i teraz... dopadła mnie panika!

Matko, jak ja się boję rodzić!
Boję się tak samo mocno, jak za pierwszym razem....albo nawet i bardziej!
Mimo, że mój poród można zaliczyć do naprawdę lekkich. Pierwsze dziecko rodziłam tyle czasu, co A. drugie.... jest szansa, że moje drugie wyjdzie jeszcze szybciej.
Ale mimo tego się boję.
Wtedy bałam się nieznanego.
Teraz za dużo wiem.
Wiem jaki to ból, wiem jakie mogą być komplikacje....
Nie wiem natomiast, czy ospa, którą przechorowałam w ciąży, nie ujawni powikłań właśnie tego dnia.

Bardzo, bardzo się boję.
Jestem przerażona, że znów nie dostanę znieczulenia, pomimo próśb.
Boję się rodzenia z M. Z jednej strony chciałabym, aby był przy mnie, bo daje mi absolutne poczucie bezpieczeństwa. Wiem, że zatroszczyłby się o wszystko i wszystko zrobił, aby mi pomóc. Ale mam obawy jak on to przeżyje i czy to nie wpłynie na nas później?
Boję się, że zacznę rodzić, kiedy on będzie w pracy,
Boję się, że nie zdążę dojechać do szpitala.
Boję się, że akurat nie będzie mamy, ani taty, teściowa będzie w pracy i nie będziemy wiedzieli z kim zostawić Sebcia.
Boję się też tego, że już nic nie pamiętam ze szkoły rodzenia, a teraz jakoś nie za bardzo mamy sposobność się zapisać. M. nigdy do żadnej nie chodził, więc będzie zdany tylko i wyłącznie na moją, szczątkową już wiedzę.
Nie pamiętam jak to było z tym skurczami, jak z parciem, czy w końcu te oczy zamknięte, czy otwarte...
O opiece nad noworodkiem też już chyba niewiele wiem.
Nic nie czytam, bo brakuje mi czasu. Wieczorem zwykle padam zanim jakąkolwiek książkę w rękę wezmę.

Całe to uczucie strachu jest takie nieprzyjemne.
Czuję je w spiętych ramionach i w żołądku...
W pionie trzyma mnie tylko jedno wspomnienie - zdaje się, że dzień przed porodem, czyli na 4 dzień pobytu w szpitalu, poczułam jak mi ten strach odchodzi. Bardzo już chciałam urodzić i wrócić do domu i bardziej niż przerażenie, owładnęła mną jakaś taka motywacja - że po prostu zrobię to i tyle. Przeżyję i będzie po bólu i strachu.
I tak poniekąd się stało.

No ale niestety moment kryzysowy mojego porodu też doskonale pamiętam.
I rozpaczliwe "Mamo, nie dam rady...", kiedy megamocne skurcze szły jeden za drugim, a przerwa pomiędzy nimi nagle się skróciła.

Swoją drogą, patrzę czasem na amerykańskie seriale, kręcone na porodówkach i myślę - czy u nas naprawdę nie można tak samo? Znieczulenie od razu i to wszystko idzie jakoś tak spokojniej. Bez tego okrutnego bólu, z którym nie wiadomo jak sobie radzić.
Ja już wiem jak to boli i nie chcę drugi raz.
Marzę, aby tym razem się udało, aby znów nie powtórzyła się sytuacja, że to dopiero po 4 cm, a jak już minie upragnione 4, to się okaże, że lekarz zajęty i nie ma czasu podać mi tej upragnionej kroplówki.

Jestem dziś kłębkiem strachu z jednej strony.
A z drugiej szczęścia, bo bardzo cieszę się razem z A. i mocno podniosły mnie na duchu jej słowa, że ten pierwszy kontakt okazał się ponownie tak niesamowity, że od razu poczuła, jak oszalała z miłości.
Nawet sobie szlochnęłam po cichutku, kiedy to przeczytałam :)
Chciałabym już spojrzeć w oczka naszej Alicji, poczuć ten jedyny w swoim rodzaju zapach noworodka, wziąć w rękę maciupeńkie palusie...
Tylko bez tego poprzedzającego bólu.

piątek, 31 lipca 2015

Tu mieszka Miłość

Cały tydzień miał popołudniówki + nadgodziny.

Dopiero wczoraj udało nam się "spotkać" przed snem,a dziś rano zjeść szybkie wspólne śniadanie.

Wieczorem,gdy wróciłam do domu,w zlewie zastałam stertę brudnych naczyń...




...A w pokojach porozstawiane kwiaty :)

101 dni, a wszystko w lesie


Przedwczoraj po konsultacji z naszym Doktorem, okazało się, że nie muszę żegnać się z owocami.
Bardzo mnie to cieszy, bo lato bez owoców, to nie lato.
Cukier w postaci słodyczy wszelkiej maści oraz słodkiego picia, wyeliminowałam już przeszło tydzień temu i wydaje mi się, że czuję się dzięki temu lepiej - przeszły mi "śnięte fazy". Czyli kilka momentów w ciągu dnia, kiedy ledwo dawałam radę zapanować nad opadającymi powiekami.
Dopiero po badaniu z obciążeniem glukozą, kiedy to przysypiałam między jednym a drugim pobraniem krwi, uświadomiłam sobie, że wcale mi nie lepiej, kiedy zjem coś słodkiego. Wręcz odwrotnie.
Żeby już doszczętnie nie pozbawiać się jednak smaku słodyczy, zaopatrzyłam się w suszone liście stewii oraz ksylitol. Ale jeszcze nie zdążyłam wypróbować żadnego z nich.
Generalnie "niezdążona" jestem bez przerwy.
W środę znów do 23 gotowałam obiad, bo po drodze kilka ważniejszych rzeczy było do zrobienia.
Cóż....lepiej na pewno nie będzie. Myślę, że wręcz powinnam się przyzwyczajać.
Moja aplikacja ciążowa w telefonie, poinformowała mnie, że zaczynając 26 tydzień, jednocześnie dobijam do końca drugiego trymestru ciąży.
Wydawało mi się do tej pory, że trzeci zaczyna się od 30 tygodnia...zgłupiałam, ale przy okazji obleciał mnie lekki strach.
Bo ja przecież nie jestem ani trochę gotowa!
Poza wanienką i wózkiem nie mamy chyba niczego.
W sensie niczego przygotowanego.
A ja albo nie mam czasu, albo siły, aby się tym zajmować.
Sił będzie ubywać...a czasu przybędzie mi chyba dopiero w połowie września.
Zależy jeszcze jak w sierpniu będę pracować.
Na razie żyję myślą o urlopie.
Właściwie został przyszły tydzień i z piątku na sobotę wyruszamy!
Nie mam pojęcia kiedy to zleciało. Dwa miesiące, które były przed nami od momentu rezerwacji, wydawały się tak nieznośnie długim okresem..... a strzeliły migiem!
Strach pomyśleć jak szybko minie nam te 8 wyczekanych dni nad morzem. Ehhhh....
Po powrocie (bo przed wyjazdem to już marne szanse)muszę koniecznie, ale to KONIECZNIE zabrać się za segregowanie Sebciowych ciuchów.
Pawlacze mam zapchane próżniowymi worami z jego garderobą.
Tych najmniejszych niestety pozbywałam się na bieżąco. Dopiero od pewnego momentu (czyli od chwili, kiedy okazało się, że jednak istnieje na Świecie ten jeden jedyny facet, z którym jednak odważyłabym się mieć drugie dziecko), odkładałam kolejne rzeczy z których Seba wyrastał.
Oczywiście nie mam zamiaru szykować ich dla Alicji, ale obiecałam przekazać dla znajomej, która we wrześniu urodzi synka.
Ja z kolei potrzebuję miejsca aby przyjąć niemowlęce i dziewczęce ciuszki od znajomych mam małych córeczek.
Później zostanie nam jeszcze do odebrania kosz, w którym na początku będzie spała nasza Królewna.
Trzeba będzie też zamówić materac do łóżeczka.
I....no właśnie...
i szczerze powiem, ostatnio tak się zastanawiałam, czy ja w ogóle jeszcze pamiętam co jest potrzebne przy noworodku.
Chyba zapomniałam już.
Czasem wpada mi w ręce jakaś ulotka, czy artykuł i doznaję olśnień typu: "ojej przecież potrzebujemy butelek! i smoczka!....a laktator?? Toż to zakup obowiązkowy!"
A pieluszki tetrowe? - niezbędne.
I o otulaczu myślałam jakimś bambusowym, czy coś...
Ale nie, żebym miała w głowie ułożoną listę tych przydatnych rzeczy;)
Obawiam się, że w tym stanie pozostanę jeszcze jakiś czas....aż nadejdzie moment, że w panice zasiądę na Allegro i wydam pół wypłaty :P
Aplikacja ciążowa dzisiaj przypomniała mi , że do porodu zostało 101 dni. Obiecywałam sobie, że jak liczba stanie się dwucyfrowa, to już naprawdę wczuję się w to wszystko.... ale jakoś nie wydaje mi się, by w niedzielę spłynął na mnie nagle błogosławiony syndrom wicia gniazda :)
Zobaczymy.
Wczoraj natomiast odkryłam, kto z nas jest najbardziej gotowy na to wszystko.
Sebastian!
Zaskoczył mnie niesamowicie.
Odwiedziliśmy moją koleżankę, która ma niespełna roczną córeczkę.
I nie poznałam własnego syna!
On się ZAJMOWAŁ Tosią.
Gdy byliśmy na spacerze, szedł przy wózku i ją zabawiał. Dzwonił kluczami, pokazywał jej autko. A im więcej ona się śmiała, tym bardziej on się wczuwał!
W domu podawał jej zabawki, włączał syrenę w wozie strażackim, żeby odwrócić jej uwagę, gdy była już nieco zmęczona i zaczynała popłakiwać. Głaskał ją po główce...
Zobaczyłam w swoim dziecku starszego brata.
Zaangażowanego, troskliwego. Wspaniałego!
Zachwyciłam się.
Zwykle jakoś nie wyrażam tak otwartego zachwytu nad własnym dzieckiem.... oczywiste, że każda matka swoim jest zachwycona.
Ale tutaj zaskoczył mnie tak pozytywnie, że naprawdę muszę go pochwalić.
Mam nadzieję, że będzie taki dla Alicji.
Liczę się z tym, że nie zawsze, że pewnie nie od początku, bo jednak Tosia jest już dość duża i taka "kontaktowa", a w noworodku  Seba raczej reakcji żadnych nie wywoła.
Ale dostrzegłam w nim wczoraj  takie sympatyczne cechy i łagodne podejście.
Do tej pory jakoś większość relacji miał z dziećmi w zbliżonym do siebie wieku.
I różnie się te relacje układały.
Najlepiej chyba dogadują się z Piotrusiem.
Przedwczoraj spędziliśmy wieczór ze znajomymi, którzy przyjechali z Londynu z 6-cio letnim synem....współpraca między chłopakami była dość burzliwa ;)
Tym bardziej widząc z dnia na dzień tak różne zachowania Seby, wczoraj byłam podwójnie pozytywnie zaskoczona.
I pal sześć, że pieluchy nie gotowe!
Że ubranek nie mamy, ani miejsca do spania dla Alicji.
Najważniejsze, że my wszyscy chociaż psychicznie jesteśmy w miarę przygotowani.
Resztę się dopracuje.



wtorek, 28 lipca 2015

Leżę i nie wierzę...


Czasem jeszcze tak mam...
że leżę i nie wierzę.

Patrzę na podskakujący brzuch, kładę na nim rękę.
Czuję Alicjowe zabawy
a dalej jakby nie do końca wierzę.

Wydaje mi się to takie...abstrakcyjne.
Że nagle jestem tu - w tej wymarzonej sypialni,
na obszernym łóżku, które każdej nocy dzielę z M.
Z Nim właśnie.
Minęło półtora roku i dalej nie wierzę.
Jak to się stało, że spędziliśmy 12 lat obok siebie , a dopiero bagaż niełatwych doświadczeń przetarł nam oczy i wskazał, że to, czego szukaliśmy cały ten czas, możemy odnaleźć w sobie na wzajem.

Nie wierzę, że rok temu mówiliśmy o drugim dziecku, umieszczając je w nieco dalszej, nie do końca określonej przyszłości,a ono nagle jest.
Mieszka we mnie i sprawia, że w głowie mnoży się już podwójny strach.
Strach, czy oni oboje zawsze będą zdrowi, czy nigdy nic złego im się nie stanie...

To takie dziwne, że będziemy mieli córeczkę.
Malusią naszą dziewczynkę.
Wymarzoną Niunię.
Będzie dorastać przy mnie...
kiedyś przyjdzie i powie, że właśnie stała sie kobietą.
Kiedyś może będę ją wspierać, gdy pod jej sercem będzie rozwijać się Nowe Życie.
A później je przytulę.

No nie mogę uwierzyć, że tyle się udało.
Że cudowne mamy mieszkanie.
Że mam rodzinę.
Własną. Już pełną, a za 3 miesiące jeszcze większą.
Że znów będę wąchać ten cudowny zapach dzidziusia i robić pierdzioszki w maly brzusio.
Że będę tulić, nosić, lulać i głaskać naszą Kruszynkę.
Że Seba będzie starszym bratem.
I nagle stanie się już nie jedyny.
 
Jak kocha się dwoje dzieci?
Z jednej strony kocham już Brzuszkową Lokatorkę.
A z drugiej....czy mogę kochać kogoś równie mocno,co mojego prawie-czterolatka?
Człowieczka, który odmienił moje życie.
Przewartościował je, sprawił, że to co "przed" stało się już tylko mglistym wspomnieniem...
A jednocześnie, że to , czego wcześniej nie byłam w stanie sobie wyobrazić - czyli ja sama w roli matki, okazało się sensem mojego życia do tego stopnia, że zapragnęłam stworzyć jeszcze jednego ludzika do kochania.

Nie wierzę.

Czasem sobie myślę - może to jakiś sen?
Może ja zwariowałam?
Może tak naprawdę siedzę w psychiatryku i żyję w jakimś wymyślonym Świecie, który utkałam sobie sama z marzeń i złudzeń?

Ale przecież czuję ją.
Codziennie czuję wyraźniej jej ruchy.
Sebastian codziennie pyta, co ona robi w brzuchu i czy sobie pływa?
Misiek głaszcze, całuje, wciska we mnie brokuły i pyta czy wzięlam dziś witaminy.

Więc ona tam musi być. Na pewno.
I na pewno ma brata - Sebcia. I Tatę - Miśka.
W to też uwierzyć trudno.

Misiek.
Ten sam, z którym nad ranem wracałam z imprez, z którym wypijałam morza alkoholu, który podrywał moje koleżanki i kuzynki, który wyzywał wszystkich chłopaków, którymi czułam się rozczarowana. Misiek z którym przeżywaliśmy różne dziwne przygody, spędziliśmy niejedne urodziny, jaraliśmy się trance'owymi klimatami....
Misiek , którego kiedyś "oddałam", czując, że gdy już będzie miał żonę, przestanie być taki "mój".

Właśnie on.
To miejsce obok mnie zawsze było dla Niego.
On od zawsze z takim fajnym podejściem do dzieci...Właśnie on jeden, okazuje się, może być najlepszym ojcem, dla dzieci które ja urodzę.
I to właśnie ja , czuję teraz w tym sporym brzuchu, córeczkę. Dziewczynkę z Jego marzeń.
Nie żona.
Ja.
Była "Siostra". Przyjaciółka.

Nie wierzę...że kiedyś po prostu kochaliśmy się i z tego połączenia stworzył się maleńki cud.
Bo tak miało być. Tak chcieliśmy.
Nie z przypadku.
Nie z pomyłki.
Z Miłości. Do siebie wzajemnie i do Sebcia.

I niedługo będzie już na Świecie.
Dopełni nas.

Jakie to jest dziwne!
Jeszcze niedawno ja i Seba byliśmy daleko stąd.
Sami we dwoje.
Byłam przekonana, że tak nam pisane, że tak po prostu ma być.

Kiedyś, zanim Seba się pojawił, myślałam sobie, że zostać samodzielną mamą, to coś bardzo bardzo trudnego i smutnego.
A sama nią zostałam. Nie było łatwo...i często niewesoło. Ale odnalazłam się w tym, czułam się szczęśliwa i pogodziłam z taką koleją losu.
A to wcale nie był koniec.
Nagle okazało sie, że już jesteśmy tutaj.
Że jest nas troje.
A później, że już troje i pół...
I za chwilę będziemy już we czwórkę.

Leże i nie wierzę...

I nawet zdaję sobie sprawę, że ja może nudna już jestem z tym zachwytem nad własnym Życiem.
Że w sumie, to czym tu się jarać.
Bo to takie "normalne" - znajdujesz faceta i zakładacie rodzinę.
Na każdym kroku jest jakaś rodzina.
Prawie w każdej bramie, na prawie każdym piętrze, prawie każdego bloku, na każdej ulicy i w każdym mieście, mieszka sobie taka sama rodzina, jak nasza.
Coś najzwyczajniejszego.

Cóż...dla mnie jest to tak wyjątkowe, tak wymarzone i wyczekane, że właśnie przeżywam i cieszę się tak bardzo...że aż nie wierzę do końca!

sobota, 25 lipca 2015

Pomidorowa

Syn wraca po kolejnych, tygodniowych wczasach.
W jego pokoju czeka kilka niespodzianek... dzisiaj zorientowałam się, że chyba strasznie tęskniłam, bo z prawie każdej wyprawy na zakupy przyniosłam również coś dla niego.

Rozmawiamy przez telefon
-Synku, co Ci zrobić na obiadek, jak wrócisz?
-Ziupe!
-A na jaką masz ochotę?
-Pomidololową....ale koniećnie ź makalonem!

I to mi się podoba!
Wie chłopak czego chce.

A na kuchence oczywiście "pomidololowa" robi się od rana :)


P.S. Tymczasem matka na przymusowej diecie - stężenie glukozy po 2h ponad normę.
Żegnajcie lody!
Good bye arbuzy!
Sayonara czekoladko!
Sia pyszna tarto z kremem i owocami!
Do zobaczenia jogurty!

Chlip! chlip!...:(

piątek, 17 lipca 2015

Na słodko

Patrzę na zdjęcie ( bo w "realu" foremka jest już pełna tylko w połowie) i myślę sobie, czy może powinnam już zacząć poszukiwać terapii dla "Kochających za bardzo" ? ;) 
I nie chodzi o miłość do jedzenia tym razem :P 

M. mnie poprosił o tę tartę, bo tydzień temu robiłam podobną dla mojej Przyjaciółki, która jest na finiszu ciąży. 

Normalnie, to sypnęłabym te owoce "jak leci"....ale tak mnie wczoraj natchnęło i tak za nim tęsknię (tydzień popołudniówek), że dziergałam do 23 te owocowe okręgi. 
I myślałam sobie, że będzie pyszna i śliczna i że Sebciowi na pewno też się spodoba...i nie czułam w ogóle, że już mi nogi w d*** wchodzą ;) 
A później jeszcze posprzątałam kuchnię, przemyłam podłogę i obrałam kilo fasolki szparagowej. 
Oczywiście o 6:20 pobudka do roboty, żeby nie było, że jakieś wolne mam. 
Weszłam rano do kuchni, wstawić wodę na obowiązkową poranną herbatkę, a na blacie karteczka z serduszkami: "Pyszne ciacho! Dziękuję Kochanie :* "

No i warto było stać z rękami czerwonymi o soku z dojrzałych, działkowych owoców. 

Myślę sobie - jeśli uda nam się te drobiazgi utrzymać przez kolejne lata, to już połowa sukcesu. 

Ja mu piekę tartę, on mi zrywa czereśnie z samego czubka drzewa, bo wie , że wielbię! 
Ja sprzątam łazienkę, on kuchnię, bo lepszy jest w "chowaniu". 
Ja wolę myć podłogę, więc on odkurza...chociaż zwykle robi jedno i drugie. 
Ja wychodzę z psem rano, żeby on nie musiał wstawać, on wychodzi po południu, abym mogła swoje sprawy po pracy pozałatwiać. 
Ja robię dla niego bułki do pracy, on mi gotuje bób na kolację. 
Niby to zwykły podział obowiązków, ale taki z uwagą na tę drugą osobę. 
Oby ta ostrość postrzegania siebie nawzajem nigdy się nie zamazała. 

Wczoraj przez te moje kuchenne wyczyny, doczekałam jego powrotu z pracy. Szykował sobie jeszcze jakieś rzeczy na dzisiaj, ja leżałam już w łóżku, a Panna Alicja właśnie postanowiła się uaktywnić. 
Od kilku dni jej aktywność odczuwam już bardzo wyraźnie. Odsłoniłam brzuch, zapukałam, przyłożyłam rękę. Odpowiedziała. Później poczułam , ze musiała zrobić jakiegoś fikołka, lub zmienić pozycję. Wyczuwam już różnicę między kopniakami, a ruchem całego ciałka. 
M. się kręcił i ile razy koło mnie przechodził, pochylał się nad brzuszkiem i całował. 
Wreszcie ułożył się obok mnie i przyłożył gorącą dłoń do brzucha. Poczuła chyba ciepło Taty, bo kopnęła delikatnie 3 razy pod rząd. Ja czułam to bardziej niż M. , chociaż wydaje mu się, że poczuł również. 
Marzyłam o tej chwili przez 9 miesięcy 2011 roku. I później też. 
I była tak spokojna i przyjemna, jak zawsze mi się wydawało, ze powinna być. 
Było cicho, ciemno i sennie. 
Ukochany mój obok, a we mnie najwspanialsze, co udało nam się wspólnie stworzyć. 
Nasza maleńka córeczka. 
Trochę mnie, trochę M. 
Zanim, ułożona już w mojej ulubionej pozycji - z głową pomiędzy jego klatką a barkiem, odpłynęłam, zdążyłam jeszcze pomyśleć, że jestem strasznie dumna z tego, że noszę w sobie nasze wspólne dziecko. Taki dar - jego dla mnie, mój dla niego, nasz dla Sebcia i dla Świata. 
 
Przed nami kolejny tydzień w dwoje - Dziadkowie wczoraj zrobili niespodziankę i zaklepali domek nad jeziorem dla siebie i wnusia ukochanego. 
Ledwie się zdążyłam nacieszyć dzieckiem, po jego powrocie z wakacji nad morzem, a on znowu mamusię opuszcza! ;) 
Ale oczywiście to dobre dla Synka - otoczenie lasu, świeże powietrze i woda , zamiast przedszkolnych murów. Niech korzysta z wakacji.
Wróci i po dwóch tygodniach wyruszamy nad morze we troje i pół :) 



środa, 8 lipca 2015

Mrowienie

Dwa tygodnie temu, podczas zakupów w galerii, w jednej ze sklepowych przebieralni usłyszałam dziecko wołające swoją mamę.
Był to czas,kiedy Seba już od kilku dni bawił nad morzem.
Dziecko wezwało mamę kilka razy,za każdym kolejnym słyszałam narastający w głosie strach. W końcu zaczęło szlochać "Mamusiu! mamusiu..."
Zaczęłam szybko się ubierać,żeby mu pomóc,bo serce się krajało...i nagle poczułam mrowienie.
Jakby setki miniaturowych nanomrówek zaczęły wędrować wewnątrz moich piersi!
Jestem przekonana,że w moment zwiększyły objętość.
Zanim wyszłam z przebieralni dziecko i mama odnaleźli się,a ja zostałam z tym dziwnym uczuciem.

Dziś w nocy miałam sen.
Nagle dostaję do rąk niemowlę,ciasno zawinięte w kokonik. Jest cudowne,śpi słodko.Wiem,że to nasza Niunia,chociaż nie wiem kiedy zdążyłam ją urodzić (oj gdyby tak rzeczywiście się dało!).
Niunia zaczyna płakać, ale ja z nią gdzieś biegam po jakimś budynku.Czegoś pilnie szukam.
Nagle pojawia się myśl,że przecież ona musi jeść,płacze z głodu.
Przysiadam z nią i z jakąś niewyjaśnioną obawą podaję pierś. To nasz pierwszy raz.
Chwyta od razu.
Jestem zaskoczona,ale za moment tłumaczę sobie,że to drugie dziecko i pewnie dlatego nie mamy problemów.
Ssie spokojnie,ja głaszczę maleńką główkę...jest cudownie.
Ze snu wybudzają mnie....setki nanomrówek wędrujących w moim biuście!

To coś nowego,największe zaskoczenie tej ciąży.
Mój organizm chce już karmić.
Marzę o karmieniu!

Hormony mają jakąś nieziemską moc! Mam czasem wrażenie,że w ogóle nie jestem Panią samej siebie.
To one rządzą mną.

One wybuchają o byle co.

One płaczą na reklamach i podczas słuchania płyty Dawida Podsiadło.

One potrafią zjeść na raz pół wielkiej tabliczki czekolady o smaku Panna Cotta.

One chcą się kochać tu i teraz! W samochodzie na autostradzie A4, pod prysznicem, w kuchni między łososiem w piekarniku,a stygnącym makaronem na talerzu.

Wreszcie one wprowadzają nanomrówki w pęczniejące piersi.

Czy ja w ogóle jestem sobą-Martą? Czy chodzącym hormonalnym tajfunem,który sam za sobą nadążyć nie może?

Piszę to,a Panna Alicja kokosi się wyraźnie w dole mojego brzucha
...i zupełnie nie wiem dlaczego akurat teraz  tak strasznie mam ochotę sobie popłakać

...

wtorek, 7 lipca 2015

Ponownie biwakowo


Kolejny biwak za nami. 
Chyba te wyjazdy zostaną naszą ulubioną formą spędzania weekendów. Szczególnie, że udało się znów wziąć wolny poniedziałek :) 
Jakże przyjemnie zaczyna się tydzień w pracy od wtorku :D

Tym razem pojechaliśmy we troje. 
Seba pierwszy raz pod namiotem. 
Trochę się martwiliśmy, czy nie będzie się nudził i jak będzie spał. 
Okazało się, że niepotrzebnie. 
Mały superzadowolony: wymoczył się za wszystkie czasy, podszkolił w pływaniu i myślimy, że w przyszłym roku już pozbędziemy się rękawków do pływania. Łowiliśmy razem uklejki i płotki, objechaliśmy jeziorko rowerem wodnym , wszyscy się opaliliśmy i odpoczęliśmy. 
Po takich dniach pełnych wrażeń i w 100% spędzonych na powietrzu spało mu się super, sam chciał się kłaść już po 21 i zupełnie nie przeszkadzały mu sobotnie imprezy, których niestety nie brakło wokół naszego namiotu. 
Poprzedni nasz wyjazd, to był totalny chillout. Poza naszym, było tam tylko kilka innych biwaków. Ale tym razem upały przyciągnęły nad wodę masę ludzi. Wędkować dało się tylko późnym wieczorem i w nocy, a ciszę mieliśmy dopiero z niedzieli na poniedziałek. 
Mimo wszystko, było bardzo fajnie i już myślimy o zakupie przyczepki campingowej. 
Bo najbardziej upierdliwe z tego wszystkiego jest pakowanie i rozpakowywanie! 
Gromadzenie za każdym razem całej tej masy rzeczy - kocy, naczyń, śpiworów, butli gazowej, sprzętu wędkarskiego itd itp, możnaby mieć z głowy, gdyby w czasie sezonu, wszystko już sobie mieszkało gotowe w przyczepce. 
Na pewno odłożymy ten zakup, min. do przyszłego roku, jeśli nawet nie dalej, ale jeśli nic się nie zmieni, to raczej wyszukamy sobie jakiś mini-domek na kółkach. 
Sama się po sobie nie spodziewałam, że tak mi przypadnie do gustu ta forma wypoczynku :) 
Ma to swój niezastąpiony klimat i naprawdę czuję, ze odpoczywam w takich warunkach. 
A jajecznica szykowana na gazówce i jedzona o 7 rano nad wodą, ma smak jak żadna inna! 

I te nocne rozmowy pod rozgwieżdżonym niebiem....
żałuję, że oba najlepsze aparaty zostawiliśmy w domu, bo tym razem niebo było przepiękne, a wschodzący na pomarańczowo księżyc wprost niesamowity! 
Także niestety tylko fotki z telefonu zaserwuję tu ponownie. 

Podczas jednej z tych naszych nocnych debat pod gwiazdami, zapadła również pewna istotna decyzja :) 

Na 99% oczekujemy narodzin Alicji M. ! 

Ja wybrałam już imię dla syna, więc teraz była Taty kolej, żeby wybrał dla córeczki wymarzonej. 
A mi się Alicja generalnie podoba...mam tylko nadzieję, że Alicją pozostanie, albo przynajmniej wróci do tej oryginalnej wersji, gdy minie juz etap zdrobnień, spieszczeń, ksywek i przezwisk :) 
W wykonaniu Sebcia: "Alićia" 
Chociaż on, jak się okazało, jednak nie do końca ogarnął temat. Według niego w brzuszku mieszka "Dzidziusia", ale rodzeństwo, to jest inna historia i pojawi się skądś indziej. I w ogóle lepiej teraz, żeby jednak to był braciszek. I on tak woli i już. 
Mimo wszystko na Dzidziusię "ciekam długo i długo" i co drugi dzień pyta, kiedy już się ona urodzi....co prawdopodobnie wynika z nieodpartej chęci jeżdżenia wózkiem, który stoi w dużym pokoju i wzbudza dziecięcą ciekawość :) 

I w tenże sposób zaczynamy własnie 23 tydzień. 
A moja przyjaciółka - A. rozpoczyna w piątek 38 i planuje myć okna, żeby skrócić czas oczekiwania. 
Dlatego jeszcze w sobotę pędzimy do ZG, żeby kopniaka dać lekkiego na szczęście i ostatni raz przybić Wojtusiowi piąteczkę przez wszystkie brzuszkowe powłoki...no i na czekoladkę w Rynku pewnie jeszcze też ;P 
A przede wszystkim na mamuśkowe ploty i wsparcie przed kolejnym przewrotem, jaki nas obie czeka niebawem.

poniedziałek, 29 czerwca 2015

Fajniedziałek

Poniedziałek 9:49.
Leżę w łóżku.Poczytałam książkę,przejrzałam fejsa.
M. obok śpi.Drugi raz;)
Ostatni dzień boskiego lenistwa we dwoje.
Biwak był super.
I zgodnie z zasadą: "Jeśli nie możesz czegoś zmienić,spróbuj to polubić",chyba zaczęłam lubić to Jego wędkowanie. Na pewno rozjaśniło mi się,co On w ogóle w tym widzi :)





piątek, 26 czerwca 2015

Jest moc!

Wzięłam dwa dni wolnego.
Mam długi weekend!
Świeci słońce, jest bosko!

Obudziłam się o 6:30, czyli standardowo jak do pracy :)

A następnie mój wolny dzień wyglądał tak:
-prysznic z peelingiem, myciem włosów i kompleksową depilacją (czyt. cyrkowe akrobacje pod wodą, aby ogarnąć to, co się działo TAM)
-śniadanie dla siebie i dla psa
-odwiezienie psa do Dziadków, odebranie śpiwora
-"ooo second hand już otwarty!" :) - zakup sukienki, dwóch koszulek i bluzy za łączne 38zł (fuck yeah! uwielbiam to uczucie, gdy w portfelu mała zmiana, a w ręce pełna torba)
-zakupy na bazarku ( "o jeju jakie piękne czereśnie. To kilo poproszę... i truskawek....też kilo....i jeszcze pół kilo fasolki szparagowej mmmm...")
-zakupy w markecie ("matko jedyna co tak pięknie pachnie???Aaaa arbuz pokrojony świeżo!!!"
Do koszyka.
Z półki krzyczy do mnie napis "Rabarbar" - jakiś nowy napój Tymbarku...
Do koszyka.
A przyszłam tylko po mięso do szaszłyków...)
-smażenie 13 mielonych (na obiad i na wyjazd)
-gotowanie ww.fasolki i ziemniaków młodych
-uszykowanie 6 szt. szaszłyków
- ścieranie kurzy
-wstawienie prania
-ściągnięcie suchego prania
- rozwieszenie wypranego prania
- umycie wc i łazienki
- odkurzanie całego mieszkania
-umycie wszystkich podłóg
-kawka i blog :)

Wolne jak się patrzy :)
Jestem wypoczęta jak nigdy :P

No może nie jestem wcale nadto wypoczęta, a przede mną jeszcze pakowanie,....ale za to jestem zadowolona.
Właśnie kończę kawkę i lecę szykować ciuchy.
Za pół godziny wraca M., pakujemy graty (czyt. pół mieszkania) i wybywamy na biwak.
Taki z prawdziwego zdarzenia.
Pod namiotem.
Bez prądu.
Z atrapą prysznica.
Tylko Ja i M. i Brzuszkowa Lokatorka.
Będę czyyyytać cały weekend.
A M. będzie łowił ryby.
I zobaczę wschód słońca nad wodą.
I będą ziemniaki pieczone i bułki z mielonymi.

I po kilogramie czereśni, truskawek i arbuza ;)

Żeby tylko słońca nie zabrakło.


W zeszłym roku byliśmy "po mojemu" - czyli w hotelu ze spa.
No to w tym roku jedziemy "po miśkowemu".
Trochę się boję, ale bardziej podekscytowana jestem nową przygodą.
Nie żebym była damą, ale to będzie mój drugi raz pod namiotem.
Co ciekawe "ten pierwszy", też byłam z Miśkiem....ale wtedy to jeszcze wszystko było zupełnie, zupełnie inaczej...i minęło od tamtej pory 12 lat :)