Razem Lepiej!

Razem Lepiej!

sobota, 7 listopada 2015

O tym jak Alicja odbyła swoją najtrudniejszą podróż

Ten tydzień przeleciał mi ekspresowo.
Od środy popołudnia jesteśmy w domu.
Niunia bezproblemowa - je, śpi i brudzi pieluchy.
Ale oczywiście mam już za sobą chwile oczu pełnych łez.

Jednak po kolei...

W sobotę tydzień temu, miałam masę energii. Rano pojechałam z Sebkiem po zakupy, później byliśmy na działce, porobić porządki przed zimą. Zagrabiłam liście praktycznie z większości trawników, pozbierałam trochę jabłek, pousuwałam ze szklarni zaschnięte krzaczki pomidorów. Po powrocie do domu zrobiłam jeszcze i obiad, a później kolację.
Misiek śmiał się ze mnie, że jestem cyborgiem.
A mnie naprawdę energia roznosiła akurat tego dnia i chciałam to wykorzystać. Zresztą pomyślałam sobie, że może trochę uda się przyspieszyć termin porodu. Chociaż tyle słyszałam historii, że wcale te wszystkie zabiegi nie działają.
Wieczorem wpadł do nas mój tata, Pytali z M. czy będę dziś rodzić, czy mogą usiąść do jakichś drinków.
Czułam się tak dobrze, że z przekonaniem odpowiedziałam, że dzisiaj na pewno nie będziemy jechać na porodówkę.
Posiedzieliśmy do w pół do pierwszej.
Położyliśmy się spać, Misiek padł, a ja nie mogłam usnąć.
I wtedy po raz pierwszy naszła mnie myśl, że chyba coś nie tak.
Ostatni raz na zegarek spojrzałam o 01:23.

Obudziło mnie uczucie, że coś płynie.
Zerwałam się na równe nogi. To nie sen. Odeszły wody.
Była punkt 03:00.
Zbudziłam Miśka, zerwał się przerażony.
Ja poleciałam do łazienki, on za mną z mopem, bo zostawiałam za sobą mokre plamy.
Kilka głębokich wdechów, prysznic i starałam się uspokoić.
Myłam zęby, a kolana po prostu mi latały. Tak się trzęsłam ze strachu i z nerwów.
W końcu usiadłam na łóżku, i trochę zgłupiałam. Wody płynęły, a skurczy zero.
Wahałam się, czy jechać, czy może jeszcze poczekać.
Zadzwoniliśmy jednak po Tatę- pobił chyba rekord szybkości w pokonywaniu odległości między naszymi budynkami :)
Misiek wypił kawę, zadzwoniliśmy po taksówkę, bo jednak czuć było wypite drinki, a to akurat 1 listopada i akcja "Znicz" na drogach.
Taksówkarz aż oczy zrobił, jak usłyszał gdzie jedziemy. Haha...chyba jednak nie co dzień zdarzają się takie kursy ;)
Na izbie przyjęć bałam się, że położą mnie na patologii. Minęła już ponad godzina, a skurczy dalej żadnych.
Jednak pojechaliśmy na porodówkę.
Misiek musiał czekać pod oddziałem, ja w tym czasie godzinę leżałam podpięta do ktg, powypełniałam dokumenty i plan porodu, później dostałam 40 min w łazience po lewatywie.
Wreszcie spotkaliśmy się na sali porodowej. Ja znów pod ktg, Misiek na krześle obok. Włączyliśmy sobie telewizor i czekaliśmy. Momentami odpływałam, ale byłam niespokojna, stresowałam się brakiem skurczy.
Wreszcie położna uznała, że podpinamy oksytocynę.
Pozwoliła mi wstać z łóżka i poinstruowała M., że teraz duża jego rola, żeby pomógł mi się rozluźnić, masował i głaskał, bo oksytocyna z kroplówki to chemia, a najważniejsza jest ta naturalną, którą ja sama wytworzę.
Bujaliśmy się po tej sali, Misiek masował, całował i pomalutku zaczynałam czuć małe skurcze.
Później dostałam piłkę, M. siedział na krześle za mną, ja się kręciłam, on dalej masował. Skurcze delikatnie się nasilały. Jednak kiedy ok, 9 położna mnie zbadała i minę miała średnio zadowoloną, mnie dopadł kryzys. Szyjka nie chciała się skracać i rozwierać. Szło to wszystko bardzo powoli.
Po raz kolejny zwiększona ilość oksytocyny i dalej na piłkę.
Miałam już momenty totalnego znużenia...ponad 6 godzin i nic. Zaczynałam mieć doła, a jednocześnie chciało mi się spać.
Misiek też był już zmęczony, w dodatku kiepsko się czuł.
Jednak odwrotu nie było i nie mogliśmy się poddać.
Skurcze się nasilały, były totalnie nieregularne i o różnym natężeniu, więc musieliśmy się trochę spiąć.
Głównie ja się spinałam - tak dosłownie - co skurcz, to mocniej zaciskałam palce na Miśkowym kolanie, a on jak widział, że zaczynam się napinać, mocniej masował mi krzyż, co działało zbawiennie.
Po ok półtorej godziny tego wysiłku, kolejne badanie.
Kładłam się na łóżko bez przekonania. Skurcze bolały, ale czułam, że to jeszcze daleko.
Położna sprawdziła, zapytała się, jak myślę ile jest.
"Może z 5?"
Pokiwała lekko głową, dalej mnie badając.
Zaczęłyśmy dyskutować o znieczuleniu. Ja chciałam, żeby wkłuwali, ona uważała, że dam radę i że bez sensu, bo dłużej to potrwa. Wciąż mnie badała, ja w międzyczasie miałam skurcz. I nagle okazało , że podczas tego skurczu i naszej dyskusji rozwarcie skoczyło z 5 na 8.
W tym momencie się popłakałam.
Sama do końca nie wiem czemu...czy z radości, czy ze strachu, czy z żalu, że znowu bez znieczulenia...czy ja właściwie wcale jej nie uwierzyłam, że nagle w parę minut ruszyły aż 3 cm.
Zauważyłam jednak, że położna zaczęła się organizować, za moment zaczęło przybywać ludzi, a skurczom zaczął towarzyszyć nacisk.
Misiek tulił i łzy ocierał.
Dostałam gaz rozweselający, który tym razem zrobił robotę.
Co prawda żadnego odlotu po nim nie było, ale skurcze jakby szybciej ustępowały.
Kilka partych, z czego ostatni z zakazem parcia był naprawdę trudny do wytrzymania...i dostałam nakaz parcia. Nie pamiętam ile razy musiałam się wysilić, ale co najmniej 3, lub 4. Na pewno byłam już w tym specyficznym amoku. Chyba nie wszystko dobrze do mnie docierało. Ale położna i lekarz wyraźnie mnie instruowali i bardzo pomogli, za co później im dziękowałam.
Poczułam jak wyszła główka, później ciężko było z ramionkami, ale też się udało i za chwilę poczułam tę dziwną pustkę.
Na sali cisza. Nie widziałam Jej.
Właściwie ,to muszę spytać Miśka co się działo wtedy i ile to trwało. Wydawało mi się, że za długo jest cicho,
Ale w końcu rozległ się upragniony krzyk i za moment przytuliłam Maleńką.
Śliczna była.
Spuchnięta i fioletowo-czerwona, ale dla mnie piękna.
Znowu płakałam, z ulgi i ze szczęścia.
I z niedowierzania, że to już!
Że miało być koszmarnie, nie do wytrzymania.
A już jest po wszystkim. Mamy to za sobą.

Misiek natomiast jak człowiek ze stali. Kiedy na niego spojrzałam, jego twarz, w ogóle nie wyrażała żadnych emocji.
Za chwilę położne zaproponowały, żeby przeciął pępowinę.
Alicję zabrano na podgrzewane łóżko do badania, ja jeszcze urodziłam łożysko i już było po wszystkim.
Żadnego czyszczenia, żadnego szycia.
Urodziłam ją bez znieczulenia, bez pęknięcia ani nacięcia.
Położna stwierdziła do Miśka, że ma kobietę stworzoną do rodzenia.

Kiedy czekaliśmy, aż Alicja wróci do mnie, zapytałam M. jak się czuje. Myślałam, że będzie wzruszony. Powiedział, że jest, ale chyba też w szoku jest. I przyznał, że stanęły mu łzy w oczach, kiedy już Alicja wyszła i wcześniej, kiedy najmocniej cierpiałam.
Był tak chłodny w tych emocjach, że aż musiałam spytać, czy jeszcze mnie kocha.
Zrobił minę, jakbym zadała najgłupsze pytanie na świecie.
Odpowiedział, że teraz to jeszcze bardziej. I pocałował mnie.

Dostałam Alicję z powrotem, skóra do skóry.
Ważyła 3010g (najpierw oboje źle zrozumieliśmy, że 3100) i mierzyła 52cm. Dostała 10pkt Agp.
Wszyscy wyszli z sali i po raz pierwszy zostaliśmy sobie sami we troje.
M. porobił trochę zdjęć, zadzwonił do naszych rodziców i bratowej.
Ja wciąż nie mogłam zrozumieć jak to się stało, że jest już po wszystkim :)
No i w ogóle dlaczego właśnie w Święto Zmarłych :)
Aż sama zła byłam trochę na siebie.... jednak cały ten mój wysiłek dzień wcześniej musiał zadziałać. I to szybko.
Jeszcze siedząc na piłce, wyrzucałam też sama sobie, że jestem głupia i przesadziłam. Że to moja wina, że wody odeszły, a nie ma skurczy i szyjka wciąż długa i niegotowa.
Tak naprawdę nie wiem jak jest. Czy miałam na to wpływ? czy gdybym leżała plackiem, odbyłoby to się tak samo?
Najważniejsze jednak, że skończyło się szczęśliwie.

Powikłań po ospie prawdopodobnie nie ma.
Gdy byłyśmy na roomingu, wykonano u A. badanie słuchu, które z powodu podwyższonego ryzyka, musimy jeszcze powtórzyć, ale wynik zrobionego już badania był dobry. Widać zresztą, że Mała reaguje na dźwięki.

Jest zdrowa i przesłodka.
Malusia jak Calineczka.
Położne na oddziale ciągle się nią zachwycały.

O kolejnych naszych dniach w szpitalu, oraz pierwszych w domu, postaram się napisać dziś wieczorem.
Seba idzie na urodziny do kuzynki, Misiek cały dzień na studiach, więc będę sama z Alicją.

Ah...no jeszcze tylko dodam, że Misiek w całym tym swoim niezłomnym spokoju, wytrwał aż do wieczora. Naprawdę chyba to wszystko było dla niego oszołamiające :) Wieczorem spotkali się z moim Tatą i ten też był zdziwiony, że M. taki bez emocji.
Dopiero kiedy machnęli sobie ze dwa "pępkowe", M. poczuł, że wszystko go puszcza i że tego właśnie potrzebował ;)

Dla nas obojga było to wyjątkowe przeżycie.
Nie rozmawialiśmy jeszcze o tym jakoś tak na spokojnie, ale żadne z nas nie żałuje, że byliśmy tam razem.
Ja uważam, że to najtrudniejsze wyzwanie, jakie wspólnie pokonaliśmy i jednocześnie jedna z najpiękniejszych rzeczy, które razem zrobiliśmy.
Cieszę się, że zmieniłam zdanie odnośnie obecności partnera przy porodzie.
Bez niego nie dałabym rady.

5 komentarzy:

  1. Aż mnie ciarki przeszły. ... wspaniałe przeżycie.teraz pozostaje się cieszyć Waszą czworeczka: -) szybko Ci poszedł poród, szczerze podziwiam. I bez znieczulenia,nacięcia, może faktycznie jak mówiła położna idealne warunki do rodzenia ;-) troszkę,troszkę zazdroszczę, bo za mną dwa cc.

    Cieszę się,ze wszystko się u Was tak pięknie udało. I ze Malutka zdrowa i śliczna. Niech się Wam skarbuś dobrze chowa;-) przesyłam uściski dumnym rodzicom!:-***

    OdpowiedzUsuń
  2. O raaaaany Martuś, aż mnie ścisnęło w gardle! Tak bardzo, bardzo cieszę się Waszym szczęściem. No i jesteś niesamowita- gratuluję tak sprawnej akcji "poród" :) Tak powinno być dane urodzić każdej kobiecie :)

    Niunia może malutka, ale zaraz nabierze ciałka.

    Ps. A ja uparcie twierdzę, że 1listopada to fajna data i cieszę się, że Lila ma koleżankę do świętowania :)

    Ściskam Was mocno :*
    I czekam na każdy kolejny post, wiesz o tym? :)
    Buziaki

    OdpowiedzUsuń
  3. Martuś Alusia jest piękna.A dzień urodzin też piękny. To jest dzień Wszystkich Świętych- dzień radości nie smutku. Wszyscy Święci orędują za Nami, a teraz pomyśl ilu orędowników ma Twoja córcia.Pozdrawiam
    Sylwia

    OdpowiedzUsuń
  4. Pięknie to wszystko opisałaś... aż się popłakałam ze wzruszenia.

    Może gdyby dawniej rodziło się z mężem jego uczucia do dzieci byłyby lepsze? Niestety, kiedyś tego nie było. Nawet do tej pory sądziłam, że to głupota te rodzinne porody, ale Twój opis zmienił moje myślenie.

    Naprawdę wielkie, wielkie gratulacje!!! I wszystkiego dobrego życzę.
    Jesteś, Martusiu, nadzwyczajną osobą!!!

    OdpowiedzUsuń